tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 22 lipca 2014

Dzień piąty

                Tata gdzieś wyczytał, że prawdziwe Chiny można teraz zobaczyć już tylko na emigracji, bo komunizm połączony z szybkim rozwojem gospodarczym to przekleństwo dla chińskiej kultury. Także piątego dnia kierunek był oczywisty: Chinatown!
                Złapaliśmy taksówkę, tata podał dokładny adres i pojechaliśmy. Kierowca był Hindusem. Od ponad dwudziestu lat mieszka w Nowym Jorku i co roku odwiedza rodziców w Indiach. Jego akcent był tak dziwny, że chociaż się staraliśmy, niewiele dało się zrozumieć. Dlatego tata na większość jego tekstów odpowiadał pomrukami i kiwaniem głowy, na co tamten poprawiał turban i trąbił na auta przed nami. Według mapy droga do naszego celu wiodła prosto Broadwayem w dół Manhattanu, a tu kierowca uparcie ciągnął w prawo… Tata uznał, że to jakiś przekręt, na co Hindus się obruszył i powiedział, że jedzie na autostradę, żeby było szybciej, bo przez Broadway przebić się będzie ciężko. Ale do autostrady też nie można było się dostać i stanęliśmy w korku. W żółwim tempie ciągnęliśmy się za sznurem samochodów, a tata kłócił się z kierowcą. Droga, którą nas prowadził, była zdecydowanie dłuższa. A ze względu na korek – wątpię, że była szybsza. Minęło mniej więcej pół godziny, a my pokonaliśmy ledwie kilka kilometrów. W końcu taksówka zatrzymała się na rogu ulicy. Tyle tylko, że nie była to ulica, na którą chcieliśmy dojechać! Nasza była kilka przecznic dalej. Mieliśmy jednak dość już tego durnia, więc wysiedliśmy i postanowiliśmy się przejść. Wniosek? Po jeździe taksówką z trzema kierowcami: czarnoskórym, skośnookim i w turbanie, wiemy już jedno – będziemy wybierać w przyszłości tego skośnookiego, bo jest uczciwy i schludny. Nie powinno się oczywiście generalizować i używać stereotypów, ale skoro w tym przypadku się sprawdziły, to mogą się sprawdzić i następnym razem.
                W taksówce było gorąco, więc na początku zaszliśmy do Dunkin’ Donut – czegoś podobnego do Starbucksa i Coffee Heaven, tylko lepszego, bo jest taniej, a dostaje się wieeeeelkie napoje. No i donuty mają świetne – nazwa zobowiązuje. Podobno kiedyś można było spotkać tę sieć w Warszawie, ale nie przyjęła się w Polsce. A szkoda. Ja wzięłam frappucino (tam nazywane coolatą) z Oreo, a Tina mrożoną mochę. Pociągnęłyśmy trochę, smakowały nam. Zamieniłyśmy się, żeby sprawdzić, która była lepsza.
                - Myślę, że już sobie tę zostawię. – Tina przyssała się do mojego Oreo.
                - Nie mogę się nie zgodzić. – Dla mnie z kolei mocha była smaczniejsza. To się nazywa zgranie.
            Zbliżałyśmy się do Chinatown. Mijałyśmy dziesiątki sklepików i kramów z chińską tandetą: podróbki znanych marek na każdym kroku. Tina miała ochotę kupić sobie etui na telefon, ale jakoś jej się nie udało. Sprzedawcy nawoływali nas z każdej strony. Przeszliśmy pod napisem witającym w Chinatown. Nad każdym sklepem wisiały szyldy po angielsku i po chińsku, można było tam kupić chyba wszystko – od kimona, przez okulary, po pływającą plastikową żabę. Od bardzo dawna marzę o kimonie i sari, ale przyrzekłam sobie, że kupię je tylko pod warunkiem, że uda mi się odwiedzić jakieś azjatyckie kraje. Mogłam więc tylko patrzeć na nie z zachwytem. Był tam nawet organiczny chiński spożywczak z jedzeniem typu halal (czyli z uboju rytualnego). W Stanach wszędzie wszystko jest albo bez cukru, albo bez glutenu, albo bez tłuszczu, albo halal. Wszędzie widać takie metki i szyldy. Szpan. Tyle tylko, że o ile brak cukru czy glutenu wychodzi ludziom na zdrowie, to halal nic nie zmienia, a zwiększa cierpienie zwierząt...
                Oczywiście było tu mnóstwo Azjatów – zgaduję, że w większości Chińczyków. Większość pań chroniła się pod parasolkami albo chociaż pod kapeluszami. Najwyraźniej przeprowadzka do innego kraju nie zmieniła ich podejścia do opalenizny, która jest tam postrzegana często jako oznaka biedy, bo jest znakiem, że pracowało się w polu. Alabastrowa cera jest według nich najpiękniejsza, więc chcą taką właśnie mieć i chronią się przed słońcem. Pewnie służy to przy okazji ich zdrowiu i spowalnia proces starzenia się skóry J
                Szukaliśmy ich świątyni, bo gdzieś tam miała być. Chcieliśmy zobaczyć prawdziwą świątynię wyznawców religii kompletniej innej od naszej. Szukaliśmy, szukaliśmy i znaleźliśmy. Okazało się, że nie warto było szukać – budynek przypominał zwykły blok mieszkalny. Nie wchodziliśmy do środka.

                                                                 (świątynia po prawej)

                Ogólnie Chinatown nie różniło się specjalnie od innych części miasta. Nie było papierowych okien, smoków na dachach czy lampionów. Chińczycy starają się chyba zasymilować, przez co nie odtwarzają swoich azjatyckich realiów w Ameryce. A szkoda, bo byłoby dużo ciekawiej.
                Z Chinatown niedaleko już na Most Brookliński, więc postanowiliśmy tam skoczyć. Okazało się, że miał to być dla nas skok w dal. Najkrótsza droga była zamknięta, więc zaczęliśmy krążyć. Szukając przejścia, weszliśmy chyba do jakiegoś azjatyckiego domu spokojnej starości, gdzie emerytki ostro dawały na karaoke – było je słychać już z daleka. I pierwszy raz w życiu poczułam, że jestem w mniejszości pod względem rasowym. Wszyscy patrzyli na nas wzrokiem pt. ,,Co tu robicie, białaski?” Ale po chwili przyszedł radosny czarny ochroniarz i spytał, czy się zgubiliśmy, więc poczułam się już normalnie.
Szliśmy dalej. Miejscowi dawali nam wskazówki i grzecznie się do nich stosowaliśmy, ale chociaż staliśmy niemalże pod mostem, nie mogliśmy się na niego dostać. Kusiło nas, żeby wejść wjazdem dla samochodów. Most zaczyna się tuż obok ratusza, do którego dotarcie zajęło nam chyba z godzinę. W okolicach południa. W Nowym Jorku, który jest na szerokości Madrytu, ale cały zbudowany jest z chłonącego ciepło betonu.

                             
                          (Jak widać, wszystkie normalne temperatury zostały w Kanadzie...)

Po chwili marszu mieliśmy dość i zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można by się schłodzić. Weszliśmy na jakieś osiedle, gdzie obowiązywał zakaz gry w piłkę, jedzenia i picia na zewnątrz… Dziwne przepisy. Znaleźliśmy małą restaurację i po chwili dostaliśmy wodę z lodem. Rodzinka zamówiła coś małego i prostego: frytki i skrzydełka z kurczaka. Ja jednak nie miałam ochoty na nic smażonego i poprosiłam o pitę. Nie mieli humusu, więc poprosiłam o coś, co według mnie miało być sosem serowym. Kelner zdziwił się, przyjmując zamówienie, ale stwierdził, że nie ma problemu. Po chwili wrócił z pitą posmarowaną… serkiem śniadaniowym. Pięknie. Trzeci rok lingwistyki za pasem, a ja nie wiem, co zamawiam… Byłam zdziwiona bardziej od kelnera. Okazało się jednak, że było to całkiem smaczne.
                Odpoczęliśmy i mogliśmy ruszać dalej. Poszłyśmy jeszcze tylko do łazienki i czekało nas kolejne zaskoczenie: znajdowała się ona tuż przy wejściu do kuchni. Wejściu bez drzwi. U nas chyba by tego sanepid nie dopuścił.
              Słońce prażyło niemiłosiernie, ale przecież nie mogliśmy się poddać. W końcu dotarliśmy do ratusza i weszliśmy na kładkę dla pieszych, która zbudowana została nad drogą. Mijali nas rowerzyści, a my spokojnie strzelałyśmy sobie zdjęcia. Czytałyśmy też napisy na barierkach – wyznania miłości, wpisy typu ,,byłem tu”, różne sentencje, naklejki… Wszystko to miało za sobą jakąś historię. Była nawet naklejka Księstwa Warszawskiego. Nie mam pojęcia kto coś takiego przykleja, ale w sumie całkiem miło z jego strony.         







                Kiedy doszliśmy do pierwszego przęsła, mama oznajmiła, że jej słabo. Tata-znawca uznał, że się przegrzała i kupił jej wodę cytrynową Poland Spring. To chyba jedna z najpopularniejszych tutaj wód. Fajny akcent narodowy, nawet jeśli ta woda nie pochodzi z Polski, a jedynie z miejscowości Poland. 


                Zostawiliśmy chłodzącą się w cieniu mamę z jej wodą i poszliśmy dalej. Było tak gorąco, że doszliśmy jedynie do połowy mostu. Widzieliśmy Manhattan i Brooklyn, a w oddali majaczyła postać Statuy. Kuzynka radziła, żebyśmy przyszły na most o zachodzie słońca, bo wtedy ponoć wygląda najpiękniej. Dzięki za radę, Gosiu! Szkoda, że jej nie posłuchaliśmy – prawie się tam usmażyliśmy ;) Zdołaliśmy tylko zrobić kilka zdjęć i zawróciliśmy. Miły pan zapytał, czy chcemy mieć zdjęcie w trójkę z tatą i przejął nasz aparat. Gdy już go trzymał w rękach, powiedział, że nie możemy nikomu powierzać sprzętu, bo nikomu nie można ufać. Zapewnił przy tym, że on jest jedynym wyjątkiem. Śmieszny gość J










                Wróciliśmy do mamy, chwilę posiedzieliśmy w cieniu i podglądaliśmy sesję zdjęciową nowożeńców. Pań młodych. Jedna była w czarnych spodniach i marynarce oraz w białej koszuli, a druga w krótkiej białej sukience. Uśmiechały się do aparatu i nie przejmowały się ciekawskimi spojrzeniami turystów. Tutaj to chyba nic nadzwyczajnego, ale mnie zaskoczyła ich pewność siebie. Pozostaje tylko im pogratulować i życzyć szczęścia J
                Dość szybko udało nam się znaleźć stację metra i nawet na peron trafiliśmy bez większych problemów. Podbiegliśmy kawałek, bo akurat przyjechał nasz pociąg. Wskoczyliśmy do wagonu i po chwili ruszyliśmy. Przejechaliśmy kilka stacji i wysiedliśmy w okolicy NYU. Tina rozważa różne opcje i chciała zobaczyć ten uniwersytet. Po drodze znaleźliśmy niesamowity sklep z przeróżnymi śmiesznymi rzeczami. Żelki-cycki, cukierkowa bielizna, a obok pełno plecaczków z Hello Kitty… Było tam tyle dowcipnych głupot, że nie mogłyśmy stamtąd wyjść i gdyby nie mama, pewnie byśmy przesiedziały tam z pół dnia. Zdjęć nie dodam, bo zdradziłabym się z prezentami dla niektórych osób ;)
                NYU to wielki kompleks budynków, które rozrzucone są chyba po całym mieście. My byliśmy tam, gdzie jest ich największe skupisko. Tina chyba nieco się zawiodła, bo nie jest to kampus jak np. na Harvardzie, gdzie uczelnia funkcjonuje jak małe miasto. Tu po prostu widać było gmachy poszczególnych wydziałów, tak jak u nas na UMCS-ie. Ale u nas jest lepiej, bo otacza nas trochę zieleni, gdzie można rozłożyć kocyk Barta, kiedy przekona się panią Pado, że nie jesteśmy w stanie pracować… NYU tej opcji chyba nie oferuje – wszędzie jest beton, ewentualnie ławeczki. Podobno nieopodal jest jakiś park, gdzie wszyscy chodzą, ale to nie to samo.


                Mijaliśmy Waverly Place i wypatrywaliśmy czarodziejów – w końcu wychowałyśmy się na Disney’u, więc i ,,Czarodzieje z Waverly Place” nie są nam obcy. Niestety, Selena Gomez bawiła gdzie indziej. Pewnie leczyła złamane przez Justina serce. Tak.


                Następnego dnia miał być dzień niepodległości, więc stwierdziłam, że chcę mieć coś z flagą. Wstąpiliśmy więc do sklepu American Apparel , gdzie pełno było ciekawych rzeczy (np. gumowe spódnice przeciwdeszczowe), w tym sporo z motywem flagi. Koszulki, sukienki, spinki, muszki… nawet legginsy. Jeśli kupowało się coś z flagą lub w barwach flagi, to przy zakupach powyżej 70 dolarów miało się 20% zniżki. Ja na szczęście aż tyle nie wydawałam na swój krótki top. Przy kasie kompletnie nie rozumiałam kasjera, który mówił chyba z kreolskim akcentem i pracował tak opieszale, że miałam ochotę wskoczyć za ladę i sama się obsłużyć. Oni tutaj ogólnie mają problem z szybką obsługą klienta. Wleką się niesamowicie, zwłaszcza ci ciemnoskórzy. A do tego nie potrafią nawet poskładać ubrań i wrzucają je jak leci do toreb, dzięki czemu można otrzymać piękną sałatkę ubraniową – wszystko przemieszane i wygniecione. Ech.
                W metrze znowu się posprzeczaliśmy, bo mieliśmy różne zdania dotyczące obiadu. Mama chciała od razu na niego iść, ja później… W końcu doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy głodni, a chcemy się odświeżyć po tak męczącej wędrówce, więc kłótnia była zażegnana, a do tego rozbroił nas tata, który był dumny, bo kupił sobie Sprite w metalowej butelce i dzielił nim nas, mówiąc, że to jest eliksir na skołatane nerwy. Eliksir może to nie był, ale zadziałało ;)
                Wieczorem, kiedy już byliśmy wypoczęci (no dobra, nie byliśmy, ale przynajmniej nogi nam nie odpadały aż tak bardzo) i pachnący, ubraliśmy się ładnie i postanowiliśmy iść do restauracji wybranej przez Tinę, która chciała tam iść od pierwszego dnia w Stanach. Już mieliśmy wychodzić, kiedy… Arthur pokazał, po co Noe budował arkę. Lało niesamowicie, a wokół naszych okien deszcz zakręcał, jakby zaraz miało się utworzyć tornado. Rozważaliśmy pójście do restauracji położonej tuż pod hotelem, ale Tinie zależało, więc poczekaliśmy. I pół godziny później wszystko ustało. Dalej było pochmurnie, ale już nie padało. Wyszliśmy na miasto.
                Times Square był chyba jeszcze bardziej zatłoczony niż zwykle. Przedzieraliśmy się przez tłumy, a że byliśmy tacy wystrojeni, to zrobiliśmy sobie kilka zdjęć. Gdy kończyliśmy, znowu zaczynało kropić, więc poszliśmy do restauracji.

(Tina i jej przyjaciel Arthur)





                Planet Hollywood. Miejsce, w którym jadają różne gwiazdy, po których zostają pamiątkowe zdjęcia na ścianach. I stroje w witrynach. Można tu zobaczyć np. kostium Rose z ,,Titanica”, Katniss i Peety z ,,Igrzysk Śmierci” i inne. Można przy okazji zauważyć, jak niski jest Josh Hutcherson, ale ciiiiii, nie róbmy mu przykrości.
                Nieczęsto zdarza mi się być w restauracji, w której trzeba stać w kolejce do stolika. Nawet w takich, gdzie wymaga się rezerwacji nie bywamy – po co, skoro obok jest tysiąc innych miejsc, które czekają na klienta z otwartymi ramionami? No ale czekaliśmy grzecznie jakieś dwadzieścia minut, żeby Tinę uszczęśliwić. W trakcie oczekiwania można było sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie (znowu zwialiśmy przed fotografem i zrobiliśmy sobie własne fotki) i pobuszować w sklepiku z pamiątkami.
                  Dostaliśmy stolik i spojrzeliśmy w menu. Nie było aż tak wielkiego wyboru, ale udało nam się (po długiej chwili oczekiwania na kelnerkę) coś zamówić. Dostaliśmy wodę i czekaliśmy na jedzenie, przy okazji podziwiając wnętrze. Wysokie (mniej więcej na trzy piętra) pomieszczenie zdobiło wiele dekoracji związanych z filmami. Byli tam Power Rangers, Chebacca, wielka głowa nosorożca i wiele innych. Pod sufitem powieszono różne samoloty i inne cuda, co wyglądało bardzo efektownie.



                Ogólnie restauracja wyglądała ładnie, pracownicy byli weseli i sobie podśpiewywali, a goście raczej byli zadowoleni. Gwar rozmów powodował to, że musieliśmy do siebie dość głośno mówić, przez co pewnie nasi sąsiedzi też musieli podnieść głos, a przez nich ich sąsiedzi… No i było głośno. Ale też wesoło. Zwłaszcza wtedy, gdy kelnerzy przyszli całą grupą do dziewczynki siedzącej dwa stoliki od nas, poprosili wszystkich o chwilę uwagi, powiedzieli kilka uroczystych zdań i krzyknęli ,,HAPPY BIRTHDAY”, a wszyscy ludzie zaczęli bić brawo, kiedy mała dostała swój deser ze świeczką. Znowu scena jak z filmów J
                Co do jedzenia, to nie było jakieś wyjątkowe. Moje brokuły były niedogotowane (chociaż możliwe, że to amerykański sposób ich gotowania, bo w wielu miejscach takie były), ale poza tym było w porządku. Ciekawe rozwiązania. Np. tata miał kurczaka, a na nim całą górę nachos. Wreszcie porcje nie były tak olbrzymie, więc zdołaliśmy większość zjeść i skusiliśmy się nawet na deser. Tina kazała mi jeść z nią ciasto czekoladowe, które było chyba najbardziej czekoladowe w naszym życiu. Sama słodycz. Tylko tacie nie było później tak słodko, kiedy dostał rachunek, ale zagryzł tę gorycz lodami i jakoś poszło ;)






                Gdy wyszliśmy na zewnątrz, zauważyliśmy, że wcześniej znowu musiało nieźle lać. Ale udało nam się, teraz już tylko kropiło. Dlatego najedzeni i zadowoleni, wraz z barwnym tłumem spokojnie zmierzaliśmy w stronę hotelu, żeby odpocząć po całym dniu pełnym wrażeń. 

1 komentarz: