tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 1 lipca 2014

Dzień Pierwszy

        No dobrze, nie udało mi się opisać tego, jak dostaje się wizy. Może kiedyś to zrobię. Przygotowania do wyjazdu były tak gorączkowe, że wieczorem chciało się już tylko przeczytać kilka stron książki i spać. Pakowanie jest dla mnie zawsze najtrudniejszą częścią podróżowania – trzeba zdecydować, co przyda nam się w ciągu tych kilku dni czy też tygodni poza domem. A nie jest to łatwe, kiedy nie jesteśmy pewni, jaka będzie pogoda, a do tego szykujemy się do wycieczki objazdowej, gdzie klimat będzie się z pewnością nieco zmieniał. Walizki napchane mamy prawie do granic możliwości, ale zostawiłyśmy trochę miejsca na zakupy (ja oczywiście mam go więcej, bo Tina jak zawsze zabrała pół szafy).
                Wyjechaliśmy z domu już wczoraj wieczorem. Planowaliśmy opuścić dom o 21.00, ale (zgodnie z naszą rodzinną tradycją) mieliśmy prawie dwie godziny opóźnienia. Na szczęście jechaliśmy tylko do Wrocławia, a tam czekało na nas mieszkanie naszego przyjaciela z pościelonymi łóżkami. Najpierw zrobiłyśmy mu małą inspekcję, trochę narozrabiałyśmy (trzeba było korzystać z jego nieobecności – taka okazja nie zdarza się często!), podłączyłyśmy całą naszą elektronikę do ładowania i poszłyśmy spać. Żałowałyśmy, że nie wydrukowałyśmy zdjęcia Nicolasa Cage’a, żeby ukryć je np. w lodówce – zdjęcie Cage’a to zawsze dobry pomysł. Okazało się, że Mateusz był krok przed nami jeśli o dowcipy chodzi, więc kiedy odsunęłam kołdrę… Gapił się na mnie wielki Nicolas! Myślimy więc bardzo podobnie – to właśnie jest przyjaźń
                Rano pobudka o 6:30, szybkie zbieranie się i taszczenie walizek do taksówki. Pan taksówkarz wyglądał na ostrego gościa (kolczyk w uchu, te sprawy), więc nieźle rozbawiło mnie, kiedy z głośników cichutko leciało sobie disco polo. Na lotnisku byliśmy nieco ponad godzinę przed wylotem, więc poszliśmy od razu do odprawy i oddaliśmy bagaże, po czym spokojnie udaliśmy się do Coffee Heaven, gdzie zjedliśmy śniadanie. 

Niespiesznie zmierzyliśmy w stronę bramek bezpieczeństwa, gdzie my z mamą przeszłyśmy bez problemów, ale tatę zatrzymali, bo w jego plecaku było tyle kabli i ładowarek, że nawet ja byłabym skłonna pomyśleć, że mógłby z nich zmontować bombę ;)
                Samolot z Wrocławia do Warszawy leciał około godziny, więc nawet nie zauważyłyśmy, kiedy przyszło nam lądować. Zdążyłyśmy tylko coś tam przeczytać, napić się wody (bo niczego więcej nie było w ofercie, nad czym tata ubolewał i wspominał dawne czasy, gdy nawet na lotach krajowych rozdawali kawę i gazety). Dostaliśmy też Prince Polo – tu nic się nie zmienia od lat. Kiedy przypomnę sobie nasz pierwszy lot i tę ekscytację… Śmiać się chce. Teraz samoloty są dla nas czymś tak normalnym jak pociągi – czymś, co prowadzi nas do upragnionego celu.
                Lotnisko w Warszawie przywitało nas deszczem, ale na szczęście nie musieliśmy przechodzić do autobusu, bo podpięli nam korytarz. Mieliśmy tam trzy godziny przerwy, które wykorzystaliśmy na jedzenie w miejscu, gdzie kelnerka sprawiała wrażenie obrażonej i niezbyt szybko nas obsługiwała. Porcję lasagne (za 40zł) podzieliłyśmy na pół i okazało się, że dostało nam się po kawałku nie większym od podkładki pod piwo… No cóż, lotnisko. Druga kelnerka z kolei zaczęła mówić do nas po angielsku, bo chyba nie wyglądaliśmy jej na Polaków. Ja w wianku, Tina w czapce z daszkiem... Później pochwaliła mój wianek. Wzbudzał on ogólne zainteresowanie na lotnisku. Ludzie się na nas patrzyli, część się uśmiechała, a pewna pani w łazience z zainteresowaniem pytała, skąd taki pomysł i czy to jakaś okazja. Okazja była taka, że nie miałam miejsca w torbie i wolałam założyć go na głowę ;)
Jakoś zabijałyśmy czas, głównie łapiąc wi-fi i (w moim przypadku) tłumacząc, że wcale nie mam dziś imienin, tylko Tina znowu pozmieniała mi dane na Facebooku. Dziękuję wszystkim za życzenia ;)
                Nagle usłyszałyśmy w komunikacie nasze nazwisko. Wzywali nas. Rodzice poszli zobaczyć, o co chodzi. Okazało się, że o mnie. A dokładniej o kontrolę bezpieczeństwa. Teraz podobno przed każdym lotem do Stanów losują sobie spośród pasażerów pięć osób, które chcą sobie jeszcze raz przeszukać. Na moje pytanie, dlaczego padło na mnie, usłyszałam, że „system tak wybrał”. Na pytanie o to, czy mają jakiś logiczny system typowania czy też jest to zwykła łapanka, powiedziano mi, że łapanka. No to się wkurzyłam. Zwykle jestem bardzo spokojną osobą, a w tej chwili miałam ochotę na nich nawrzeszczeć. Bo niby dlaczego mogą sobie wybrać pięć osób i po raz kolejny przeglądać torby? I żeby to tylko były torby! Musiałam otworzyć kosmetyczkę, wyciągnąć tablet z opakowania, dać się zmacać i sprawdzić jakimś odkurzaczo-wykrywaczem bomb. Kazali mi zdjąć buty i wianek. Za mną w kolejce do kontroli stała blondynka o głowę niższa ode mnie i łysy pan w garniturze, którego później widziałam w klasie biznesowej. Faktycznie, wyglądaliśmy jak banda terrorystów. Nie wiem, jak takie sprawdzenie przypadkowych osób, które już wcześniej przecież były sprawdzane, ma pomóc w utrzymaniu bezpieczeństwa, ale chyba nikt tego nie wie. Wszyscy mówili tylko, że „Amerykanie mają takie wymagania.” Świetnie.
                W końcu udało nam się dostać do samolotu. Od razu poprawił mi się tam humor. Na wejściu można sobie było wziąć darmowe gazety, miła obsługa witała nas z uśmiechem (i znowu padło pytanie o wianek: „Prawdziwe czy sztuczne te kwiatki? Ach, no tak, żywe by nie wytrzymały tylu godzin…”). Tina zajęła miejsce przy oknie i od razu zaczęły się problemy: jej stolik nie dał się do końca złożyć ani rozłożyć. Stewardessy kazały jej się przesiąść na czas startu, ale przekonaliśmy je, że nie ma to sensu i pozwoliły jej zostać (na własną odpowiedzialność).


                Słynny dreamliner. Faktycznie, całkiem niezła maszyna! Każdy ma swój ekran, dostaje słuchawki i może korzystać z bazy filmów, e-booków, audiobooków, muzyki itd. Jest wejście USB, wiec można sobie coś podładować i pewnie też oglądać pobrane wcześniej filmy, ale tego jeszcze nie testowałyśmy. Są gry, można podglądać na mapce, gdzie się jest i gdzie np. jest teraz dzień. Można się tym sprzętem bawić przez kilka godzin. W chwili, gdy to piszę, przelatujemy nad koniuszkiem Grenlandii i słuchamy wybranej muzyki. Tina stworzyła sobie nawet własną playlistę, bo jest i taka opcja. Obejrzałyśmy sobie też po filmie. Ja wybrałam „Hotel Marigold” i okazało się to dobrą decyzją – historia emerytów, którzy decydują się na wyjazd do Indii jest bardzo przyjemna i inspirująca. Wybrałam sobie rosyjski dubbing (do wyboru były: polski, rosyjski, niemiecki, wersja oryginalna – angielska… i chińskie napisy). 

              Dobrze się nam leci. Okna można sobie indywidualnie przyciemniać. Nie wiem, jak to działa, ale mogą być normalnie przezroczyste albo przyciemnione na niebiesko (i można sobie stopień przyciemnienia regulować). A łazienka… Przyzwyczaiłam się do małych, obskurnych łazienek PKP, więc te tutaj pozytywnie mnie zaskoczyły. Są czyste, ładne… Do lustra przyczepiony jest mały wazonik z żywą różą, oprócz mydła jest też odświeżacz powietrza i… krem do rąk. Tym mnie rozbroili.
                Nawet jedzenie jest całkiem w porządku. Spaghetti i różne bajery, z których zmajstrowałyśmy dobre kanapki, a do tego napoje i znowu Prince Polo. Więc nie narzekamy, czekamy na kolację .

                Z okna widać tylko błękit nieba nad nami (a w sumie wokół nas, skoro jesteśmy tak wysoko, prawda?) i białe morze chmur pod nami. Jest ciemno, bo prawie wszyscy przyciemnili okna. Mama i Tina śpią.. Czas chyba do nich dołączyć, skoro wkrótce mam przeżywać jet lag ;)


                                                                              ***
                     Po wylądowaniu w Nowym Jorku:
                Wylądowaliśmy planowo, a nawet nieco wcześniej. Było po 15. czasu lokalnego, a więc 21. czasu polskiego. Gdy pilot sprowadzał samolot na ziemię, my obserwowałyśmy idealnie prostą linię plaży, pola golfowe i boiska baseballowe.

Wkrótce dotknęliśmy ziemi, Polacy tradycyjnie zaczęli klaskać… Ale okazało się, że zrobili to zbyt wcześnie. Utknęliśmy w samolocie, bo nasze wejście było jeszcze zajęte. I przez mniej więcej 1,5 godziny musieliśmy siedzieć w samolocie, chociaż dotarliśmy do celu… Jakby nie mogli wpuścić nas innym wejściem albo przewieźć autobusem. No cóż, znowu urzędnicy muszą trzymać się swoich schematów. Dobrze, że Tina zgrała kilka odcinków „Skinsów” i miałyśmy zajęcie.
                W końcu nas wypuścili. Odebraliśmy walizki i skierowaliśmy się w stronę celników. Oczywiście spotkaliśmy kolejnego cwaniaka, który był tak dumny ze swojej pracy, że wyłączył myślenie i kazał nam iść dłuższą drogą, bo tak kazała linia… Na szczęście pan celnik Julian był dużo milszy i na wieść, że jedziemy na koncert Lady Gagi uśmiechnął się i powiedział, że też ją lubi, po czym zeskanował nam palce, zrobił zdjęcia oczu (mówiąc, że to na Facebooka) i wbił nam pieczątki do paszportów. Możemy tutaj mieszkać do 28. grudnia J
                Po Julianie musieliśmy minąć jeszcze jedną bramkę, ale to poszło bardzo szybko. No i byliśmy wreszcie wolni. Poszliśmy szukać taksówki. Ich postój był tuż przy wyjściu, więc czekaliśmy. Na filmach wystarczy machnąć ręką i zjawia się żółty samochód, prawda? Nam przyszło czekać ze 20 minut, bo wszystkie przejeżdżały zajęte. W końcu dano nam jakiś papierek, załadowaliśmy się do starego rzęcha i pojechaliśmy. Wcześniej jakiś koleś starał się nas przekonać, że pracuje dla hotelu i nas podwiezie za 79 dolarów, co miało być tańsze od normalnej taksówki. Kazaliśmy mu spływać i okazało się, że była to słuszna decyzja, bo nasz czarnoskóry kierowca miał odgórnie ustaloną stawkę: 52 dolary + napiwek.
                Jechaliśmy mniej więcej godzinkę, bo oczywiście trafiły nam się korki. W niedzielę wieczorem. Cóż, centrum świata… Pierwsze wrażenie? Przerażające. Wszystko duże, wszystkiego dużo. Dużo wielkich aut, wielkie skrzyżowania, olbrzymie brązowe blokowiska, mnóstwo ludzi. Wszystko tak wielkie i wysokie, że można dostać klaustrofobii. Ale po chwili zauważyłam też to, że na każdym boisku ktoś gra w kosza albo baseball, dzieci bawią się na placach zabaw, a im bliżej centrum, tym ciekawiej wszystko wygląda. Chyba nigdy nie widziałam tylu aut, ludzi, sklepów, hoteli i restauracji w jednym miejscu. Budynki tak wysokie, że nie można zobaczyć szczytu. Mnóstwo kolorów: na wystawach, plakatach, ubraniach, włosach… Wszystko to może przytłoczyć, ale też zafascynować. Aktualnie jesteśmy w fazie zafascynowania, chłoniemy wszystko wokół.
                Gdy dotarłyśmy do hotelu, zobaczyłyśmy, że obok olbrzymiej flagi Stanów wisi na nim też flaga tęczowa. Jest to związane z tym, że odbyła się tu właśnie parada równości. Wszędzie można spotkać osoby z tęczowymi flagami, opaskami itd. Pierwsza osoba, która do nas zagadała po tym, jak opuściłyśmy taksówkę? Facet w kiecce, z pióropuszem i na niesamowicie wysokich platformach. Zapewniał nas, że wcześniej miał jeszcze zarąbisty make-up i żałuje, że go wtedy nie widzieliśmy. My też żałujemy, naprawdę! Tego właśnie oczekiwałam po tym mieście – wolności, radości i różnorodności. Zdecydowanie można to tu spotkać.



                Weszliśmy do hotelu i otulił nas przyjemny chłód. Hol wygląda imponująco. Dość surowo, ale przyjemnie. Urocza dziewczyna dała nam karty do naszego pokoju… na 58. piętrze!
Rodzicom trafił się pokój sześć pięter niżej. Weszłyśmy do naszego i…szczęka mi opadła. Wiele już widziałam, w wielu pokojach spałam, ale ten… Niesamowity! Dwie ściany są przeszkolone od podłogi do sufitu. Ten widok! Podeszłam do okna i przez sekundę zakręciło mi się w głowie. Jeśli ktoś był w Pałacu Kultury, to może mieć jakieś wyobrażenie tego, co widać mniej więcej 10 pięter niżej. Tutaj… Dech zapiera. Widzimy Times Square, rzekę Hudson, Central Park… I mniej więcej poł miasta. Wieżowce wokół nas nie wydają się już tak wielkie, niebo jest bardzo blisko nas, a my obserwujemy małe kolorowe mróweczki poruszające się po drodze. Zwykle tego nie robię, ale zaczęłam piszczeć (oczywiście razem z Tiną) z zachwytu. To wszystko jest niesamowite.



Ciąg dalszy nastąpi...

3 komentarze:

  1. Matko kochana jak cudownie :D
    Zazdroszczę Wam mega, ale tak bardzo pozytywnie :*
    Tak strasznie się cieszę Waszym szczęściem :* <3
    Bawcie się dobrze Dziubaski i piszcie kolejne takie super relacje :D
    Meeeeegaaa :D Cudownie :D <3
    Awwwwwww :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pakowanie musiało być gorączkowe, skoro nie miałyście jak wyjść zobaczyć jak film kręcą w naszym Chełmsku(ah, nasze Chełmsko takie medialne:D) Bawcie się dobrze:) Pozdrowienia dla całej rodziny;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super.! Czytałam z zapartym tchem i tak samo czekam na następne wpisy... *.*
    Centrum świata, genialnie <3.
    Te budynki, miejsca i krajobrazy znane z TV :D
    Miłego wypoczynku, dziewczyny.! ;*

    OdpowiedzUsuń