tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 23 września 2014

Dzień czternasty - Bank Gringotta i Miami Beach

            Ten dzień miałyśmy zacząć o świcie, bo nasz hotel wybraliśmy ze względu na to, że pozwalał na wejście do Świata Harry’ego na godzinę przed otwarciem, czyli o siódmej rano… No ale nie udało nam się, poprzedni dzień za bardzo nas zmęczył. Dlatego normalnie, po dziesiątej, zostawiłyśmy rodziców w hotelu, gdzie mieli nas spakować (wieczorem czekała nas przeprowadzka do Miami), a same wybrałyśmy się do parku.
                Bez żadnych problemów dotarłyśmy do Hogsmeade, gdzie kupiłyśmy sobie po kremowym piwie. Zostałyśmy obsłużone poza kolejką, bo płaciłyśmy gotówką. Na stoisku na ulicy jest o dolara drożej niż w Trzech Miotłach. 


            Tina chciała poczekać na występ chóru, ale przekonałam ją, że lepiej najpierw pójść do Gringotta, a dopiero później, jeśli się wyrobimy, będziemy mogły zobaczyć coś jeszcze. Po chwili szłyśmy na stację kolejową. Trochę się zestresowałam, kiedy skaner nie chciał odczytać moich linii papilarnych i musiałam próbować chyba z pięć razy, zapewniając, że tego samego palca używałam wczoraj. W końcu się udało. Pracownicy pożegnali nas radosnym ,,Miłego dnia! Naprzód, Gryffindor!” i przepuścili przez bramki. Tego dnia dość sporo ludzi nas zagadywało, kiedy widzieli, że mamy dodatki w barwach tego domu. Stałyśmy na schodkach przed wejściem na peron, kiedy usłyszałyśmy cichutki głosik za naszymi plecami:
                - Fajna torba! – Obróciłyśmy się i zobaczyłyśmy małą dziewczynkę, miała najwyżej jedenaście lat. – I krawat… I opaska… I ogólnie wszystko. Ja też jestem z Gryffindoru, muszę sobie kupić coś takiego… - dodała. Chwilę z nią pogadałyśmy i poszłyśmy na peron.
                Tym razem nie miałyśmy całego przedziału dla siebie – wraz z nami wsiadł ojciec z trójką małych blondyneczek oraz dwóch rosłych Murzynów. Dziewczynki usiadły przy oknie, co wydawało się zrozumiałe – w końcu małe dzieci najlepiej reagują na tego typu rzeczy. Niestety, okazało się, że wsiedliśmy to niewłaściwego przedziału (w sumie jaka to różnica?), więc kazano nam się przesiąść. W tym momencie nasi czarnoskórzy towarzysze, którzy siedzieli wcześniej przy drzwiach, wyszli pierwsi i popędzili do właściwego przedziału. Zajęli miejsca przy oknie, z czego dziewczynki nie były zbyt zadowolone, ale nic nie powiedziały i tylko z niepokojem patrzyły na mężczyzn siedzących obok nich. My z Tiną siedziałyśmy przy drzwiach i dziwiłyśmy się, że dorośli faceci nie potrafią zrozumieć, że w takich miejscach przepuszcza się małe dzieci…
                Pociąg ruszył. Tak jak przypuszczałyśmy, dziewczynki żywo reagowały na to, co działo się za oknem. Machały do Hagrida i zachwycały się autem Weasleyów. Ale najlepiej bawili się… nasi wielcy towarzysze spod okna! Okazało się, że byli niesamowicie zakręceni. Wyjęli różdżki (!), wołali na pożegnanie do Hagrida, prawie piszczeli z zachwytu na widok Freda i George’a… Byli przezabawni. Właśnie tacy ludzie najbardziej mi się tam podobali – zwariowani na punkcie serii i bawiący się bez względu na to, co pomyślą inni. Wesoło potuptałyśmy na Pokątną.
                Wiedziałyśmy, że czeka nas stanie w dłuuuugiej kolejce do Gringotta, bo była sobota, więc turystów było jeszcze więcej. Nagle Tina stwierdziła:
                - Chodźmy kupić różdżkę. Ja chcę różdżkę.
                - Daj spokój… Po co ci różdżka…
                - Ja chcę, żeby mnie wybrała różdżka! – nalegała.
                - Okay, to zrobimy tak… Jeśli różdżka cię wybierze, to ją weźmiemy, a jeśli nie, to damy sobie spokój. Pasuje? – zaproponowałam.
                - Okay, pasuje.
                Poszłyśmy do Ollivandera, spodziewając się stania w kolejce przez kilkadziesiąt minut, ale okazało się, że weszłyśmy prawie od razu – musiałyśmy zaczekać około pięciu minut już w środku. Sklep był dużo większy niż w Hogsmeade i wszystkie ściany zajmowały pudełka z różdżkami. Stałyśmy w długim korytarzu, a obok nas czekał mały chłopczyk z mamą. Miał może sześć lat.
                - Mamo, a czy różdżka mnie wybierze? -  zapytał z przejęciem.
                - Myślę, że tak, kochanie. Jeśli okaże się, że masz w sobie wystarczająco dużo magii, to cię wybierze – powiedziała jego mama z uśmiechem.
                - Mam nadzieję, że się uda! – zawołał mały, a my z Tiną rozpływałyśmy się z zachwytu nad tym słodziakiem. On w to wszystko wierzył, widać to było w jego błyszczących oczkach.
                 Weszliśmy do pokoju, gdzie czekała na nas… pani Ollivanderowa. Starsza pani w fikuśnej szacie niespiesznie polerowała jedną z różdżek, aż w końcu odłożyła ją do pudełka i przyjrzała się grupie przed nią. Niestety, okazało się, że maluszek nie miał szansy znalezienia różdżki. Pani Ollivanderowa niespiesznie wodziła wzrokiem po wszystkich, aż w końcu jej wzrok padł na wysokiej nastolatce stojącej nieopodal mnie.
                - Jak masz na imię? – zapytała czarownica tajemniczym głosem.
                - Martyna – odpowiedziała moja siostra, występując naprzód.
                - Martyna… I przyszłaś kupić tutaj swoją różdżkę, czy tak?
           - O, tak! – rozpromieniła się Tina, a ja stałam pod ścianą i zbierałam szczękę z podłogi. Jak Tina to zrobiła? Ollivanderowa spytała, która ręka ma moc, zmierzyła długość ręki i tak dalej, po czym wręczyła Tinie pierwszą różdżkę. Oczywiście to nie była ta właściwa, więc narobiła tylko bałaganu. Z kolejną było tak samo. Dopiero po dotknięciu trzeciej różdżki wiadome było, że to właśnie ta właściwa. Rozległa się podniosła muzyka, a spódnica Tiny zafalowała od łagodnego wietrzyku. Wszystko to było oczywiście bardzo podobne do spektaklu, który widzieliśmy dzień wcześniej, więc chociaż bardzo mnie korciło, nie wyjęłam kamery i postanowiłam nie niszczyć tej magicznej atmosfery. Musicie mi po prostu uwierzyć, że zobaczenie, jak różdżka wybiera Waszą młodszą siostrę, to coś niesamowitego.
                Pani Ollivanderowa wyjaśniła, jaką długość ma różdżka i z czego się składa. Głóg, rdzeń z grzywy jednorożca, 13 i ćwierć cala. Podobno to różdżka dla osób wrażliwych i troskliwych, które dzięki niej będą mogły czynić dobro i pomagać innym. I taka różdżka trafiła do tej małej terrorystki? No cóż, trzeba się z tym pogodzić. ;)
                Przy drzwiach czekała na nas asystentka pani Ollivanderowej, która spytała, czy chcemy kupić tę różdżkę. Uznałyśmy, że mama pewnie nas zabije, ale oczywiście poszłyśmy do kasy. W końcu taka była umowa. Różdżka kosztowała nas 43 dolary. Po chwili wyszłyśmy na Pokątną z eleganckim pudełkiem w papierowej torebce. Wyjęłyśmy różdżkę i zauważyłyśmy, że dołączono do niej mapę ulicy Pokątnej i Hogsmeade. Na mapie zaznaczono miejsca, gdzie można było rzucać zaklęcia. Zachwycone, spędziłyśmy kilka minut studiując mapę, po czym uznałyśmy, że przetestujemy ją po wyjściu od Gringotta. 



                Wcześniej jednak udało nam się zobaczyć przedstawienie, którego końcówkę widziałyśmy poprzedniego dnia. Trzech aktorów odgrywało ,,Opowieść o trzech braciach”, używając tekstu z książki. Mieli kukły, a Śmierć wyskakiwała z wielkiego pudła… Historia została naprawdę dobrze przedstawiona.






                W końcu nadszedł czas, by zrealizować główny punkt programu: dostać się do podziemi Gringotta. Znowu trzeba było zostawić wszystkie rzeczy, więc (bardzo niechętnie) zostawiłyśmy różdżkę i torby. Chciałyśmy zabrać coś do picia i jakieś pieniądze, ale zapomniałyśmy. Zabrałam tylko swój telefon, myśląc, że jeśli zgubi się gdzieś w ciemnościach, to nie będzie go tak bardzo szkoda. Stanęłyśmy na końcu kolejki, wiedząc, że szacowany czas oczekiwania wynosi trzy godziny.



                Na początku wszystko szło pięknie i już po chwili dotarłyśmy do połowy kolejki stojącej pod zadaszeniem. Jednak nagle dobry nastrój prysł: usłyszałyśmy komunikat o tym, że jest opóźnienie. Taki sam komunikat słyszałyśmy dzień wcześniej w Hogwarcie, więc spodziewałyśmy się mniej więcej dziesięciu minut czekania więcej. Ale komunikat rozbrzmiewał jeszcze kilka razy i po czterdziestu minutach udało nam się przesunąć zaledwie kawałeczek. Jedyną rozrywką było czytanie napisów na plakatach i obserwowanie naszego znajomego ojca z blondeczkami i kobitki sprzedającej pitę, humus, kanapki itd. Zaczęłyśmy żałować, że nie wzięłyśmy żadnych pieniędzy. Było strasznie gorąco, więc jedyną pociechę przynosiło stanie pod wiatrakiem lub zraszaczem, co trwało zwykle dość krótko, bo tłumek nieznacznie się przesuwał. W końcu Tina zaczęła zasypiać, siedząc na barierce, więc wymyśliłyśmy sobie grę pt. ,,Znajdź rudego”. Dlaczego akurat rudego, a nie np. blondyna czy Azjatę? By tych było w kolejce zbyt wielu, zero emocji. Podobno tylko 1% populacji to osoby rude, więc nieczęsto się je spotyka. Ale stosunkowo w tym parku było ich dość sporo (pewnie przez sympatię do Weasleyów), więc przez chwilę miałyśmy zajęcie. Tina wygrywała, ale szłyśmy łeb w łeb.
                W końcu już prawie weszłyśmy do środka. Współczułyśmy osobom, które dopiero zmierzały w stronę kolejki, bo ta była już strasznie długa. W pewnym momencie minęła nas grupa Polaków, którzy jednak po chwili zawrócili, mówiąc, że to paranoja, że tak długo się stoi. Chciałyśmy ich z Tiną do nas zgarnąć (że niby to nasi znajomi i zajęłyśmy im kolejkę), ale za szybko nas minęli i nie zdążyłyśmy ich zawołać. Tymczasem latynoska rodzinka przed nami miała problem. Mama wcześniej wyszła po coś do picia, a tu okazało się, że tata chciał wnieść kubek czy coś w tym stylu i ochroniarz mu nie pozwolił. Facet musiał więc zanieść go do szafki. W kolejce został tylko mały chłopiec (miał pewnie z pięć lat), który z niepokojem wypatrywał powrotu rodziców.
                Wreszcie weszłyśmy do banku. Wyglądał imponująco: spore pomieszczenie z marmurową posadzką i ścianami (a przynajmniej czymś udającym marmur), z olbrzymimi kryształowymi żyrandolami i goblinami pracującymi za swoimi kontuarami. Były niezwykle dopracowane – wodziły długimi pazurami po księgach rachunkowych, ruszały rękami i głowami, a nawet marszczyły czoła. Na środku pracował ,,goblin dowodzący”, który od czasu do czasu przemawiał swym surowym głosem.









                Minęłyśmy główne pomieszczenie. Za nim ciągnął się korytarz, gdzie leżały worki i różne skarby. Myślałyśmy, że jesteśmy już blisko, bo stałyśmy już dobre dwie godziny z kawałkiem. Niestety, okazało się, że bardzo się myliłyśmy. Korytarz wił się i zakręcał, ukrywając swą długość. W pewnej chwili około sześćdziesiąt osób zgromadziło się w pewnym pomieszczeniu, które okazało się biurem Billa Weasleya. Pojawili się Bill z Gryfkiem (jako bardzo realistyczne hologramy), zaczęli rozmawiać i skierowali nas do dwóch wielkich wind. Bill był taki fajny, że się z Tiną zakochałyśmy w nim i w jego akcencie.


              Winda zwiozła nas kilka pięter w dół i byłyśmy już tak głęboko pod ziemią, że nawet zasięgu nie było. Tina zaczęła się denerwować, bo pomyślała, że może to być jednak klasyczna kolejka górska. Czarnoskóry pracownik zapewnił nas jednak, że będzie to symulator. Cyknięto nam zdjęcie, kolejka zakręciła jeszcze ze trzy razy i dotarłyśmy do miejsca, gdzie brało się okulary 3D. Stałyśmy przed wysokimi schodami i czułyśmy, że na ich szczycie czeka nas upragniony cel. Stałyśmy w kolejce już prawie cztery godziny i Tina miała dość, chciała wyjść zaraz przed wejściem na górę. Było jej słabo i zaczęła panikować, więc na uspokojenie włączyłam jej grę na telefonie i tylko dyskretnie opierałam się o poręcz za jej plecami, w razie gdyby miała zemdleć. Wreszcie udało nam się dotrzeć na szczyt i zobaczyłyśmy, że wsiada się do szerokich wagoników. Podjeżdżały po dwa, siadało się po cztery osoby w rzędzie i w ten sposób 24 osoby ruszały w nieznane. Tina dalej obawiała się, że będzie to rollercoaster i powiedziała, że jeśli tak będzie, to mnie zabije.
                Wsiadłyśmy do wagonika (pierwszy rząd drugiego wagonika poleca się na takie wycieczki) i ruszyłyśmy. Wjechałyśmy w kompletną ciemność, nie widać było nawet własnej ręki. Wjeżdżałyśmy wyżej i wyżej… Nagle zatrzymaliśmy się, wszyscy zamarli w nerwowym oczekiwaniu i…runęliśmy w dół, a z ciemności doszło mnie tylko:
                - ZABIJĘ CIĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘ!!!
                Było to połączenie symulatora i tradycyjnej kolejki. Byliśmy w podziemiach Gringotta i musieliśmy uciekać przed Bellatriks i jej potworami, pędziliśmy za Harrym i ekipą uciekającą na smoku, a Bill wpadał i nas pocieszał, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. I dobrze, że to mówił, bo byłyśmy z Tiną nieźle wystraszone i modliłyśmy się o ratunek. :P Zwłaszcza wtedy, gdy wagoniki zatrzymały się wśród lawy, a przed nami stanął Lord Voldemort. To było jak najgorszy koszmar rozgrywający się na jawie. I znowu nas poniosło, znowu rzucałyśmy zaklęcia (przy okazji wyzywając Sami-Wiecie-Kogo bardzo brzydko). Byłam pod takim wrażeniem, że połowy trasy nie pamiętam. Niestety, nawet najlepsze wideo nie może pokazać tego splendoru i oddać tego, jak realistycznie wszystko tam wygląda... 


                Po kilku minutach podróż się skończyła, zostaliśmy powitani brawami przez pracowników i osoby stojące w kolejce, po czym wyszliśmy na zewnątrz. Byłyśmy z Tiną tak podekscytowane, że zapomniałyśmy o zmęczeniu. Uznałyśmy, że warto było czekać. Następnym razem może byśmy się nie zdecydowały na cztery godziny stania w kolejce, ale gdyby trzeba było czekać półtorej godziny, nie byłoby to złym pomysłem.
                Planowałyśmy zjeść coś w Dziurawym Kotle, ale zbliżała się godzina spotkania z rodzicami, więc zapomniałyśmy o jedzeniu i ruszyłyśmy na rajd po sklepach, bo wiedziałyśmy już, czego szukamy. Szybko zaopatrzyłyśmy się w Magicznych Dowcipach Weasleyów w Bombonierki Lesera.
               - Och, z tymi bym uważała! – ostrzegła mnie sprzedawczyni, patrząc na pudełko Wymiotków. – Ona ich spróbowała i dalej nie może się opanować – wskazała na wystawę, gdzie figurka wymiotowała do kociołka.
                - Spokojnie, to dla przyjaciół! – odpowiedziałam z chytrym uśmieszkiem.
                - Ach, rozumiem… - roześmiała się.


                Chciałam kupić koszulkę z Syriuszem, poszłyśmy więc na ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Niestety, zostały tylko męskie koszulki, wszystkie na mnie za duże, więc ostatecznie wzięłam T-shirt z insygniami śmierci. Chwyciłam też kubek, który tak bardzo podobał się tacie. Uznałyśmy, że naszemu mugolowi też należy się trochę radości. J
                Kasjer był bardzo pomocny i kilka razy nas zagadywał. Gdy podeszłyśmy do kasy, kichnął siarczyście.
                - Na zdrowie! – powiedziałyśmy chórem.
                - Oj, dzięki! Chyba kręci się tu za wielu mugoli… Mam na nich alergię… - powiedział cicho. Oczywiście, na tej ulicy przecież wszyscy są na nich uczuleni.
                Zadowolone z zakupów, obejrzałyśmy koncert Celestyny Warbeck i postanowiłyśmy przetestować działanie różdżki. 


             Chociaż Vingardium leviosa się Tinie nie udało (pewnie mówiła to źle… powinno być leviOsa, a nie leviosA) i piórko na wystawie nie podniosło się, to już wykrywacze czarnej magii wyczuły różdżkę i wodziły za nią wzrokiem. U kowala Tina mogła przećwiczyć Reparo, dzięki któremu poskładała zbroję, a także Locomotor Bellows, które wprawiło w ruch wielki tłok. Okazało się, że trzeba dokładnie powtórzyć ruchy pokazane na mapie, bo przypadkowe wymachiwanie różdżką nie działa. Oczywiście chciałyśmy przetestować wszystkie zaklęcia, ale w niektórych miejscach utworzyły się takie kolejki, że zrezygnowałyśmy, bo i tak byłyśmy już spóźnione. 




            Miałyśmy wyjść z parku o osiemnastej, a było już za pięć. Musiałyśmy podjąć poważną decyzję…
                - Wychodzimy z tego parku i łapiemy autobus, czy jedziemy do Hogsmeade i wychodzimy tam? – zapytałam.
                - Ile mamy czasu?
                - Nie mamy wcale.
                - Okay… To jedziemy do Hogsmeade – podjęła decyzję Tina, a ja tylko się ucieszyłam w duchu, ale ostrzegłam ją, że w ten sposób stracimy co najmniej pół godziny. Nie przejęłyśmy się tym za bardzo (sorki, Rodzice!).
                Pobiegłyśmy na stację, gdzie kolejka była dużo dłuższa niż poprzedniego dnia. Miałyśmy więc chwilę na przyjrzenie się kufrom porozstawianym tu i tam. Wyjęłam aparat, żeby zrobić Tinie zdjęcie, ta mi zapozowała i nagle…
                - FOTOBOMBA!!! – krzyknął starszy pan stojący tuż przed nami, a jego dużo młodszy towarzysz od razu rzucił się w naszą stronę, dzięki czemu Tina ma niesamowite zdjęcie z rudym kolegą (zgadnijcie, kto wygrał naszą grę w ,,Znajdź rudego” w takim razie ^^).


                Okazało się, że stałyśmy koło niesamowicie wesołej rodzinki. Była ich cała grupa, osiem osób. Starszy pan okazał się dziadkiem rudego nastolatka.
                - Gryffindor! Już tutaj w barwach szkoły? – zapytał uprzejmie, zerkając na nasze dodatki i dając nam do zrozumienia, że na mugolskiej stacji kolejowej wyglądamy dość nietypowo.
                - Zawsze, proszę pana, zawsze! – odpowiedziałyśmy, a ten zgodził się, że dobrze robimy.
                Później to Tina chciała mi zrobić zdjęcie. Przysiadłam sobie, uśmiechnęłam się, a kiedy Tina już wciskała migawkę… Facet usiadł koło mnie i wbił się na zdjęcie! Chyba to u nich rodzinne. Tak się śmiałam, że oczy kompletnie zniknęły mi z twarzy (to dla mnie typowe). 


               Później jego żona żartobliwie go ofuknęła i wzięła od Tiny aparat, żeby zrobić nam obu zdjęcie. Bardzo dobrze nam się z nimi wszystkimi rozmawiało, więc z żalem rozstałyśmy się z nimi przy windzie, do której się skierowali, kiedy my poszłyśmy schodami.
                Okazało się, że poprzedniego dnia przegapiłyśmy ważny szczegół. Kiedy wchodzi się na peron 9 i 3/4, faktycznie przechodzi się przez ścianę. A przynajmniej tak to wygląda, kiedy stoi się nieco wcześniej i patrzy przez specjalny ekran.


                Patrzyłyśmy na ekran przez chwilę, a tymczasem nasi zabawni znajomi wyszli z windy i znowu szli koło nas. Młodziak pytał, czy jesteśmy z Londynu… Miło mi, że nasze akcenty wydały mu się brytyjskie, chociaż wcale takie nie są. :P Nadjechał pociąg, więc znowu chciałam zrobić Tinie zdjęcie, a nowy kolega nieśmiało czaił się do skoku… Ale Tina zawołała go do siebie. 


            Tymczasem przy mnie pojawił się niespodzianie, znowu powodując mnóstwo śmiechu. Niestety, okazało się, że ich rodzinka już nie zmieści do pociągu, więc puścili nas przodem i wraz z Tiną zajęłyśmy ostatnie dwa wolne miejsca. Siedziałyśmy w przedziale z ludźmi, którzy jechali tym pociągiem pierwszy raz i pytali nas, czy za każdym razem jest tak samo itd.


                Pędem poleciałyśmy jeszcze raz spojrzeć na Hogwart. Przemknęłyśmy boczną dróżką, gdzie nikt nie chodził, zrobiłyśmy fotki pod zamkiem, a Tina znalazła swoje zaginione dziecko.





              Poprosiłyśmy jakiegoś gościa, żeby zrobił nam zdjęcie na tle zamku. Koleś chyba nie zrozumiał idei robienia sobie zdjęć na tle czegoś…


               Więc zrobiłyśmy selfie i ruszyłyśmy do wyjścia, oczywiście myląc schody i jeżdżąc w kółko. Po chwili siedziałyśmy już w autobusie, gdzie półroczny bobas hipnotyzował nas wzrokiem, ale zaraz zasnął, a my wysiadłyśmy pod hotelem.


                - Różdżka mnie wybrała, mamo! – krzyknęła Tina od razu, gdy zobaczyła mamę na przystanku.
                - Różdżka cię wybrała? To cudownie, gratuluję! – uściskała ją mama i zaczęła opowiadać nam o tym, co kupiła na zakupach z tatą. Zaczęło kropić, więc zdecydowaliśmy się na obiad w hotelu i po chwili siedzieliśmy przy okrągłym stoliku w okropnie zimnym holu, jedząc pizzę i makaron. Dałyśmy tacie jego kubek śmierciożercy, a on prawie zaczął skakać z radości i stwierdził, że chyba go jednak kochamy (nigdy się nie przyznamy, ale on już swoje wie). Nawet mama jakoś się z tym pogodziła i w dobrych nastrojach skończyliśmy posiłek.
                Nastrój prysł, kiedy rodzice przyznali się, że prawdopodobnie zgubili mojego Szczerbatka. Poszliśmy z tatą do recepcji, żeby zapytać, czy sprzątaczki nie znalazły zguby. Recepcjonistka ze stoickim spokojem przyjęła do wiadomości, że szukamy zaginionego smoka.
                - Smoka jak z Harry’ego Pottera czy może Szczerbatka? – zapytała, a ja od razu ją polubiłam. Zadzwoniła do biura sprzątaczek. – Witam, poszukuję zaginionego smoka, Szczerbatka… Tak, oczywiście, poczekam…
                Ktoś przełączył ją na drugą linię.
                - Może myślą, że sobie z nich żartuję? – zastanawiała się na głos, rozbawiona sytuacją. Po kilku minutach ktoś się odezwał i stwierdził, że żadnego smoka nie znaleziono, a w naszych pokojach są już nowi goście i polityka hotelu nie pozwala na ich nachodzenie. Prawdopodobnie dziecko sprzątaczki przejęło mojego pluszowego przyjaciela…
                Rodzice chcieli mi jakoś wynagrodzić tę stratę, więc poszliśmy do sklepu z pamiątkami, gdzie było wiele potterowskich rzeczy. Wybrałam sobie torbę sportową z Gryffindoru i byłam zadowolona. Ale okazało się, że rodzice oszaleli. Pozwolili nam wziąć wiele, wiele rzeczy, a do części sami nas przekonywali. W ten sposób zdobyłyśmy szatę, koszulki z Mapami Huncwotów, które ujawniają się, gdy stanie się w promieniach słońca, a także inne drobiazgi i magiczne słodycze.
                Stanęliśmy przy kasie, gdzie tata jak zwykle zapytał, czy dostaniemy jakąś zniżkę. Kasjerka zaśmiała się i powiedziała, że spóźniliśmy się i żadnych promocji już nie ma, po czym zaczęła kasować stosik rzeczy. Później wezwała pomocnicę do pakowania, ale szło im ono tak mozolnie, że chciałam im pomóc. Nie miały pojęcia, jak zapakować szatę i z przerażeniem patrzyły na wysoki rachunek. W końcu tata nie wytrzymał, pomógł im spakować słodycze i wyszliśmy. Podejrzewaliśmy, że kobieta mogła się pomylić przy kasowaniu i policzyć coś dwukrotnie, więc już w aucie przeanalizowaliśmy rachunek i okazało się, że faktycznie, pomyliła się… Ale na naszą korzyść. Zapomniała skasować słodyczy. Uznaliśmy, że chyba jednak kobieta nie miała racji – wcale się nie spóźniliśmy na promocję. Czekoladową żabę, dwie paczki fasolek i ślimaki-gumiaki dostaliśmy gratis. Teraz nasi znajomi mogą ubierać szatę i wyglądać zjawiskowo... 



                Ruszyliśmy do Miami. Noc już zapadła, gdy pędziliśmy autostradą na południe. Mieliśmy do pokonania prawie 400 kilometrów, więc podróż mijała nam w blasku księżyca (który był nienaturalnie wielki i pomarańczowy), a później również w świetle błyskawic, które rozjaśniały niebo w oddali. Gdy już po północy wjeżdżaliśmy do miasta i stanęliśmy w korku na autostradzie (korek na autostradzie o północy – takie rzeczy chyba tylko w Stanach!), pioruny trzaskały nam nad głowami, a deszcz zacinał tak, że wycieraczki nie nadążały.
                Wjechaliśmy do dzielnicy Miami Beach, gdzie znajdował się nasz hotel Fontainebleau. To kolos na kilka tysięcy gości, olbrzymi budynek z wieloma basenami, restauracjami i wszystkim, co może być w takim miejscu potrzebne. Okazało się, że nie da się do niego podjechać, bo przed wejściem stoją dziesiątki taksówek i wszędzie kręcą się goście, którzy przyjechali z innych miejsc na imprezę w klubie. Bo klub ten jest bardzo popularny, każdy ponoć chce tam wejść (nawet Justin Bieber, którego nie chcieli tam wpuścić, bo był za młody). Weszliśmy do holu, gdzie grała głośna muzyka, a ludzie siedzieli na kanapach z drinkami w dłoniach. Kilka kobiet bujało się w rytm piosenki. Poszliśmy do recepcji, gdzie pracował gość wyglądający jak skrzyżowanie Johnny’ego Deppa z Leonardem di Caprio. Bardzo długo szukał dla nas miejsca, a my z Tiną przyglądałyśmy się kobietom przechadzającym się obok. Wyglądało na to, że ogłoszono konkurs na najkrótszą, najbardziej obcisłą sukienkę imprezy oraz na najwyższe szpilki. Ja w moich balerinach i w pomiętej sukience czułam się co najmniej nie na miejscu. A poczułam się tak jeszcze bardziej, gdy zobaczyłam, gdzie będziemy mieszkać.
                Okazało się, że w recepcji uznali, że już nie przyjedziemy, więc zarezerwowane przez nas dwuosobowe pokoje wynajęto innym gościom, bo hotel jest bardzo popularny i było mnóstwo chętnych. Nasza rezerwacja nadal była jednak ważna, więc musieli nam zaproponować coś innego. Wjechaliśmy więc na szesnaste piętro, minęliśmy przedsionek i weszliśmy do pokoju. Szczęki nam opadły. To nie był pokój, tylko olbrzymi apartament. 46 metrów kwadratowych, dwie łazienki, wielki salon z rozkładaną kanapą i sypialnia z gigantycznym łóżkiem, do tego dwie łazienki, garderoba, w pełni wyposażona kuchnia, pralka, komputer… i jeszcze balkon z widokiem na miasto i na ocean. W życiu nie mieszkaliśmy w tak luksusowych warunkach.



                - A tutaj są wasze karty – powiedział tata, wręczając nam białe prostokąciki. Okazało się, że zamiast dwóch zwykłych pokojów dostaliśmy dwa najlepsze apartamenty w hotelu. I płaciliśmy 230 dolarów (bo rezerwowaliśmy w promocji) za noc w apartamencie, za który normalnie płaci się około 750 dolarów. Wcześniej rodzice chcieli wyjechać wcześniej z Orlando, a teraz z radością dziękowali nam za to, że tak długo musieli na nas czekać. Mieliśmy dużo szczęścia. Jeśli kiedyś zarezerwujecie pokój bez opcji anulacji rezerwacji po danej godzinie, nie spieszcie się, by zająć sobie najlepszy pokój jako jedni z pierwszych… Może Wam się to opłacić, tak jak nam. ;)

                Wjechałyśmy na nasze piętro (dziewiętnaste) razem z dziewczynami wracającymi z imprezy, które były nieźle zjarane i śmiały się ze wszystkiego, głównie z windy, która nie chciała zatrzymać się na naszym piętrze i zjechała na sam dół, by znowu ruszyć w górę. Rzuciłyśmy torby na podłogę i wyszłyśmy na balkon. Wiał rześki wietrzyk, a powietrze było ciepłe i wilgotne. Było już po trzeciej w nocy, kiedy nacieszyłyśmy się widokiem i wróciłyśmy z balkonu. Obserwowanie burzy szalejącej nad oceanem w takim miejscu było czymś niesamowitym i nie mogłyśmy oderwać oczu od piorunów i samochodów, które nadal mknęły ulicami. W końcu jednak wskoczyłyśmy do łóżka, zapadłyśmy się w bardzo miękkie poduszki i zasnęłyśmy. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz