tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 9 września 2014

Dzień trzynasty (część pierwsza) - Świat Harry'ego Pottera

             Z góry przepraszam wszystkie osoby, które nie podzielają mojej fascynacji Harrym Potterem, bo ten post pełen będzie zachwycania się nim. Te osoby, które nie przeczytały książek lub nie widziały filmów, przepraszam jeszcze bardziej – prawdopodobnie nie zrozumiecie połowy używanych przeze mnie słów. Ale wiem, że wśród moich znajomych jest mnóstwo fanów Harry’ego, którzy z pewnością zrozumieją, dlaczego trzynasty dzień naszej wycieczki wcale nie był pechowy, a wręcz przeciwnie – był najlepszym dniem tego wyjazdu. Zapraszam Was do Świata Harry’ego Pottera!
                Tego ranka wstaliśmy wcześniej i w radosnej atmosferze zjedliśmy śniadanie. Zanim ja z mamą zdążyłyśmy zobaczyć, jakie potterowskie bajery oferuje nasz hotelowy sklepik, tata z Tiną zdążyli już kupić bilety do Universal Studios. Bilety łączone, do dwóch parków. Musieliśmy mieć takie, żeby móc zobaczyć Hogsmeade i Ulicę Pokątną. Nasz hotel był jednym z hoteli należących do Universalu, więc można było te bilety kupić na miejscu, obok recepcji. Okazało się, że tata był bardzo, bardzo kochany i kupił mi i Tinie bilety dwudniowe, bo chociaż następnego dnia mieliśmy jechać do Miami, stwierdził, że nigdzie się nie musimy spieszyć. Byłam najszczęśliwszym dzieckiem na świecie, a to był dopiero początek.
                Wsiedliśmy do autobusu, który za darmo podwoził gości hotelowych do parku. Po chwili dosiadło się jeszcze kilka osób i ruszyliśmy. Przejazd trwał 5-10 minut i już po chwili wjeżdżaliśmy ruchomymi schodami do bramek ochrony. Pan, grzebiąc mi w torebce specjalnym patykiem, nie stwierdził obecności bomby i przeszłam bez problemów. Weszliśmy na przesuwające się pasy (takie jak na lotnisku) i powoli zmierzaliśmy w stronę prawdziwego wejścia. Musieliśmy przejść przez CityWalk – miejsce z klubami, restauracjami i sklepikami, gdzie można było wejść za darmo (coś w stylu disnejowskiego Downtown). Wyglądało to bardzo dobrze: nowoczesne budynki, głośna muzyka, która mieszała się co kilka metrów, sporo ludzi przechadzających się we wszystkich kierunkach… Od razu można było zauważyć, że średnia wieku jest tu wyższa niż u Disney’a. Były rodziny z małymi dziećmi, ale były też grupy dorosłych. Spojrzeliśmy na mapkę parku i poszliśmy w lewo, gdzie była część zwana Universal’s Islands of Adventure. 



                  Przeszliśmy przez most i dotarliśmy do bramek, gdzie każdego witano słowami ,,Hi, how are you?” i przepuszczano po zeskanowaniu biletu i palca. Było po jedenastej i wciąż sporo osób wchodziło, więc obsługa nie miała wiele czasu na pogaduszki, ale mimo to ze śmiechem przyjęto faceta z zabandażowaną ręką, który miał problem z zostawieniem odcisku i któremu tata powiedział, że powinien zostawić im rękę w depozycie.


                Byliśmy w parku. Nie mogłam się napatrzeć na wszystkie otaczające nas atrakcje. Kolejki górskie wiły się wysoko nad nami, ludzie krzyczeli jak szaleni, a w oddali widzieliśmy wieżę, na którą wjeżdża się tylko po to, by po chwili opaść w dół z dużo prędkością. Uwielbiamy to z Tiną i obiecałyśmy sobie, że później tam pójdziemy. Naszym głównym celem było dotarcie do Hogsmeade i kiedy zobaczyłyśmy, że po drugiej stronie jeziora maluje się sylwetka Hogwartu… Prawie tam pobiegłyśmy. Minęłyśmy rollercoaster Hulka, krainę Spidermana, coś latynoskiego i Park Jurajski (który wyglądał całkiem nieźle z wielkimi skałami, wodospadami itd.) i… stałyśmy przed bramą do Hogsmeade.







                To, co w tej chwili czułam, jest nie do opisania. Wyobraźcie sobie, że czekacie na coś dwanaście lat, a może i dłużej. Czujecie się częścią świata, który istnieje tylko w Waszej wyobraźni. Filmy odrobinkę pomagają Wam go zobaczyć, ale nadal czujecie niedosyt, chcielibyście to zobaczyć na własne oczy. Poczuć tę magię. I przez tych dwanaście lat cichy głos rozsądku podpowiada, że to wszystko jest niemożliwe, nigdy tam nie traficie… A jednak udaje Wam się. Jesteście u wejścia do tego świata.
                Już przed bramą Hogsmeade zobaczyłyśmy wejście na peron, z którego odjeżdżał pociąg do Londynu. Nie wybierałyśmy się tam jeszcze, więc przeszłyśmy przez bramę wejściową i znalazłyśmy się na głównej uliczce wioski. Strzeliste domki, przykryte grubą warstwą magicznego (plastikowego) śniegu, który nie topił się w tych temperaturach, zapraszały do zwiedzania.


                Od razu po lewej zauważyłyśmy Zonka i Miodowe Królestwo. Weszłyśmy tam i… wow! Szczęki nam opadły. Najpierw oczy zaczarowała feeria barw, dopiero po kilku sekundach dotarło do nas, co naprawdę widzimy. Dziesiątki pudełek ze słodyczami piętrzyły się w stosach przed nami. Część była poukładana na półkach: ślimaki-gumiaki, czekoladowe żaby i inne cudeńka zapraszały do kupowania. Na jednej ze ścian umieszczono wielkie tuby z fasolkami wszystkich smaków. Zafascynowane, buszowałyśmy między regałami, choć nie było to łatwe – wszędzie byli ludzie. Jeden facet miał plakietkę ,,Mam urodziny” i ktoś krzyknął ,,Wszystkiego najlepszego!”. Cały sklep to podłapał i biedaczyna musiał co dwa kroki dziękować za życzenia, a do wyjścia dotarł zarumieniony ze wstydu. Ale z pewnością było mu miło. ;)




                Zobaczyliśmy wejście do Trzech Mioteł. Łatwo było zgadnąć, że to tam, bo nad drzwiami faktycznie wisiały trzy miotły ułożone w trójkąt. Pod nimi stało dwóch kelnerów w specjalnych strojach, więc tata poszedł się zapytać, czy trzeba robić rezerwację. Bo chociaż poprzedniego dnia było nam wszystko jedno, gdzie będziemy jeść, to tutaj nie było innej opcji. Tylko Trzy Miotły wchodziły w grę. Okazało się, że rezerwacja nie jest potrzebna, więc rodzice zgarnęli nas spod listu gończego, na którym Syriusz stroił groźne miny, po czym poszliśmy do Dervisha i Bangesa.


               Były tam koszulki kibiców quidditcha, małe puchary turnieju trójmagicznego, wstążki uczennic z Beauxbatons, swetry i koszulki z nazwami domów, krawaty, opaski, a nawet skarpetki z barwami domów, a co najważniejsze… szaty! Patrzyłyśmy na nie z zachwytem i od razu chciałyśmy je kupić. Cena trochę nas powstrzymała, ale i tak je przymierzyłyśmy.


                  Okazało się, że w najmniejszej zmieściłybyśmy się obie, ale byłyśmy nimi zafascynowane i z trudem odeszłyśmy, by zobaczyć, co jest w drugim pomieszczeniu. A tam zobaczyłyśmy zeszyty, pergaminy, pióra, przypinki domów i prefektów… Ogólnie rzecz biorąc – mój raj. Upatrzyłam sobie pewien notatnik, ale stwierdziłam, że lepiej najpierw zobaczyć również inne sklepy. Tata nas odnalazł i powiedział, że tuż obok jest sowia poczta. Pobiegliśmy tam.
                Poczta nie znajdowała się w żadnym budynku, tylko pod zadaszeniem obok Dervisha i Bangesa. Za kontuarem stał młody czarodziej sprzedający pocztówki i znaczki. Za 15 dolarów dostaliśmy zestaw dziesięciu znaczków o wartości 49 centów każdy, ale przecież nie można było przegapić szansy kupienia znaczków na sowiej poczcie. Wzięliśmy kilka pocztówek dla najbardziej magicznych przyjaciół, poprosiliśmy czarodzieja o pieczątki na nich i poszliśmy dalej.
                Minęliśmy wystawy sklepu odzieżowego Gladraga, gdzie widać było mniejszą wersję sukienki Hermiony, a gdzie w książce Harry kupił Zgredkowi wrzeszczące skarpety. Obok była też herbaciarnia u pani Puddifoot, gdzie Harry’emu nie udała się randka z Cho. Był też sklep z różnymi dziwnymi roślinkami (słychać było stłumione przez szybę krzyki mandragor z wystawy), ale nie mam pojęcia, jak po polsku nazywa się miejsce zwane po angielsku ,,Dogweed and Deathcap” (jeśli ktoś wie, będę wdzięczna za informację). Był też sklep Scrivenshafta (piśmienniczy). Ten szczególnie mi się podobał. Niestety, sklepy były zamknięte – były to tylko atrapy. Ku mej rozpaczy, księgarnia Tomes and Scrolls również była tylko imitacją - kupiłabym tyle książek, gdybym tylko miała okazję! Okazało się, że w całym parku nie da się kupić ani jednej książki z serii (widocznie nie podpisano stosownych umów).






                Minęliśmy ostatni domek (obok którego stał wielki bałwan w kapeluszu), przeszliśmy koło sceny i skierowaliśmy się w stronę Hogwartu. Już z daleka widać było jego wieże, a gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że stoi na dość wysokiej skale. Wejścia strzegły, oczywiście, skrzydlate byki. Nie widzieliśmy wielu ludzi, ale napisane było, że dotarcie do środka zajmuje godzinę – kolejka była ukryta gdzieś w głębi. Postanowiliśmy, że najpierw odwiedzimy Hagrida.


                Poszliśmy przejechać się hipogryfem. Czekała nas kolejka górska, ale taka dla strachliwych. Napis głosił, że czeka nas dwadzieścia minut czekania. Ucieszyliśmy się, że tak mało i niespiesznie krążyliśmy między barierkami. Wcześniej o coś posprzeczałam się z Tiną, która stała obok wściekła, a ja… Ja skakałam jak porąbana i co chwilę wykrzykiwałam ,,Mamo, widzisz?”, ,,Patrzcie, to Hardodziob!”, ,,Jak to się stało, że wcześniej nie zauważyłam chatki Hagrida?!” Bo faktycznie, przeszliśmy obok chatki, która stała na lekkim wzniesieniu, a ja byłam tak zafascynowana kolejką, że nie zauważyłam ani chatki, ani dyni obok niej. Od razu jednak zwróciłam uwagę na worki z karmą dla hipogryfów i wielkie gniazdo, schowane pod torami kolejki. Gdy przeszliśmy jeszcze kilka metrów, zauważyłam, że w gnieździe siedzi Hardodziob i od czasu do czasu kręci swą ptasią głową.






                W końcu, dużo szybciej, niż się spodziewałam, podjechał nasz ,,hipogryf”. Dwa złączone ze sobą wagoniki mogły pomieścić chyba z szesnaście osób. My staliśmy jako pierwsi w kolejce, więc trafiły nam się dwa pierwsze rzędy. Mama oczywiście była lekko przestraszona, więc my z Tiną zajęłyśmy miejsca tuż za szyją hipogryfa. Wagoniki ruszyły, wciągając nas na górę, skąd widać było zamek i kawałek Hogsmeade. Nie mogłyśmy się jednak nacieszyć widokiem, bo… siuuuuuuuuup! Już byłyśmy na dole i śmiałyśmy się z własnych reakcji. Zjazd wcale nie był straszny, trwał jakieś 3 sekundy, a i tak piszczałyśmy. Zresztą, co ja Wam będę opowiadać? Przejeźdźcie się z nami!


                Kiedy wózki zwolniły i wróciły do miejsca, gdzie w kolejce czekali kolejni chętni, osoby odpowiedzialne za sterowanie ruchem powitały nas oklaskami i radosnymi okrzykami. Nieco zawstydzone, wysiadłyśmy i nie mogłyśmy przestać się uśmiechać. Wszystko tutaj było takie pozytywne, ludzie tacy zakręceni… A do tego dostałyśmy jeszcze małą porcję adrenaliny, co zawsze poprawia humor. Prawie w podskokach dotarłyśmy do bramy wejściowej do Hogwartu.


                Chociaż wcześniej naoglądałam się filmików na YouTube i wiedziałam mniej więcej, jakie atrakcje czekają w środku, nie miałam pojęcia, co kryje się pod nazwą ,,Harry Potter and the Forbidden Journey” [,,Harry Potter i Zakazana Podróż”]. Tata zapytał o to gościa z obsługi, który zapewnił nas, że nie jest to kolejka górska, a jedynie jakiś symulator. Spodziewaliśmy się więc czegoś w stylu tych symulatorów, które można spotkać w wesołych miasteczkach. Gdy weszliśmy do pierwszego pomieszczenia, okazało się, że wymaga się od nas pozostawienia wszelkich rzeczy, które mogłyby wypaść czy o coś zahaczyć (a więc torebek, aparatu, a najlepiej nawet telefonu). Skierowano nas do pokoju po prawej stronie, gdzie kłębiło się mnóstwo osób, poszukujących wolnych szafek. System nie był najprostszy: trzeba było na ekranie dotykowym zaznaczyć, że szuka się szafki, po czym wyświetlał się numerek. Otwierało się szafkę, a przed zamknięciem należało zeskanować swój palec. Kiedy już się szafkę zamknęło, można ją było otworzyć tylko raz, znowu skanując palec. Kiedy już uporaliśmy się z tym wszystkim, okazało się, że… mama zapomniała czegoś włożyć. Tak więc musieliśmy otworzyć szafkę, wyjąć wszystkie rzeczy i znowu prosić maszynę o przydzielenie nam numeru. Za drugim razem poszło nam to nieco szybciej i wreszcie mogliśmy ruszyć dalej.
                Szliśmy długim, ciemnym korytarzem, który przypominał hogwarckie lochy. Obok naszej kolejki szła druga, którą można było szybciej dotrzeć do symulatora – była ona przeznaczona dla osób, które wchodziły w pojedynkę. W sumie to zrozumiałe, że stworzono dla nich osobną kolejkę – grupy zwykle chcą wchodzić razem, a szukanie partnerów dla tych samotnych spowolniłoby cały system. No i samemu trudniej jest wystać godzinę w kolejce. Także tamci mijali nas szybko i po chwili znikali za jakimś zakrętem, a my dotarliśmy do wyjścia na zewnątrz. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie ludzie stali już w kolejce, zorientowałam się, gdzie byliśmy. To była szklarnia. Choć białe, półprzezroczyste zadaszenie dawało trochę cienia, było gorąco jak w prawdziwej szklarni. Nawet zawieszone pod daszkiem wiatraki niewiele pomagały. Co gorsza, nie można było wnieść niczego do picia, więc po dwudziestu minutach nie było zbyt fajnie. Ale na szczęście dotarłyśmy do kranika z wodą i łyknęłyśmy cieczy o mocnym smaku żelaza. Im dalej się przesuwaliśmy, tym było ciekawiej. I to nie tylko ze względu na ludzi wokół (np. Arabów w koszulkach linii lotniczej Emirates i dziewczyny z celowo rozpiętymi spodenkami). Barierki zakręcały jak przed wejściem do hrabstwa Duloc w ,,Shreku”. Gdy dotarliśmy do ostatniej prostej przed wejściem do środka, mogliśmy przyjrzeć się doniczkom z mandragorami i różnym cudacznym sprzętom ogrodowym, które były zamknięte w gablotce pod ścianą. W końcu weszliśmy do środka.
                Ciemny, mroczny korytarz przywitał nas przyjemnym chłodem. Po prawej stronie stały klepsydry z punktami domów (Gryfindor na szczęście wygrywał). Minęliśmy jakiś pomnik oraz witraże i oto staliśmy przed wejściem do gabinetu Dumbledore’a. Zobaczyć tę chimerę na własne oczy… Wow! Żałowałyśmy, że nie znamy hasła i nie możemy się przejechać tymi niesamowitymi ruchomymi schodami… Za wejściem widać było malowidło przedstawiające jednorożca.



                  Przeszliśmy do kolejnego pomieszczenia. Wąski korytarz prowadził nas obok ruszających się obrazów, w których ramach postaci rozmawiały ze sobą. Obrazy nie były zbyt pokaźnych rozmiarów, ale zachwycało to, że widać było na nich nawet jakby ślady farby i pociągnięcia pędzla, a ich bohaterowie tak swobodnie się w nich poruszali… Jakiej magii użyli twórcy, żeby osiągnąć taki efekt? Nie mam pojęcia, ale jestem pod wrażeniem.
                Kolejne pomieszczenie było bardziej przestronne, sufit znajdował się wiele metrów nad naszymi głowami. Na ścianach znowu znajdowały się ruchome portrety osób, które prowadziły ożywioną dyskusję. Rozpoznałam je, byli to założyciele Hogwartu. Salazar Slytherin psioczył na Harry’ego, na co Godryk Gryffindor bardzo się rozgniewał i zaczęli się kłócić. Rowena Ravenclaw i Helga Hufflepuff starały się ich uspokoić, stając jednak po stronie Gryffindora. Świetne przedstawienie. J
                Przeszliśmy do gabinetu Dumbledore’a. Kluczyliśmy między barierkami, mijając po drodze przeróżne magiczne sprzęty, w tym i myślodsiewnię. Lecz największe wrażenie robił… pan dyrektor. Wysoka postać Dumbledore’a przemawiała do nas z balkoniku nad naszymi głowami. Był to oczywiście hologram, ale wyglądał niezwykle realistycznie.


                Kolejne pomieszczenie było największe ze wszystkich, które mogliśmy do tej pory zobaczyć. Była to sala lekcyjna. Nad naszymi głowami wisiał szkielet jakiegoś skrzydlatego stworzenia, więc zakładam, że była to sala, w której nauczano obrony przed czarną magią za czasów Lockharta. Kiedy wchodziliśmy, nie było widać niczego specjalnego: tylko ten szkielet, kolejne barierki i schodki z balkonem, na którym Lockhart przywitał klasę na pierwszej lekcji. Nagle usłyszeliśmy, że drzwi otwierają się, skrzypiąc przeraźliwie. Słychać było szepty, po czym Harry, Ron i Hermiona pojawili się przed nami, gdy zdjęli pelerynę niewidkę. Nieco się przekomarzali, opowiadali o lekcjach (Hermiona oczywiście twierdziła, że są fascynujące), a po chwili znowu schowali się pod peleryną i wyszli, znowu skrzypiąc drzwiami.


                Minęliśmy portret Grubej Damy, która zaczęła nas popędzać, gdy tylko się przy niej zatrzymaliśmy. Weszliśmy do pokoju wspólnego Gryfonów. To pomieszczenie robiło najmniejsze wrażenie, bo z  powodu barierek nie czuło się tego swojskiego klimatu, który zawsze czuć było w książkach. Widać było wejścia do dormitoriów, był też kominek, a oprócz niego obrazy, które mówiły, że czeka nas zaraz niesamowita przygoda i udzielały nam rad typu ,,Trzymajcie się mocno i nie pogubcie różdżek”. A w przejściu wisiały też strony z magicznych gazet, gdzie zdjęcia oczywiście się ruszały. :)




                Wgłębi pokoju wspólnego znajdował się szeroki korytarz. Naprzeciwko nas stała Tiara Przydziału i non stop coś mówiła. Głównie ostrzegała przed zgubieniem różdżek i mugolskich sprzętów. Była świetna: miała poważny, donośny głos i kwaśną minę. Obróciłyśmy się w lewo i… ooooo żesz ty! Już widziałyśmy, co nas czeka.


                Kolejka ustawiała się przed taśmą, która jechała w równym tempie z siedzeniami. Wsiadało się po cztery osoby obok siebie, po czym trzeba było się przypiąć specjalnymi sztywnymi pasami, które znajdowały się nad naszymi głowami. Gdy chłopak w barwach jednego z domów sprawdził, czy wszystko gra i wypuścił nas na przejażdżkę, byłam radośnie przerażona. Wjeżdżaliśmy coraz wyżej, a wagonik obrócił się tak, że jechaliśmy lewym bokiem do przodu. Przed oczami pojawiła nam się Hermiona, powiedziała kilka słów i pogrążyliśmy się w ciemnościach. Nagle ujrzeliśmy Hagrida, który stał na mostku łączącym dwie wieże. Pomachał do nas radośnie i ostrzegł, że zaraz dopiero się zacznie… I wtedy właśnie runęliśmy w dół. Przeżyliśmy kilka niesamowitych minut, kiedy wagonik wznosił się i opadał, przechylał nas na boki i prawie obracał nas głową w dół, a wokół nas rozgrywały się magiczne sceny.
                Mieliśmy wrażenie, że lecimy na miotle. Najpierw uciekaliśmy przed smokiem, latając z Harrym wokół zamku i unikając płomieni buchających z paszczy rogogona (raz oberwaliśmy ciepłym dymem). Później wlecieliśmy do Zakazanego Lasu, gdzie otoczyły nas wielkie pająki. W tym momencie tak bardzo zanurzyłam się w tym świecie, że zaczęłam rzucać zaklęcia. ,,Drętwota!”, krzyczałam, pomagając Harry’emu. Później Tina powiedziała mi, że robiła to samo. Byłyśmy w swoim żywiole i czarowałyśmy, chociaż nie miałyśmy przy sobie różdżek. ;) Hermiona mówiła, żebyśmy lecieli za jej głosem, pająki rzucały na nas pajęczyny (czytaj: pryskały nas wodą), a wagonik przechylił się tak, że krew odpłynęła mi z nóg. Było tak ciemno, że tylko błyskawice dawały trochę światła, ale wtedy byliśmy oko w oko z pająkami, więc już wolałam ciemność. Później wlecieliśmy na boisko do quidditcha, tłum wiwatował, graliśmy… Ale nagle Malfoy nadleciał, walnął Harry’ego w ramię i uciekł, zostawiając nas na pastwę dementorów, które pojawiły się znikąd. Wraz z Harrym zrobiliśmy ostry zwód, gnaliśmy w dół i umykaliśmy przed nimi. Znowu zrobiło się ciemno, a nagle z ciemności wyłonił się dementor, był tuż przed nami i wyciągał do nas swą kościstą rękę. ,,EXPECTO PATRONUM!”, ryknęliśmy we troje (znaczy się ja, Tina i Harry) i dementor musiał umykać przed srebrzystym jeleniem. Harry nas uratował – my z Tiną musimy jeszcze poćwiczyć wyczarowywanie patronusów. ;) Wlecieliśmy do Hogwartu, gdzie przywitał nas wiwatujący tłum uczniów oraz Dumbledore, który pochwalił nas za to, jak dzielnie się spisaliśmy. Niestety, wagonik pokonał ostatni zakręt, chłopak, który wcześniej sprawdzał zapięcia przywitał nas oklaskami i już musieliśmy wysiadać. Byłyśmy z Tiną tak podekscytowane, że buzie nam się nie zamykały i wciąż na nowo odtwarzałyśmy w pamięci kolejne sceny. Pierwszy raz przeżyłam coś takiego, pierwszy raz miałam okazję przejechać się kolejką typu ,,dark ride”, pierwszy raz stanęłam oko w oko z dementorem poza własną wyobraźnią… I byłam przeszczęśliwa! Ale uznałam, że gdybym była Harrym, już po pierwszym roku spakowałabym swój kufer i gdzieś bym wyemigrowała. Zabawa była przednia, ale serce i tak kilka razy mi się chyba zatrzymało. Poniżej możecie zobaczyć fragmenty z tego lotu - tylko te, gdzie było dość jasno i kamera mogła cokolwiek uchwycić.

                Wyjście z kolejki prowadziło przez sklep, który miał być lochem Filcha. Było tam mnóstwo kubków, koszulek i szalików, plastikowe miecze Gryffindora i mnóstwo innych fascynujących przedmiotów. Można też było kupić zdjęcie, które robiono w trakcie przejażdżki (jedna z błyskawic podczas walki z pająkami była tak naprawdę fleszem). Zobaczyliśmy swoje i… zwinęliśmy się ze śmiechu. Wszyscy mieliśmy niesamowite miny, ale ja i mama wygrałyśmy. Mama zaciskała oczy tak mocno, że prawie nie było ich widać, a ja odchylałam się do tyłu z obrzydzeniem, przez co moja twarz przypominała pysk żaby rozjechanej żaby. Urocze zdjęcie. Uznaliśmy, że jeśli będzie czas, to przejedziemy się jeszcze raz i zobaczymy, jak wtedy będziemy wyglądać.
                Po spędzeniu mniej więcej godziny w ciemnym zamku, słońce raziło nas w oczy i przypominało nam, że nie jesteśmy gdzieś w Szkocji, tylko w Orlando. Podreptaliśmy znowu w stronę Hogsmeade. Powoli zbliżał się czas obiadu, ale wcześniej zobaczyliśmy jeszcze występ artystyczny. Pod sceną stało kilka osób i wyraźnie na coś czekało. Tata zapytał się sprzątacza, który wyglądał na w miarę poinformowanego, czy coś się będzie działo, a ten powiedział, że zaraz wystąpi chór. Przysiadłyśmy na brzegu sceny, a za naszymi plecami powiewały długie szarfy z barwami domów. W pewnej chwili zostałyśmy poproszone o zejście ze sceny, więc ustawiłyśmy się tuż przed nią i czekałyśmy. Od strony Hogwartu zmierzało do nas pięć osób w szatach. Dwóch chłopaków trzymało poduszeczki z wielkimi ropuchami. Ruda, ciężarna dyrygentka dała znak i chórzyści (wraz z żabami) zaczęli rozgrzewać swoje głosy, po czym rozpoczęli występ. Zrobili niezłe show i zaprezentowali stare, znane melodie w nowej odsłonie. Do samych melodii dołączyli beatbox, śpiew z podziałem na głosy… Brzmiało to bardzo dobrze. Żaby ruszały pyskami (czy żaby mają pyski?) i też śpiewały. Najlepszy był moment, gdy chórzysta-Puchon nieco się buntował i śpiewał żywszą piosenkę, co oburzało dyrygentkę. Zobaczcie sami…


                Jako doświadczone fanki kilku artystów, nawiązywałyśmy kontakt wzrokowy z chórzystami, którzy później chętnie pozowali nam do zdjęć. Po występie zostali nagrodzeni oklaskami i zeszli ze sceny, po czym wrócili do zamku. Tłum się rozszedł, a my poszliśmy na obiad.




                Okazało się, że nie tylko my mieliśmy ten pomysł. Wszystkie miejsca były zajęte, utworzyła się więc niewielka kolejka do wejścia. Powiedziano nam, że czeka się około dwudziestu minut, ale chyba udało nam się wejść szybciej. Kolejka była również wewnątrz, ale rozwiązano to dość sprytnie. Menu było dość ubogie, więc wszystkie potrawy można było zaprezentować za szybką. Przechodzi się koło takiej wystawy i można już zobaczyć, co jest do wyboru i jak to wygląda. Ma się na to ze dwie minuty, po czym mija się ,,wystawę” i podchodzi do kasy, gdzie wesoła czarownica przyjmuje zamówienia. Od czasu sesji zimowej, gdy uczyłam się na kulturę Wielkiej Brytanii, marzyło mi się skosztowanie shepherd’s pie (zapiekanki wiejskiej), czyli zapiekanki składającej się z warstwy mielonego mięsa przykrytego puree ziemniaczanym, więc to właśnie zamówiłam. Oczywiście musieliśmy spróbować kremowego piwa, a gdzie mogłoby być lepsze niż w Trzech Miotłach? Babeczka zaproponowała nam wersję mrożoną, co bardzo nas zaciekawiło. Było o dolara droższe, ale w tak gorący dzień brzmiało wybawienie. Tata kupił mi i Tinie piwo w pamiątkowych kubkach, które przywiozłyśmy ze sobą do domu. Wraz z rachunkiem przeszliśmy do miejsca, gdzie wydawano jedzenie. Rodzice stanęli w jednej z krótkich kolejek, a my z Tiną poszłyśmy zająć stolik. Wzięłyśmy plastikowe sztućce i stanęłyśmy przed blondynką, która spytała nas, dla ilu osób potrzebny nam stolik i pokazała liczbę na palcach czarnemu chłopakowi, który właśnie spojrzał na nią po drugiej stronie sali. Z uśmiechem na twarzy przywołał nas do siebie gestem, a im bliżej byłyśmy, tym szybciej do nas machał, jakby dopingował nas na wyścigu. Usadził nas i zniknął. Poszłam pomóc rodzicom z tackami i po chwili siedzieliśmy z naszym jedzeniem i kremowym piwem w Trzech Miotłach. Tyle lat marzyłam o takim obiedzie! Naprawdę dobrze odtworzono wnętrze znane z filmów. Spróbowałam swojej zapiekanki i… mniam! Była naprawdę dobra, polecam to danie. Mama z Tiną dostały przedziwne kolby kukurydzy – były łaciate, biało-żółte, a do tego ugotowane zostały tak, że nie obcięto im liści u góry. Wyglądały bardzo ciekawie.



                 Ale tym, co naprawdę mnie oszołomiło, było mrożone kremowe piwo. Bardzo słodkie, przypominało nieco kawę mrożoną, ale zamiast kofeiny czuć było w nim mieszankę przypraw korzennych. Już po pierwszym łyku byłam pewna – była to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek piłam. A co najlepsze – im więcej piłam, tym więcej go było! Z jakiegoś powodu wraz z ubywaniem napoju, przybywa w nim piany na górze. Picie bez słomki jest więc praktycznie niemożliwe, bo ostatecznie kończy się z nosem w pianie, a nie sięga się do napoju. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale moje wyjaśnienie jest dla mnie wystarczająco dobre – to są po prostu czary. J



(nasze miny wyrażające omnomnom)

                Z Trzech Mioteł wychodzi innymi drzwiami niż tymi, którymi się weszło. Trzeba przejść do innej części restauracji, która tak naprawdę jest… Gospodą pod Świńskim Łbem! Faktycznie, na ścianie za barem wisi olbrzymi świński łeb, a w barze serwują przeróżne trunki dostępne dla czarodziejów powyżej 21. roku życia.


                Najedzeni i szczęśliwi, wyszliśmy na ulicę Główną. Wraz z Tiną dopijałyśmy niespiesznie kremowe piwo i obserwowałyśmy tłum wokół nas. Słońce, kremowe piwo, muzyka z filmów… Chwilo trwaj!  



                Poszłyśmy do łazienki, żeby umyć nasze kufle i z rozbawieniem przyjęłyśmy fakt, że w łazience straszy Jęcząca Marta. Słychać było tylko jej piskliwy głos (pewnie ukryła się w którejś rurze), ale było to bardzo fajne – widać było, że twórcy parku chcieli upchnąć w nim tyle magii, ile tylko się dało. J
                Trochę pokłóciłyśmy się z Tiną o to, gdzie powinniśmy iść do sklepu z różdżkami. Ja byłam zdania, że nie ma się co rozdrabniać – powinnyśmy iść do oryginalnego Ollivandera na Pokątnej. Tina upierała się jednak, że chce zajść również do jego filii w Hogsmeade, bo wierzyła, że różdżka ją wybierze, więc chciała mieć na to dwie szanse. Każdy, kto trochę zna moją siostrę, wie, że jeśli ta na coś się uprze, to albo się jej ustąpi, albo pozna się kolejny krąg piekła, więc lepiej się poddać. Tak też zrobiliśmy i tym razem. Po kilku minutach staliśmy w kolejce do sklepu, a przed nami stała dość dziwna i rozwrzeszczana czarna rodzina. Matka miała dziecko w wózku i ciągnęła je ze sobą. Dzieciak wyglądał na wykończonego i raczej nie był zainteresowany różdżkami, ale jego mamusi to nie przeszkadzało. Do sklepu wchodzi się w niewielkich grupkach, mniej więcej po piętnaście osób. Gdy weszliśmy do środka, poczułam wyjątkową atmosferę tego miejsca. Wszędzie wokół piętrzyły się pudełka z różdżkami, półki sięgały aż pod sufit kilka metrów nad nami. Asystentka sprzedawcy poprosiła nas o to, by nie używać mugolskich urządzeń, więc mogliśmy spokojnie oddać się spektaklowi (ale Tina i tak zdecydowała się coś nagrać). Kiedy weszliśmy, sprzedawca skupiony był na jakichś pudełkach i nie zwracał na nas uwagi. Po chwili jakby ocknął się i powitał nas w swym sklepie. Przebiegł wzrokiem po zebranych, aż jego wzrok padł na pewnej barczystej nastolatce. Wezwał ją do siebie, zapytał o imię i poprosił, by wyciągnęła rękę, która ma moc. Zaczął mierzyć długość ręki, wysokość, obwód głowy i wybrał jedno z pudełek. Wręczył jej różdżkę i podał zaklęcie, które miała rzucić. Dziewczyna machnęła różdżką, a jedna z szafek załamała się. Dostała inną różdżkę, ale i ta narobiła bałaganu. W końcu sprzedawca z zagadkową miną wręczył jej inną różdżkę, a gdy dziewczyna jej dotknęła, rozległa się podniosła muzyka, światło zapaliło się nad głową nastolatki, a spod jej stóp zaczął wiać lekki wiatr. Różdżka ją wybrała. Było to doskonałe przedstawienie. Sprzedawca podziękował wszystkim za uwagę i skierował nas w stronę drzwi, gdzie jego asystentka zabrała już dziewczynę i jej różdżkę. Wyjście prowadziło przez sklep Dervisha i Bangesa, który już wcześniej zwiedziliśmy, więc przepchnęliśmy się między turystami i wyszliśmy na zewnątrz.


              Nadszedł czas, by opuścić Hogsmeade i ruszyć dalej. Do Londynu, na Pokątną. Po drodze zaczepiła nas pewna babeczka z ankietą i zatrzymała nas na dobrych dziesięć minut, ale wreszcie wyszliśmy z wioski i stanęliśmy przed wejściem na stację kolejową. Czekała nas niezwykła podróż, o której przeczytacie w kolejnej części opowieści. Bo ciąg dalszy zdecydowanie nastąpi.


1 komentarz: