tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

sobota, 2 sierpnia 2014

Dzień szósty - Dzień Niepodległości

                  Czwarty lipca – Dzień Niepodległości. Albo urodziny Stanów, jak kto woli. Tego dnia w 1776 roku podpisano Deklarację Niepodległości i Stany uwolniły się od Europy. Co roku jest z tej okazji niezła impreza. Mieliśmy jedyną w swoim rodzaju okazję zobaczyć to wszystko na żywo.

                Dzień wcześniej zapytaliśmy w recepcji, czy będzie jakaś parada. Polska recepcjonistka zrobiła wielkie oczy i zapytała swoich kolegów. Kenaya i Orlando również o niczym nie słyszeli. Sprawdziłyśmy to i faktycznie, parada odbywa się w Waszyngtonie. Nowy Jork ma za to fajerwerki na rzece fundowane przez Macy’s.
                Dzień był deszczowy, więc tylko tata wybrał się na spacer po okolicy. My czekałyśmy na poprawę pogody i stroiłyśmy się w amerykańskie barwy.


                  Wrócił tata, powiedział, że znalazł całkiem ciekawe centrum handlowe, a że lepszych planów nie mieliśmy, postanowiliśmy się tam wybrać. Najpierw jednak Tina zrobiła nam show pt. ,,Kapitan ‘Murrica” i wszyscy zwijaliśmy się ze śmiechu. Niestety, tata źle nacisnął guzik nagrywania i zamiast Tiny nagrała się podłoga.


                Wyszliśmy. Padało, a my mijaliśmy kolejne przecznice. Szliśmy, szliśmy, szliśmy… Coś za długo. Okazało się, że tata pomylił drogę, bo zajęty był pisaniem SMS-a. A później dziwił się, że nie powiedziałyśmy mu, że źle idziemy. Faceci i ich podzielność uwagi…
                Kompletnie przemoczeni, trafiliśmy wreszcie na miejsce. Było to naprzeciwko Central Parku. Postanowiliśmy najpierw się osuszyć i wypić kawę. Znaleźć miejsce siedzące nie było łatwo, bo chociaż było tam mnóstwo wolnej przestrzeni, to nie zagospodarowano jej prawidłowo – ledwie kilka stolików czekało na gości.
                Weszłyśmy do H&M-u, gdzie ceny były zbliżone do polskich, a i rzeczy były podobne. Kolejki do przymierzalni były tak długie, że podziękowałyśmy i poszłyśmy dalej. Znalazłam tam plakaty związane z mundialem, spodobały mi się. Amerykanie za bardzo nie ekscytują się piłką nożną, ale tu i tam można było zobaczyć takie plakaty, ludzi w piłkarskich koszulkach albo ogłoszenia, że w danej restauracji można obejrzeć mecz. Najwięcej tego wszystkiego można było znaleźć w ,,Małej Brazylii” tuż obok Times Square, co było dość zrozumiałe J


                Poszliśmy do wielkiego spożywczaka, który znajdował się w podziemiach. Tata stwierdził, że przyda nam się coś na drogę, bo w sobotę mieliśmy jechać na północ przez dobrych kilka godzin. Po chwili zauważyłyśmy z Tiną, że wszystko jest dość drogie i zaciekawiło nas to. Patrzyłyśmy na produkty poukładane na półkach i wszystko stało się jasne. Sklep nazywał się Whole Foods i był to sklep ze zdrową żywnością. Wszystko organiczne, nie GMO, bez glutenu, cukru i wszystkiego, co może być potencjalnie niezdrowe. Nie sądziłam, że można wymyślić tyle zdrowych rzeczy. Nawet nachos były tam organiczne. I bardzo smaczne, jak się później okazało.
                Wszystko bardzo tam kusiło, wszystko było tak inne. Tina ładowała do wózka rzecz za rzeczą, ja też dołożyłam kilka dla siebie. W końcu nasz wózek był prawie pełny, więc radośnie podjechaliśmy do kasy. 150 dolarów później byliśmy nieco zaskoczeni, że wyszło aż tyle, ale zadowoleni (chociaż tata nie tak bardzo) wróciliśmy do hotelu. W końcu jak często ma się szansę spróbować tylu zdrowych przysmaków?


                Chwile odpoczęliśmy, rozpakowaliśmy zakupy, znowu się wysuszyliśmy i wybraliśmy się na obiad. Poszliśmy do pubu, który zainspirował twórców serialu ,,How I met your mother”. Jako wielkie fanki serialu, nie mogłyśmy nie odwiedzić tego miejsca. Okazało się, że znajdowało się ono tuż obok naszego hotelu, ledwie kilka budynków dalej. Weszliśmy do środka. Przy wejściu można było kupić koszulki związane z serialem (po 16$) i inne pamiątki. Wąskim korytarzem przeszliśmy do klatki schodowej. W przeciwieństwie do serialowego McLaren’s, tutaj nie schodzi się do piwnicy, tylko wchodzi się na górę. Weszłyśmy i… faktycznie. Było podobnie. Ten sam styl mebli, ludzie siedzący przy barze… Usiedliśmy w rogu i otworzyliśmy menu. Była osobna karta z serialowymi drinkami. Kiedy zobaczyłyśmy, że można zamówić Robin Sparkles, Sluty Pumpkin albo Kapitana… Nie mogłyśmy nie skorzystać! 


                  Spojrzałyśmy pytająco na tatę, który typowym dla siebie tonem powiedział ,,Martyna! Ty masz 18 lat!”, ale po chwili zamówiliśmy te drinki. Dla Tiny Robin Sparkles, dla mnie The Pineapple Accident – to, jak epickie są te nazwy, zrozumieją tylko fani :D Kelnerka poprosiła nas o dowody. Tina oczywiście swojego nie dała, bo ma 18 lat, a w Stanach pić można od 21. Ja podałam swoją legitymację, a kelnerka długo szukała na niej daty urodzenia. W końcu się poddała i poprosiła, bym jej ją pokazała. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jej nie znalazłam! Kto by pomyślał… Nigdy nie zauważyłam, że na legitymacji studenckiej nie ma daty urodzenia. Innego dokumentu nie miałam. Tata jednak powiedział kelnerce, że drinki są dla niego. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i po chwili nam je przyniosła. Mój był bardzo słodki, idealny J Tiny wytrawny, bo z szampanem, ale jej smakował.


                Było smacznie, było wesoło. Na ścianie wisiała definicja słowa ,,awesome” według Barney’a Stinsona. Wszystkim fanom polecam to miejsce – można się poczuć jak ekipa z serialu J



                Później się rozdzieliliśmy: my wybraliśmy się na pokaz fajerwerków, a Tina wróciła do hotelu, bo nie czuła się najlepiej. Dlatego też musiałyśmy zrezygnować z imprezy przy basenie na dachu hotelu, na który zaprosiła nas jakaś dziewczyna na Facebooku, bo zobaczyła, że wybieramy się na fajerwerki. Jednak na emigracji Polak do Polaka ciągnie. Wstęp i drinki dla jej gości miały być za darmo – ot, polska gościnność J Nie poszłyśmy, a szkoda, bo to mogła być jedyna w naszym życiu okazja, żeby zobaczyć prawdziwą amerykańską imprezę (z czerwonymi kubkami, zawodami w piciu itd.). No nic, muszą nam póki co wystarczyć te polskie.
                Podjechaliśmy metrem do Chinatown i tym razem dość szybko znaleźliśmy drogę do Mostu Brooklińskiego. Zbierał się tam już tłumek, więc zajęliśmy dość dobre miejsce centralnie naprzeciwko mostu i czekaliśmy. Obserwowałam przechodzących – część z nich miała ubrania lub dodatki z motywem flagi, ale większość jednak nie. 



                Ludzi było coraz więcej, robiło się ciasno, a non stop ktoś chciał przejść. W pewnym momencie ktoś krzyknął, a wszyscy, którzy rozsiedli się na chodniku, zerwali się na równe nogi, gotowi do ucieczki. Ach, te zachowania stadne… Okazało się, że krzyczała czarna kobieta, która z maleńkim dzieckiem w wózku przepychała się do przodu. Nie rozumiała, że tłum to nie Morze Czerwone i nie może się rozstąpić, jeśli nie ma już miejsca. Dlatego darła się wniebogłosy, a razem z nią jej facet, który wołał ,,I came here for my son!” [przyszedłem tu dla syna]. Wołał to tonem, którym u nas pomocny dres pyta, czy masz jakiś problem. Ludzie trochę się ich bali, bo w tym kraju nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie chowa broni pod koszulką, więc starali się przesunąć i po chwili ratcheta (jak nazywa się takie właśnie czarne wojowniczki) z rodziną odjechała. Sytuacja była tak absurdalna, że nie mogłam powstrzymać śmiechu. Kto normalny bierze niemowlaka na taką imprezę, pcha się przez tłum i twierdzi, że to wszystko dla tego malucha? Przecież i tak nie będzie tego pamiętał, a tylko może mu się coś stać.


                Czekaliśmy już około godziny, zbliżała się 21 – godzina, o której miał się rozpocząć pokaz. Denerwowała nas buda z kebabem, która stała nieco po lewej przed nami. Jej właściciel postanowił zaprezentować nam jego własne światełka i błyski – włączył neony tak jaskrawe i migoczące, że można było dostać ataku padaczki. Mieliśmy nadzieję, że przed fajerwerkami je wyłączy, ale najwyraźniej nie miał tego w planach. Tata przeszedł się do niego i zapytał, czy może je wyłączyć. Koleś powiedział, że tak, jasne, wyłączy, po czym… nic się nie zmieniło. Światła dalej dawały po oczach. Tata zaczął krążyć wokół budy i ruszać różne kabelki, próbując zaprowadzić porządek po swojemu. Udało mi się go jednak odciągnąć, bo nie ma co zadzierać z mistrzami kebabów. Wariatów wszędzie pełno. Także buda migotała sobie w najlepsze, przysłaniając dziesiątkom ludzi widok. Zastanawiam się, kto im dał pozwolenie na ustawienie się w tym miejscu, prosto na widoku, a do tego z takim oświetleniem. U nas tego typu rzeczy się raczej nie spotyka.


                Wszyscy zaczęli się niecierpliwić, kiedy o 21:15 nadal nic nie strzelało. Tata nienawidzi imprez masowych, więc zaraz zaczął narzekać i twierdzić, że wszyscy wokół oraz organizatorzy to barany. Ja spokojnie czekałam, bo skoro raz w życiu mam coś takiego zobaczyć, to pół godziny nie robi wielkiej różnicy… Wszyscy zaczęli się pytać, czy to na pewno o tej godzinie miało być… Ok. 21:30 zobaczyliśmy pierwsze rozbłyski. Wszyscy zaczęli wiwatować. Ale po chwili dotarło do nas, że… staliśmy w złym miejscu. Fajerwerki puszczali na moście, więc stojąc prostopadle do niego, widzieliśmy tylko światła, które zlewały się ze sobą. Większość i tak była przysłonięta przez drzewa. Nie słychać było żadnej muzyki, choć miały być tam jakieś koncerty. Uznaliśmy, że wszystko to na nic, bo i tak nic nie widać, więc postanowiliśmy wracać. W drodze powrotnej znaleźliśmy nieco lepsze miejsce. Między dwoma blokami było coś widać. Postaliśmy tam chwilę. Faktycznie, niektóre fajerwerki były dobre: rozpadały się na kilkanaście łańcuchów ognia, po czym gasły, migocząc jak brokat. Gdybyśmy stali w innym miejscu i gdybyśmy słyszeli podkład muzyczny, z pewnością by nam się podobało. A tak pierwsze miejsce zajmuje u mnie pokaz sztucznych ogni na weselu Marioli-w-Brzydkiej-Sukience i Olega-z-Rosji w Hotelu Gołębiewskim w Wiśle, na który wśliznęłyśmy się kilka lat temu bez zaproszenia i który obserwowałyśmy na tarasie widokowym wraz z gośćmi weselnymi (ubrane w shorty, podczas gdy tam przeważały suknie do ziemi). Tam wszystko było idealnie dopracowane, muzyka idealnie zgrywała się pokazem… Pięknie było. A w Nowym Jorku było po prostu okay. Pewnie w miejscach, które zalecali organizatorzy, było lepiej, ale oczywiście zapomnieliśmy ulotki z pokoju… Nasza wina. Niektórzy mieli więcej szczęścia, co możecie zobaczyć tutaj.



                Załapaliśmy się na ostatni kurs metra. Gdybyśmy przyszli trzy minuty później, nie byłoby już czym wrócić. Wskoczyliśmy do wagonu, który był tak załadowany, że większe tłumy można spotkać już chyba tylko po Juwenaliach w Lublinie. Trzymałam się mamy, bo do żadnej barierki nie można było się dostać. W końcu dotarliśmy do naszej stacji i pożegnaliśmy się z nowojorskim metrem. Metrem, gdzie spotkać można ogłoszenia o tym, że wyrzucanie śmieci na tory powoduje opóźnienia. Argument, że jest to po prostu niekulturalne zachowanie, nie trafia do mas. Opóźnienie może już bardziej. Ale i tak tory zasłane są butelkami, torbami z Subway’a i innymi śmieciami. Widocznie doniesienie papierka do kosza to zbyt wielki wysiłek…
                Musieliśmy kawałek przejść, bo ta linia podjeżdżała kilka przecznic dalej niż zwykle. Odbyliśmy więc pożegnalny spacerek po mieście, powoli mijając kolejne znane nam już miejsca.
                W hotelu czekała na nas Tina, która z satysfakcją wysłuchała naszej historii o tym, że się rozczarowaliśmy i nazwała nas luzerami. Okazało się, że ona ten sam pokaz widziała w telewizji, a do tego widziała wszystkie koncerty. Macy’s (organizator) zaprosił m.in. Miley CyrusIdinę Menzel i innych, który grali na żywo. EnriqueIglesias i Ariana Grande nagrywali swoje występy kilka dni wcześniej i też byli pokazywani [ten ból, że przegapiłyśmy Enrique na żywo </3]. Także mała wszystko widziała w komfortowych warunkach. A do tego mogła podziwiać fajerwerki, które strzelano z prawie wszystkich okolicznych wieżowców i na Times Square. Podobno było na co popatrzeć. Uchyliła okno (30-centymetrowy lufcik przy podłodze), wystawiła nogi na zewnątrz i machała nimi na 58. piętrze, a wokół latały fajerwerki… Szkoda, że nam nikt z hotelu nie powiedział, że koło nas też będą strzelać. Zostalibyśmy u siebie, zamiast męczyć się w tłumie bez sensu... No ale człowiek uczy się na błędach – następnym razem będę leniuchem jak Tina, skoro się to tak opłaca ;)
                Późno, przed północą, kiedy miałyśmy się już kłaść spać, nadal gdzieniegdzie coś się błyskało. Patrzyłam na fajerwerki, niektóre oddalone od nas o kilkanaście kilometrów i po raz ostatni cieszyłam się widokiem na miasto nocą. Kolejny dzień miałyśmy zakończyć w zupełnie innym miejscu.
                

2 komentarze:

  1. A na legitymacji PESELu nie masz? U mnie jest, powinno zadziałać.
    Taki piękny plakat :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie PESEL był, ale weź im to wytłumacz, skoro oni nawet daty inaczej piszą :D Dałoby się, ale na szczęście nie było potrzeby :)
      A plakat też mnie zauroczył :3

      Usuń