tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 5 października 2014

Płaszczki, czarne chmury i kolorowe muszelki z głębin oceanu

              Kolejne dwa dni również upływały nam na błogim lenistwie. Poznałyśmy naszą sprzątaczkę, Elaine z Jamajki, która traktowała nas trochę jak niania – pomagała znaleźć nam nasze rzeczy (nieco się zdziwiła, gdy w tak drogim pokoju szukałam okularów do pływania z WalMartu) i przeganiała mnie od Tiny, kiedy skakałam jej po łóżku, żeby ją obudzić. ,,Let sam son in”, mówiła z kreolskim akcentem, a ja biegłam do zasłon i już po chwili Tina wstawała na śniadanie, oślepiona przez słońce. Elaine była bardzo sympatyczna, zagadywała nas, opowiadała o sobie i pytała o to, co sobie kupiłyśmy… Była dużo fajniejsza od tych cichociemnych sprzątaczek, które krzątają się po pokojach i udają, że gość nie istnieje albo za wszystko przepraszają.
                Po śniadaniu chodziliśmy na plażę, a Tina stała się glonową syrenką i oczyszczała teren wokół siebie, rzucając glonami wokół. Głównie we mnie. W twarz. 


             My z tatą szukaliśmy muszelek, nurkując w słonej wodzie i wynurzając się z coraz to ciekawszymi kolorowymi egzemplarzami. Niektóre były pozwijane, inne nietypowo ubarwione… Wracaliśmy z pełnymi garściami. Raz płynęłam obok dwóch dość sporych ryb z pomarańczowymi ogonami i zachwycona opowiedziałam o tym Tinie, zapomniawszy o tym, że ona raczej nie podzieli mojego entuzjazmu… I po chwili musiałam ją uspokajać, że popłynęły w drugą stronę, bo by mi dzieciak uciekł z wody. W czwartek tata wypłynął dość daleko i w pewnej chwili tuż pod nim przepłynęła wielka płaszczka z kolcem na ogonie.


                Pogoda była dość niestabilna. Kiedy wstawaliśmy, zawsze pięknie świeciło słońce, a piasek palił w stopy. Było gorąco i trzeba było biegać po wodę, którą lało się z wielkich pojemników z lodem i owocami.  



                   Ale później nadchodziły ciemne chmury. W środę zanosiło się na burzę, niebo było wręcz czarne i słychać było odległe grzmoty, ale nie przeszkadzało nam to. Ciemne niebo i biały hotel stanowiły malowniczy, mroczny kontrast. 




                W czwartek pływałam w basenie, gdy nagle rozpadało się na dobre. Ciekawe było to, że ludzie uciekli wtedy z basenu… Jakby im robiło różnicę, czy zmokną… Mi nie robiło, więc wraz z jakimś dziadkiem dalej nurkowałam w najlepsze i oglądałam krople deszczu rozbijające się o powierzchnię wody. Od spodu wygląda to całkiem inaczej, więc zachwycona nurkowałam i podziwiałam ten spektakl tworzony przez naturę, aż w końcu przyszedł ratownik i mnie wygonił. Okazuje się, że nie tylko w Disneylandzie boją się deszczu – na basenie też nie można przebywać w czasie burzy. Dlatego też stałam na deszczu, osłaniając się ręcznikiem, który wkrótce przemókł kompletnie, więc uciekłam do baru, gdzie zebrało się chyba pół hotelu. Tam znalazł mnie tata i razem ruszyliśmy przez ulewę. Odźwierny trochę się z nas śmiał, kiedy szczękaliśmy zębami i zostawialiśmy za sobą mokre ślady, a później staliśmy w długiej kolejce do wind, bo wszyscy starali się wrócić do siebie.
                Mama chyba stęskniła się za gotowaniem, bo raczyła nas domowymi obiadami, za którymi zdążyliśmy się już stęsknić.


                A wieczorami odwiedzaliśmy wielkie centrum handlowe położone jakieś 10 km od hotelu. Było chyba największym tego typu obiektem, jaki w życiu widziałam. Spędziliśmy tam dwa wieczory, przez wiele godzin buszując w różnych sklepach i mierząc dziesiątki rzeczy. Tina z mamą znowu obkupiły się u Kleina. Moja siostra z zachwytem wykrzykiwała nazwiska kolejnych projektantów, których sklepy mijaliśmy, a ja zastanawiałam się, jakim cudem ona zna ich wszystkich, a ja prawie żadnego… Po tych dwóch dniach wszyscy byliśmy dość zadowoleni z zakupów i podziwialiśmy nowe koszulki, spodenki oraz torebki Tiny i mamy. Ja cieszyłam się z sukienki, którą kupiłam 15 minut przed zamknięciem sklepów, a w której planowałam pójść na koncert już po powrocie do Europy.


                Przed snem wypisywaliśmy pocztówki i w końcu zebrał się ich cały plik. Mniej więcej sześćdziesiąt kartek czekało na wysłanie. Z radością adresowaliśmy kolejne i naklejaliśmy znaczki.



                Gdy w czwartek kładłyśmy się spać, z radością myślałyśmy o czekającym nas ostatnim dniu w Miami. I chociaż nie chciałyśmy wyjeżdżać, cieszyłyśmy się, że ten ostatni dzień zakończy nasz pobyt tutaj w najlepszy możliwy sposób – wreszcie miałyśmy na żywo zobaczyć Enrique Iglesiasa. 

2 komentarze:

  1. Hahaa, widzę swoją kartkę!
    WIEDZIAŁAM! moja najładniejsza, tak jak przypuszczałam ^.^ <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, kim jesteś, Anonimie, ale cieszę się, że Twoja najładniejsza :D

      Usuń