tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 12 sierpnia 2014

Dzień ósmy - Niagara

               Nie wstałam na śniadanie. Mieliśmy je wykupione tylko dla dwóch osób i to rodzicom przypadł ten smutny obowiązek zdobycia pożywienia. Podobno szału nie było, więc dobrze, że nie wstawałam. Wreszcie mogłam pospać do dziesiątej (a nawet dłużej), więc byłam bardzo zadowolona. Okazało się, że za oknem mamy całkiem niezły widoczek (oczywiście nie mógł się równać z tym nowojorskim, ale i tak był dobry). Obok hotelu stały małe brązowe domki, najwyżej dwupiętrowe, niektóre z basenami, z niewielkimi trawnikami wokół. W dali widać było granicę z Kanadą. Granicę stanowi rzeka, na której leży największy wodospad świata – Niagara. To był główny cel naszego przyjazdu w to miejsce. 



               Zaplanowaliśmy zwiedzanie na kolejny dzień. Sprawdziłam tylko ceny rejsu pod sam wodospad (są różne opcje, np. szampan przy fajerwerkach strzelanych nad Niagarą). Nie jest tanio, ale i tak mieliśmy ochotę się przepłynąć.
                Bardzo powoli, leniwie, oglądając kątem oka ,,Supernatural” i jakieś głupoty na Disney Channel, zbierałyśmy się do życia. Około czternastej wybraliśmy się na objazd okolicy. Rodzice wpisali w nawigację ,,Niagara Falls Boulvard” i pojechaliśmy na poszukiwania jakiegoś ładnego miejsca na spacer i obiad. Jechaliśmy, jechaliśmy… I okazało się, że Buffalo to miasto-widmo! Na ulicach spotkaliśmy może z pięć osób. W niedzielne popołudnie… Wydało nam się to co najmniej dziwne. Okazało się, że ten bulwar to tak naprawdę ulica pełna uroczych domków, ale nie było wśród nich żadnych restauracji. Dlatego jechaliśmy dalej. I nagle uznaliśmy, że w zasadzie moglibyśmy zjeść obiad w okolicy rzeki. Wjechaliśmy więc na autostradę, minęliśmy jakieś wesołe miasteczko, jechaliśmy wzdłuż wody… I uznaliśmy, że w sumie możemy zjeść w Kanadzie.


                Przejechaliśmy przez Rainbow Bridge, który łączy miasto Niagara Falls w stanie Nowy Jork w USA z jego imiennikiem: Niagara Falls w stanie Ontario w Kanadzie. Przejazd mostem kosztuje 3,50 lub 3,75 (odpowiednio w dolarach amerykańskich i kanadyjskich). Za przejazd płaci się po stronie Stanów, a za przejście piechotą – po stronie kanadyjskiej. Z mostu widać już wodospady, które nawet ze sporej odległości robią wrażenie. Po drugiej stronie rzeki znajdują się budki graniczne. Sympatyczna Kanadyjka zapytała nas o to, na ile wjeżdżamy do jej kraju oraz w jakim celu i po dwóch minutach w paszportach mieliśmy odpowiednie pieczątki. Polacy nie potrzebują specjalnych wiz do Kanady, więc obyło się bez zbędnych formalności. Po chwili byliśmy już w Kanadzie.


                Podjechaliśmy pod sam wodospad i zaczęliśmy szukać miejsca parkingowego. Kręciło się tam mnóstwo turystów, więc prawie wszystkie miejsca były zajęte. Objechaliśmy wszystko, dzięki czemu mogliśmy się przyjrzeć wodospadowi przez okno. Zawróciliśmy jeden raz, potem drugi i w końcu wjechaliśmy na parking naprzeciwko atrakcji. Zrobiliśmy to niechętnie, bo za trzy godziny trzeba było zapłacić aż 20 dolarów (z czego większość idzie na utrzymanie parku narodowego czy czegoś w tym stylu). Podeszliśmy do barierek nad rzeką. Nad rzeką… Która wygląda prawie jak jezioro. Jest niesamowicie szeroka. Myślę, że Wisła w swoim najszerszym miejscu i tak jest węższa od Niagary. Wszędzie była niezwykle czysta woda – widać było kamienie na dnie. 




          W oddali majaczył wrak barki, która kiedyś się tam rozbiła. Trzeba być szalonym, żeby pływać czymkolwiek tak blisko wodospadu! Znanych tylko kilka przypadków, w których ludzie przeżyli upadek z tzw. Końskiej Podkowy. Jednym z nich był siedmioletni chłopiec, który spadł w spienione wody po tym, jak łódź się rozbiła. Jego siostrę wyciągnęli ludzie stojący na brzegu, ale kapitan zginął. Mały miał kapok i dużo szczęścia. Ogólnie skoków w tym miejscu nie polecam. No chyba że samobójcom. Albo osobom, które chcą zapłacić 10 tysięcy dolarów kary, bo i tak może się zdarzyć.


 Okazało się, że jest tu sporo Polaków. Zaskoczyło nas to, bo w Nowym Jorku prawie ich nie było słychać. No ale nie oszukujmy się – tam prawie nic nie było słychać wśród klaksonów taksówek. Tutaj za to non stop słyszało się ojczystą mowę, więc nie obyło się bez drobnych pogawędek.
Znalazłyśmy z Tiną zabawne drzewo, pod którego gałęziami można było się schować jak w namiocie. Coś w stylu kanadyjskiej Babci Wierzby. Ta amerykańska rosła kiedyś jakieś dziesięć godzin jazdy na południe od Niagara Falls, bo w Virginii. A właśnie, wiedzieliście, że historia Pocahontas jest prawdziwa? Sprawdźcie sobie w Wikipedii, będziecie zaskoczeni ;)




Wracając do wodospadu: podeszliśmy najbliżej jak to było możliwe. Tłum (złożony głównie z hindusów w turbanach i ich małżonek ubranych w sari) kłębił się przy barierkach. Każdy chciał poświęcić minutę na podziwianie tego cudu natury. I jakieś dziesięć minut na zrobienie dobrych zdjęć… I nam udało się dotrzeć do barierek. Widok był… oszałamiający. Wodospad tworzą trzy skalne ściany, które zbiegają się w kształcie podkowy, przez co trudno jest zobaczyć go w całej okazałości. Ale i tak było pięknie. Woda spadała ponad pięćdziesiąt metrów w dół i rozbijała się na dole, tworząc chmurę pod naszymi stopami. Maleńkie kropelki, unoszone porywami wiatru, unosiły się wysoko ponad nasze głowy i chłodziły przyjemnie rozgrzane słońcem ciała. Ta lekka bryza była tak przyjemna, że nikt nie miał specjalnej ochoty ruszyć się z miejsca. Obserwowaliśmy z zachwytem mewy, które kręciły się tuż przy opadającej wodzie, najwyraźniej wypatrując spadających ryb. Taki ptasi odpowiednik manny z nieba.



Słońce przygrzewało z prawej strony, dzięki czemu mogliśmy podziwiać najpiękniejsze tęcze, jakie kiedykolwiek dane nam było zobaczyć. Tworzyły się po dwie, jedna tuż obok drugiej. Zależnie od siły wiatru, tworzyły jedynie krótkie pasy albo wznosiły się hen ponad wodę na górze wodospadu. W pewnym momencie utworzyły się dwa końce, tyle że bez środka. Wtedy właśnie zagadał do nas jakiś starszy pan.
- Gdzie jest ten kociołek ze złotem? Po której stronie? – zapytał z uśmiechem.
- Myślę, że na końcu bliżej wodospadu. Tam, przy skałach i rwącej wodzie. Pod powierzchnią. – powiedziałam, wskazując ręką miejsce, w którym tęcza tonęła wśród mgły. – Tam trudniej jest go dostać, na pewno tam go ukryli! – Ze śmiechem odwróciłam się w stronę obcego staruszka. Pokiwał ze zrozumieniem głową.



Lubię od czasu do czasu wdać się w taką pogawędkę z kimś obcym. I rozmawiać na tego typu tematy też lubię. Luźne myśli, błahe sprawy – podczas takiej rozmowy nie musimy się martwić o to, jak wypadniemy i czy ktoś nas ocenia. I tak tej osoby już raczej nigdy nie spotkamy, więc możemy całkiem na luzie paplać, co nam ślina na język przyniesie. A później odchodzimy z poczuciem satysfakcji – nawiązaliśmy z kimś kontakt, było miło. Można było poćwiczyć język. To taka jedna z małych przyjemności podczas podróżowania (i nie tylko – w domu też zaczepiam ludzi i odpowiadam na ich zaczepki).
Widok był piękny, ale straciliśmy ochotę na rejs pod sam wodospad. Obserwowaliśmy łódki, które tam podpływały i współczułyśmy tym śmiałkom, którzy się na to zdecydowali. Byli ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe, ale nawet one nie mogły ich w pełni uchronić przed zmoknięciem. Przypominali nam nieco ludzi z Titanica – miałam wrażenie, że zaraz zderzą się z jakąś ukrytą skałą albo wpłyną pod spadającą wodę i się rozbiją. Nie rozbili się, za to wpływali prosto w tęczę, co wyglądało bardzo efektownie. Niestety, to nie był ten koniec z kociołkiem, więc wracali z wyprawy z gołymi rękami i lżejsi o jakieś 20-30 dolarów, które wydali na rejs. Ale czego się nie robi dla wspomnień? J




Miła Azjatka zaproponowała, że zrobi nam rodzinne zdjęcie, na co z chęcią przystaliśmy. Następnie postanowiliśmy wejść do czegoś, co wyglądało na wieżę obserwacyjną (jedną z wielu – nawet okoliczne hotele miały takie wieże, a pokoje w nich były odpowiednio droższe). Szukaliśmy czegoś do jedzenia, a w międzyczasie patrzyliśmy na Niagarę z nieco innej perspektywy. Pewna pani na wózku poprosiła mnie o zrobienie jej zdjęcia. Zrobiłam chyba ze trzy, ale w pomieszczeniu było ciemno, więc nie wyszły najlepsze. Niagarę było widać, ale kobiety prawie nie. Nie zmartwiło jej to. Dziękowała trzykrotnie, po czym życzyła mi miłego dnia. Ach, ludzie z Teksasu! Kolejna (po mojej znajomej z Facebooka) miła osoba z tego Stanu.
Weszliśmy do pierwszej restauracji, którą znaleźliśmy. Nie było w niej wiele osób, co wydało nam się dość podejrzane. Ale wyglądała bardzo ładnie, więc zaryzykowaliśmy. Poprosiliśmy o stolik z najlepszym widokiem i taki właśnie dostaliśmy – tuż przy oknie, naprzeciwko wodospadu. Mogę śmiało powiedzieć, że był to punkt z najlepszym widokiem, w jakim dane było nam jeść. A wiele miejsc walczyło o ten tytuł, np. restauracja nad pewnym ogromnym jeziorem w Szwajcarii, gdzie woda jest błękitna jak niebo. Tutaj widzieliśmy wodospad, tęcze, tłum turystów i powiewającą na wietrze flagę Kanady. Było pięknie, było idealnie.



Nasz kelner miał na plakietce napisane ,,Michal”. Zastanawialiśmy się, czy to Polak i tata postanowił go o to zapytać. Okazało się, że byliśmy blisko – Słowak. Powiedział nam, że nie zna polskiego, ale gdybyśmy mówili powoli, to by nas zrozumiał. Jest mniej więcej tak samo, kiedy jedziemy na basen do Czech i zamawiamy ,,parki w rohliku” (hot-dogi) po polsku, a sprzedawca odpowiada po czesku i wszyscy się rozumieją.
Tata chciał zamówić burgera, ale okazało się, że nie mają go w menu obiadowym, a pora lunchu już minęła. Michal nie zgodził się więc na przyjęcie takiego zamówienia i wyjaśnił, że mógłby za to stracić pracę. Tata szybko wybrał coś innego i czekaliśmy.
Oczekiwanie umilał nam widok za oknem i pyszne kawałki bułki, które podano nam z oliwą. Taka drobna przekąska, a tyle radości! Od tygodnia nie mieliśmy szansy zjeść tak dobrego pieczywa. To tutaj przypominało nasze, europejskie. Amerykańskie pieczywo jest w większości bardzo miękkie i puszyste, przypomina chleb tostowy i (przynajmniej według mnie) nie nadaje się do zwykłych kanapek. Dlatego z radością zajadałam się tym, co nam podali.
Później dostaliśmy dania główne. Rodzicom ich jedzenie smakowało, ale nasze sałatki cezar były… dziwne. W życiu nie jadłam takiego kurczaka. Był tak miękki i delikatny, że smakował jak galaretka. Nie miał smaku ani konsystencji normalnego kurczaka. Męczyłyśmy się z nimi przez jakiś czas, ale w końcu odpuściłyśmy i zjadłyśmy samą sałatę z bułką. Nie wiem, czy ten kurczak był genetycznie modyfikowany, karmiony czymś niesamowitym czy też był w jakiś specjalny sposób przyrządzony – dla mnie nie miał smaku. Może Magda Gessler mogłaby mi wyjaśnić ten fenomen. Bo ceny były na miarę jej restauracji. A porcje mniejsze niż w Stanach. I całe szczęście – być może w Kanadzie nie marnuje się aż tyle jedzenia, co u jej południowych sąsiadów.
Później znowu poszliśmy nad wodospad, podeszliśmy bliżej takiego, na który nikt nie zwraca większej uwagi, bo jest węższy i mniej spektakularny. 


Po drugiej stronie widać było turystów stojących na platformie wystającej nad rzekę. Drugi brzeg nie zapewnia tak dobrego widoku jak kanadyjski, ale przecież Stany nie mogły być gorsze, tamtejsi turyści też muszą mieć dobry widok! Tak więc zbudowano coś w rodzaju molo i nie trzeba się przeprawiać do Kanady. Sprytnie. Ale jednak wolałam oglądać wszystko z tego wyjątkowego miejsca, w którym byłam. Znowu słychać było Polaków (rozmowy o jakichś pasztetach i maśle nad Niagarą zawsze spoko). I znowu Hindusi wbijali się na zdjęcia. I znowu było przepięknie. Słońce przyjemnie przygrzewało, w powietrzu unosiły się bańki mydlane, a my nieśpiesznie wracaliśmy do samochodu. Zaszliśmy jeszcze tylko do sklepu z pamiątkami, w sumie tylko po to, by pooglądać rzeczy z napisem ,,Canada”. Kupiłyśmy pocztówki, bo obiecałyśmy kilku osobom, że dostaną je z każdego miejsca, w którym będziemy. Tina nabyła też syrop klonowy w pięknej butelce w kształcie liścia klonu. Pychota! Kupujemy pancakes (amerykańskie naleśniki, takie grubsze) w Biedronce, polewamy tym sosem i mamy Kanadę na talerzu ;)


                Rodzice ociągali się z płaceniem, więc każdy członek rodziny podchodził do kasy osobno. To znaczy… Płaciliśmy osobno. My z Tiną podchodziłyśmy jednak do kasy razem z rodzicami, żeby napatrzeć się na kasjera. Był tak przystojny i miał tak niesamowity akcent, że nie mogłyśmy się zmusić do wyjścia ze sklepu. Kiedy Tina powiedziała mu, że nie potrzebuje torby, był nieco zaskoczony. Kiedy powiedziałam mu to samo – przyjął to z uśmiechem. Kiedy przyszła mama i swoim podstawowym angielskim powiedziała ,,No bag! No!”, śmiał się razem z nami. A kiedy podszedł tata… Chłopak sam zrozumiał, że tej torby nie chcemy i tylko upewnił się raz jeszcze. Normalna sytuacja, ale poprawiła nam humor na długi czas.
Zaszliśmy jeszcze do sklepu ze słodyczami. Ach, ile tam było cudów! Żelki i cukierki w tubach, które trzeba było przekręcić, by łakocie spadły do podstawionego pojemniczka. Przeróżne lizaki. Pianki w czekoladzie. I najważniejsza rzecz – jabłka w karmelu! W tym przysmaku zakochałyśmy się wiele lat temu, kiedy pierwszy raz byłyśmy w Stanach i trafiłyśmy do nocnej dzielnicy Disneylandu w Orlando, tzw. Downtown. U nas nie spotyka się takich jabłek zbyt często, więc kiedy tylko mamy szansę, kupujemy je. Jeśli ktoś chce trafić przez żołądek do serca, powinien spróbować z tymi jabłkami. U mnie z pewnością zdobyłby sympatię. ;) Wybór jabłek był spory: jabłka w samym karmelu albo też w czekoladzie, z posypką lub bez, w czekoladzie białej albo mlecznej… Ciężko było się zdecydować. Tina skusiła się na najbardziej szaloną opcję – jabłko w karmelu, oblane czekoladą i obsypane… Oreo. Ciekawe połączenie. Tacie wzięłyśmy pianki w czekoladzie. Zachwycał się nimi bardzo długo. J
Na przejściu granicznym zatrzymał nas ponury facet, który kompletnie nie miał ochoty na pogawędki i tonem służbisty pytał o cel podróży, datę wyjazdu itd., a my po raz dziesiąty wszystko tłumaczyliśmy. Jako cel podróży znowu podaliśmy koncert Lady Gagi, więc tata zapytał gościa, czy lubi tę artystkę. Facet wydawał się zaskoczony pytaniem i dyplomatycznie stwierdził, że nie przeszkadza mu ona, po czym podniósł szlaban. Warto pytać celników o tego typu rzeczy – człowiek wydaje się bardziej naturalny i nie wzbudza podejrzeń, więc szybciej go przepuszczają.
W drodze powrotnej postanowiliśmy wybrać się do Mekki przeciętnego Amerykanina – do Walmartu. Jest to potężna sieć marketów, ponoć w 2010 roku była największym sprzedawcą detalicznym na świecie. Sklepy te można porównać do olbrzymiego Tesco z cenami jak z Biedronki. Często znaleźć można tam naprawdę śmiesznie tanie rzeczy. I jest tam wszystko, od bułek po świecące korony na imprezę. Rodzice chcieli zrobić zakupy spożywcze, a my wpadłyśmy między półki i biegałyśmy jak dzieci w lunaparku – wszystko wyglądało tak ciekawie! 3/4 rzeczy widziałyśmy pierwszy raz na oczy. Wszystkiego był olbrzymi wybór: dziesięć kolorów posypki do ciastek, setki kartek na każdą okazję, naklejki, sztuczne rzęsy, rzędy lalek i kasków rowerowych… 



Nasze oczy starały się to wszystko ogarnąć, ale chociaż spędziłyśmy tam prawie dwie godziny, nie udało nam się zwiedzić nawet połowy. Zawiedzione dreptałyśmy do kasy, gdzie stała wściekła mama, która nie mogła nas wyciągnąć spośród półek z kosmetykami. W zaciśniętej dłoni trzymałam nowego przyjaciela – pluszowego Szczerbatka z ,,Jak wytresować smoka”. Znalazłyśmy kilka zabawek z tej bajki, a ten akurat Szczerbatek najbardziej mi się spodobał. Był miękki i ryczał, kiedy się nim wstrząsnęło. Nie miał metki, więc do kasy podeszłam z drugim egzemplarzem, a tata wyjaśnił, że chcemy tego bez metki, a ten drugi zaoferował się pomóc nam z kodem kreskowym. ;) Rodzice pakowali zakupy, a ja łapałam kontakt wzrokowy z chłopakiem, który na dziale z deskorolkami prawie zepchnął mnie z alejki i rzucił oschłe ,,’xcuse me”. Teraz zerkał na mnie co chwila z wielkim uśmiechem na twarzy. Nie mogłam nie odpowiedzieć tym samym.

Zapakowaliśmy zakupy do bagażnika i wróciliśmy do hotelu. Obładowani jak lamy, dotarliśmy jakoś do naszego pokoju. Zjedliśmy hot-dogi i powoli szykowaliśmy się do spania. Wraz z Tiną chwilę czytałyśmy amerykańskie gazety, po czym zgasiłyśmy światło. Zasnęłam bardzo szybko, trzymając w lewej ręce Szczerbatka. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz