tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

USA

Dzień pierwszy: Widzimy Times Square, rzekę Hudson, Central Park… I mniej więcej pół miasta. Wieżowce wokół nas nie wydają się już tak wielkie... - czytaj więcej

Dzień drugi: Chwilę cieszyłyśmy się widokiem, po czym ruszyłyśmy z rodzicami na miasto. Był już wieczór, ale budynki oddawały ciepło, więc niepotrzebne były nam żadne swetry. Times Square jest najwyżej 500 metrów od naszego hotelu, więc ruszyliśmy w tę stronę. Broadway nocą wygląda olśniewająco... - czytaj więcej

Dzień trzeci: Postanowiliśmy wybrać się na koniuszek Manhattanu i wjechać na Statuę Wolności... - czytaj więcej

Dzień czwarty: Zaczął się na wesoło. Był czas śniadania. Weszłam z rodzicami do windy, która po drodze zbierała kolejnych gości. Była tam już nasza trójka i kilka innych osób. Dosiadła się jeszcze kobieta z dzieckiem w wózku i facetem, który pewnie był jej ojcem. Drzwi się zamknęły i powoli ruszyliśmy w dół... - czytaj więcej

Dzień piąty: Tata gdzieś wyczytał, że prawdziwe Chiny można teraz zobaczyć już tylko na emigracji, bo komunizm połączony z szybkim rozwojem gospodarczym to przekleństwo dla chińskiej kultury. Także piątego dnia kierunek był oczywisty: Chinatown! - czytaj więcej

Dzień szósty: Czwarty lipca – Dzień Niepodległości. Albo urodziny Stanów, jak kto woli. Tego dnia w 1776 roku podpisano Deklarację Niepodległości i Stany uwolniły się od Europy. Co roku jest z tej okazji niezła impreza. Mieliśmy jedyną w swoim rodzaju okazję zobaczyć to wszystko na żywo. - czytaj więcej

Dzień siódmy: Sobota była jednym z tych dni, o których zbyt wiele się nie powie. Był to dzień spędzony w trasie. Często jeździmy w odległe miejsca, więc bez specjalnych emocji podeszliśmy do przejazdu do Buffalo. Czekało nas mniej więcej 600 kilometrów i 6 godzin jazdy (plus przerwy). - czytaj więcej

Dzień ósmy: Nie wstałam na śniadanie. Mieliśmy je wykupione tylko dla dwóch osób i to rodzicom przypadł ten smutny obowiązek zdobycia pożywienia. Podobno szału nie było, więc dobrze, że nie wstawałam. Wreszcie mogłam pospać do dziesiątej (a nawet dłużej), więc byłam bardzo zadowolona. Okazało się, że za oknem mamy całkiem niezły widoczek (oczywiście nie mógł się równać z tym nowojorskim, ale i tak był dobry). Obok hotelu stały małe brązowe domki, najwyżej dwupiętrowe, niektóre z basenami, z niewielkimi trawnikami wokół. W dali widać było granicę z Kanadą. Granicę stanowi rzeka, na której leży największy wodospad świata – Niagara. To był główny cel naszego przyjazdu w to miejsce. - czytaj więcej

Dzień dziewiąty: Wreszcie nadszedł ten dzień, który tak ułatwiał nam przechodzenie przez wszelkie kontrole. Wieczorem czekał nas koncert Lady Gagi. - czytaj więcej

Dzień dziesiąty i jedenasty: Kolejne dwa dni spędziliśmy w samochodzie. Z najbardziej północnej części Stanów mieliśmy się przemieścić na południe. Czekała nas jazda przez całe Stany. 2000 km w dwa dni? Da się zrobić. - czytaj więcej

Dzień dwunasty: Znacie to uczucie, kiedy wiecie, że czeka Was fajny dzień, chociaż nie jesteście pewni, co się będzie działo? My właśnie w takim stanie szłyśmy na śniadanie do pokoju rodziców dwunastego dnia naszej wycieczki. Dotarcie do nich było trudną przeprawą, bo wymagało wyjścia na zewnątrz, a już przed dziesiątą słońce prażyło niemiłosiernie. - czytaj więcej

Dzień trzynasty (część pierwsza): Z góry przepraszam wszystkie osoby, które nie podzielają mojej fascynacji Harrym Potterem, bo ten post pełen będzie zachwycania się nim. Te osoby, które nie przeczytały książek lub nie widziały filmów, przepraszam jeszcze bardziej – prawdopodobnie nie zrozumiecie połowy używanych przeze mnie słów. Ale wiem, że wśród moich znajomych jest mnóstwo fanów Harry’ego, którzy z pewnością zrozumieją, dlaczego trzynasty dzień naszej wycieczki wcale nie był pechowy, a wręcz przeciwnie – był najlepszym dniem tego wyjazdu. Zapraszam Was do Świata Harry’ego Pottera! - czytaj więcej

Dzień trzynasty (część druga): Aby dostać się na dworzec w Hogsmeade, trzeba było pokazać bilet wstępu do obu parków i ponownie zeskanować palec. Przy dźwiękach walczyka z balu bożenarodzeniowego szliśmy za kierunkowskazami. Właściwie rodzice szli, a my z Tiną tańczyłyśmy. Weszliśmy do sporego budynku, gdzie stanęliśmy w długiej kolejce. - czytaj więcej

Dzień czternasty: Ten dzień miałyśmy zacząć o świcie, bo nasz hotel wybraliśmy ze względu na to, że pozwalał na wejście do Świata Harry’ego na godzinę przed otwarciem, czyli o siódmej rano… No ale nie udało nam się, poprzedni dzień za bardzo nas zmęczył. Dlatego normalnie, po dziesiątej, zostawiłyśmy rodziców w hotelu, gdzie mieli nas spakować (wieczorem czekała nas przeprowadzka do Miami), a same wybrałyśmy się do parku. - czytaj więcej

Palmy, silikonowe kokosy i pławienie się w luksusie - Miami, bijacz: Gdybym miała opisać jednym zdaniem nasz pobyt w Miami, to powiedziałabym, że były to wczasy jak w Rewalu... tylko dużo lepsze. Jeśli ktoś spodziewałby się po nas, że łaziłyśmy po klubach, piłyśmy pina coladę z obnażonych torsów przystojnych Murzynów albo ścigałyśmy się na skuterach wodnych z rekinami… To ma dobrego dilera. :P Po dwóch intensywnych tygodniach pełnych zwiedzania i chodzenia byliśmy wykończeni i marzyliśmy tylko o leżeniu na plaży, ewentualnie o pluskaniu się w basenie. - czytaj więcej

Płaszczki, czarne chmury i kolorowe muszelki z głębin oceanu: Kolejne dwa dni również upływały nam na błogim lenistwie. Poznałyśmy naszą sprzątaczkę, Elaine z Jamajki, która traktowała nas trochę jak niania – pomagała znaleźć nam nasze rzeczy (nieco się zdziwiła, gdy w tak drogim pokoju szukałam okularów do pływania z WalMartu) i przeganiała mnie od Tiny, kiedy skakałam jej po łóżku, żeby ją obudzić. ,,Let sam son in”, mówiła z kreolskim akcentem, a ja biegłam do zasłon i już po chwili Tina wstawała na śniadanie, oślepiona przez słońce. Elaine była bardzo sympatyczna, zagadywała nas, opowiadała o sobie i pytała o to, co sobie kupiłyśmy… Była dużo fajniejsza od tych cichociemnych sprzątaczek, które krzątają się po pokojach i udają, że gość nie istnieje albo za wszystko przepraszają.- czytaj więcej

Dzień dziewiętnasty: Od rana byłyśmy podekscytowane koncertem, który miałyśmy zobaczyć wieczorem. Nie wiedziałyśmy dokładnie, co się tam będzie działo, a Wikipedia niewiele nam pomogła w dowiedzeniu się, na czym dokładnie polega festiwal Premios Juventud. Bilety kupiłyśmy już w Nowym Jorku, ale aż do tego dnia wydawało nam się to bardzo odległe i nierealne. A teraz od zobaczenia Enrique dzieliło nas już tylko kilka godzin. - czytaj więcej

Ostatnie dwa dni - powrót do domu: Dwudziesty dzień naszego wyjazdu. Sobota. Ósma rano, a my nie śpimy, tylko powoli wynosimy nasz, nie taki znowu skromny, podróżny dobytek. Nadszedł czas powrotu. Najpierw do Nowego Jorku, gdzie przecież tak niedawno zaczynała się nasza przygoda. Później do Polski, którą przecież dopiero co opuściliśmy. No i w końcu do domu, za którym zdążyliśmy się już stęsknić. - czytaj więcej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz