tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

czwartek, 23 października 2014

Dzień dziewiętnasty - Premios Juventud

                 Od rana byłyśmy podekscytowane koncertem, który miałyśmy zobaczyć wieczorem. Nie wiedziałyśmy dokładnie, co się tam będzie działo, a Wikipedia niewiele nam pomogła w dowiedzeniu się, na czym dokładnie polega festiwal Premios Juventud. Bilety kupiłyśmy już w Nowym Jorku, ale aż do tego dnia wydawało nam się to bardzo odległe i nierealne. A teraz od zobaczenia Enrique dzieliło nas już tylko kilka godzin.
                Deszcz znowu wygonił dziewczyny z plaży. Mnie z basenu wygonił ratownik. No cóż. Razem z tatą nie poddaliśmy się jednak hotelowej polityce i poszliśmy spróbować wbić się na basen na jedenastym piętrze w naszej części hotelu. Nie był duży, ale wcześniej z balkonu widzieliśmy też, że prawie nikogo nigdy tam nie było.
                Okazało się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Oprócz nas były tam tylko trzy osoby, w tym mała dziewczynka. Pracownica na nasz widok zawołała wesoło, że nienajlepszą mamy dziś pogodę, po czym zniknęła gdzieś, dając nam kompletną swobodę. Tak więc przez pół godziny rozkoszowaliśmy się naszym prywatnym basenem (pozostałych gości wywiał wstrząsający palmami wiatr), podpływając co jakiś czas do biczy wodnych albo dryfując nieruchomo, patrząc na mewy przecinające szare niebo.


                Owinięci białymi hotelowymi ręcznikami, wracaliśmy do pokoju z kubkami z wodą ananasową. Nie było wiele czasu, więc prędko ruszyłam myć włosy. Przyjechaliśmy do Miami w sobotę, a był już piątek, więc w naturalny sposób nasze walizki zdążyły się w połowie rozpakować i zalać całą dostępną powierzchnię, dlatego znalezienie czegokolwiek graniczyło z cudem. Elaine z gracją omijała nasze klamoty, ścieląc łóżka i ogarniając to, co w nich mogła znaleźć (np. Szczerbatka albo książki).
                Nieczęsto zdarza się nam na wyjazdach mieć tak dużą łazienkę, żebyśmy nie musiały się o nią bić, a tutaj była ona tak duża, że mogłybyśmy mieć jeszcze ze trzy siostry. Mama wprawną ręką opanowała moje włosy, które od tygodnia żyły własnym życiem, więc dość sprawnie poszło nam przygotowanie się do koncertu.


                Wybraliśmy się do restauracji na znanym nam już deptaku. Udało nam się zaparkować jedynie dzięki ponadprzeciętnym umiejętnościom taty do wciskania się tam, gdzie wydaje się to fizycznie niemożliwe. Po chwili krążyliśmy od lokalu do lokalu, niespiesznie mijając opalone turystki i kelnerów zapraszających nas do siebie. W końcu zaszliśmy tak daleko, że prawie nikt tam już nie chodził i restauracji zaczęło być coraz mniej, więc zawróciliśmy i skończyliśmy w brazylijskiej restauracji, z której dobiegała bardzo głośna muzyka. Na szczęście zajęliśmy miejsca na zewnątrz, więc nie było ryzyka ogłuchnięcia. Było gorąco, więc tata poprosił kelnera o przesunięcie w naszą stronę wentylatora, co okazało się dość skomplikowanym zadaniem wymagającym przełączania kabli i artystycznego balansowania na niepewnych powierzchniach, ale kelner poradził sobie doskonale i już po chwili nasze misternie układane fryzury zostały solidnie zmierzwione. W oczekiwaniu na jedzenie nawiązaliśmy kontakt z parą siedzącą przy stoliku obok i gdy tamci poprosili tatę, żeby zrobił im zdjęcie… My z Tiną nie mogłyśmy się powstrzymać i wbiłyśmy im się na fotkę, robiąc głupie miny za ich plecami. Nie spojrzeli na wyświetlacz po zrobieniu zdjęcia, więc w domu musieli się nieco zdziwić…
                Zjedliśmy pyszny obiadek i mieliśmy jeszcze chwilę na poszukanie sklepu z pamiątkami, gdzie kupiliśmy dość fajny kubek dla naszej Alamy oraz kilka pocztówek (bo przecież wysłanych sześćdziesiąt to było zdecydowanie za mało), po czym, mijając kilka barów z fajkami wodnymi, które zamiast ze szkła, zrobione były z ananasów, wróciliśmy do auta. Było jeszcze wcześnie, ale skoro raz rodzice utknęli w korku na autostradzie o pierwszej w nocy, gdy wracali z Walmartu, uznaliśmy, że lepiej będzie mieć trochę zapasu. Opuściliśmy Miami Beach i wjechaliśmy do samego Miami, po dwudziestu minutach zjechaliśmy z autostrady i, oczywiście, stanęliśmy w korku. Nie było jednak źle, bo na Tinę zapatrzył się jakiś młodziak jadący pasem obok nas, więc było dość wesoło, gdy mijaliśmy się wzajemnie co kilka minut. Byliśmy w części miasta, której raczej nie pokazuje się na pocztówkach. Fast-foody, szkoły i różne biurowce oraz budynki mieszkalne, z których część była dość obskurna, mijaliśmy w żółwim tempie. Dojechaliśmy na miejsce, tata wjechał na parking, ale nie wiedzieliśmy, w którą stronę miałyśmy iść, więc tata objechał cały obiekt i zapytał kogoś z obsługi o wskazówki. W końcu stanęło na tym, że tata zatrzymał się na środku skrzyżowania, oboje z mamą życzyli nam dobrej zabawy i odjechali, a my uciekłyśmy przed innymi użytkownikami jezdni i poszłyśmy w stronę bramy wejściowej, kierując się tam, gdzie wszyscy.
                Mówi się, że Polki są ładne i zawsze zadbane, prawda? Ci, co tak mówią, nie widzieli chyba nigdy latynoskich kobiet na imprezie. O ile ich uroda była dość często wspomagana silikonem i innymi chemicznymi okropieństwami, to trzeba im było przyznać, że makijaż i ubrania rzucały się w oczy. My, w naszych balerinach i sandałach, nie mogłyśmy się równać z dwudziestocentymetrowymi szpileczkami. Nasze luźne, rozkloszowane sukienki w porównaniu z ich obcisłymi miniówkami pełnymi cekinów bledły. Tylko po co tak się stroić na festiwal, gdzie tylko się siedzi i macha rękami? Dla mnie byłoby to bardzo niepraktyczne, ale widocznie im było tak wygodnie.
                Tłumek kłębił się obok namiotu, którym przechodziły gwiazdy. Co chwilę słyszałyśmy piski i z ciekawością wyglądałyśmy Enrique, ale nigdzie nie było go widać. Później okazało się, że wtedy jeszcze go tam nie było – jego samochód, eskortowany przez kilku policjantów, zajechał później. Rodzice mijali go na drodze. Mimo to dziewczyny piszczały co kilka sekund, ale my nie spodziewałyśmy się nikogo nam znanego spotkać, więc skierowałyśmy się do wejścia.


                Po lewej stronie od wejścia było stanowisko promocyjne. Dr Pepper rozdawał migające bransoletki. Ich zapięcie sprawiło nam trochę kłopotu, ale już po chwili miałyśmy na  nadgarstkach pulsujące lampki. Przy kasowaniu biletów dostałyśmy jeszcze świecące pałki, które po przełamaniu świeciły na niebiesko. Ale najwięcej frajdy sprawiły nam wielkie styropianowe pałki, które zależnie od ustawionego trybu pulsowały w różnych kolorach. Miały mniej więcej pół metra i każdy dostawał je na wejściu. Od razu zrobiło nam się miło – zawsze fajnie jest dostawać gratisy, czyż nie?
                Kupiłyśmy coś do picia i popcorn – tym razem nie chciałyśmy już masła, chciałam o tym powiedzieć sprzedawczyni… Ale ubiegła mnie i znowu dostałyśmy tłuściutką chochlę. Znalazłyśmy nasze wejście i zajęłyśmy miejsca. Siedziałyśmy dość daleko od sceny, ale z góry mogłyśmy zobaczyć olbrzymią arenę w całej okazałości. Mnóstwo światełek i kolorowych dekoracji robiło magiczne, trochę bajkowe wrażenie. Ludzie powoli się zbierali, każdy włączał swoje światełka.


                Okazało się, że ta impreza to coś większego – transmitowała to telewizja. Kamery krążyły nad głowami publiczności, a prowadzący z dźwiękowcami sprawdzali, czy wszystko działało należycie. Nagle na wielkim ekranie przed nami pojawiła się kobieta z puszystym mikrofonem oraz… Enrique z Pitbullem. Najpierw tak się ucieszyłyśmy na widok Enrique, że nie zdziwiła nas obecność jego kumpla. Kiedy już nasłuchałyśmy się pięknego hiszpańskiego akcentu piosenkarza, dotarło do nas, że Pitbull też mówi po hiszpańsku, co było dla mnie czymś nowym, bo wcześniej kojarzyłam gościa głównie z klubowych hitów i ciemnych okularów na teledyskach. Oczywiście nie wiedziałyśmy, o czym rozmawiają, ale zaczęłyśmy podejrzewać, że Pitbull również może występować… To byłaby niezwykle miła niespodzianka.


                Zaczął się koncert – zanurzyłyśmy się w kolorowym, wirującym latynoskim świecie tanecznej muzyki i czystej energii. Większość wykonywanych utworów była bardzo radosna i rytmiczna, więc aż chciało się wymachiwać świecącymi bajerami, które wszyscy ustawiali na ten sam tryb – gdzieś w tłumie musiał być Wielki Machacz, który dyktował, jaki kolor ma mieć dana piosenka. Utwory przecinane były nominacjami do nagród typu ,,Teledysk Roku”, ,,Artysta Roku” itd. Nie znałyśmy większości nominowanych, chociaż dość często przewijały się tam nazwiska Shakiry, Enrique, Pitbulla, Ricky’ego Martina i Jennifer Lopez. Nieczęsto zdarza mi się być w miejscu, gdzie kompletnie nie wiem, co się dzieje, więc słuchanie imprezy prowadzonej wyłącznie po hiszpańsku bardzo mnie bawiło. Tinę też, zwłaszcza gdy zaczęłyśmy robić własną narrację dla tego, co widziałyśmy. W pewnej chwili zauważyłyśmy dziewczyny z wielkimi piłkami w rękach. Na białych kulach czerniły się litery ,,EI”.
                - Ty, zobacz, jakie fajne piłki! – rzuciłam. - ,,EI”, ciekawe, co to…
                - Hmm… ,,EI”… Jak… Enrique Iglesias? – Tina patrzyła na mnie wzrokiem typu ,,Jeżu kolczasty, Pszemełkę, jesteś idiotą, ale ci tego nie powiem, bo za bardzo się jaram tymi piłkami i tym, co zaraz się będzie działo”. Tak, to był dokładnie taki wzrok.
                Dziewczyny były rozstawione w kilku punktach, w tym tuż pod nami. Czekały. My również, chociaż było nam coraz trudniej zachować spokój. W pewnej chwili na ekranach pojawił się spot prezentujący naszego Wielkiego Wyczekiwanego. Podekscytowane, zbiegłyśmy kilka stopni do barierki, aby być nieco bliżej i więcej zobaczyć. Jednak zamiast ,,Bailando” usłyszałyśmy wolną balladę, która coś przypominała, ale w pierwszej chwili nie dało się jej rozpoznać. Wypatrywałyśmy artysty, ale nie mogłyśmy go odnaleźć. Wreszcie go dostrzegłyśmy. Siedział na niewielkiej platformie wśród tłumu, był odwrócony plecami do nas. W pierwszej chwili zwątpiłyśmy. Brunet w czarnej koszuli wydał nam się bardzo młody, wyglądał na jakieś 25-28 lat. Czy to był Enrique? Nie chciało nam się wierzyć. Ale zanim zdążyłyśmy się upewnić, piosenka się skończyła. Zabrzmiały dobrze znane nam dźwięki gitary. ,,Bailando”! Na scenę wpadło kilku ciemnoskórych tancerzy i piosenkarz, z którym Enrique nagrał tę piosenkę. Piłki poszły w ruch – dziewczyny rzuciły je w tłum, który odbijał je radośnie. Wraz z Tiną tańczyłyśmy przy barierkach, dołączyły do nas jeszcze dwie nastolatki. Śpiewałyśmy nawet wtedy, kiedy ochroniarz podszedł do nas i po hiszpańsku powiedział, że nie możemy stać w tym miejscu. Przesunęłyśmy się o trzy kroki i dalej się bawiłyśmy. Ochroniarz próbował nas wygonić jeszcze dwa razy, ale jeśli czegoś nauczyłam się podczas lat bycia fanką, to tego, że nie wolno ulegać takim służbistom, tylko trzeba się dobrze bawić. Tak więc Enrique śpiewał i tańczył na scenie, a my z Tiną miałyśmy własne bailando na górze. Byłyśmy zachwycone – śpiewał na żywo, tańczył świetnie, miał w sobie mnóstwo energii, uśmiechał się zniewalająco… I nawet nie miał czapki, co mnie najbardziej zaskoczyło. Enrique bailando, my bailando, moja świecąca pałka bailando… i wyleciała mi z ręki, poleciała na dolną trybunę i walnęła kogoś w głowę… W czasie piosenki oczywiście się tym nie przejęłam, ale gdy już wypiszczałyśmy się po jej zakończeniu, nieco zawstydzona zeszłam na dół i odebrałam moją zgubę, przepraszając dwa razy za ten wypadek.


                Wróciłyśmy na miejsca, a eleganccy Latynosi siedzący obok nas patrzyli na nas z rozbawieniem. Nic sobie z tego nie robiąc, obserwowałyśmy to, co działo się w dole. Enrique dostał jakąś nagrodę i usiadł wraz z innymi nominowanymi tuż pod sceną po naszej stronie. Mogłyśmy go bezkarnie obserwować, gdy witał się ze znajomymi i oklaskiwał inne gwiazdki. Marzyłyśmy o zobaczeniu go od kilku dobrych lat, nasze marzenie się spełniło… I miałyśmy szansę jeszcze chwilę się tą chwilą cieszyć, bo okazało się, że był nominowany w kilku kategoriach i chyba we wszystkich z nich zwyciężył – wracał na scenę jeszcze chyba trzykrotnie. Jeśli czytają to jacyś panowie, to pewnie prychną teraz lekceważąco (a tata pewnie zakrztusi się, oburzony - Tato, odłóż colę, zanim przeczytasz koniec tego zdania), ale mogę powiedzieć, że Enrique Iglesias to najseksowniejszy człowiek, jakiego w życiu widziałam. Każdy jego gest działa jak afrodyzjak. I to działa na odległość, jak mogłam się przekonać. 
                W pewnej chwili Enrique musiał jednak zejść ze sceny, bo wkroczył na nią Pitbull. Zaprezentował medley swoich hitów, które rozruszały publikę. Wszyscy wstali, co pewnie wyglądało jak meksykańska fala. Ludzie tańczyli i śpiewali wraz z artystą, który wystąpił w towarzystwie smukłych, roznegliżowanych niewiast oraz Austina Mahone’a – młodziaka, na widok którego ucieszyła się Tina (a ja znowu wyszłam na niedoinformowaną, bo pierwszy raz o chłopaku słyszałam). Podobno Belieberki za nim szaleją. Pitbull był dla nas niespodzianką, nie oczekiwałyśmy jego występu, ale bawiłyśmy się doskonale. Szaleństwo na scenie, a pod sceną jeszcze większe. Typowa fiesta!


                Tłum porwał się z miejsc jeszcze raz tego wieczoru. Było to wtedy, kiedy zapowiedziano występ Ricky’ego Martina i Jennifer Lopez. Byłyśmy bardzo zaskoczone, nie spodziewałyśmy się tylu sław na tym festiwalu, ale zerwałyśmy się do tańca razem z innymi. Po chwili jednak coś mi nie pasowało…
                - Martynian, oni są prawdziwi? – osoby na scenie były jakieś dziwne, ale na ekranach wyglądały całkiem normalnie.
                - Nie wiem… To chyba hologramy! – Tina przyglądała się scenie, nie przerywając tańca.
                Faktycznie, występowały hologramy. Pierwszy raz byłam na takim ,,koncercie”… Trzeba przyznać, że było to naprawdę dobrze zrobione i wyglądało bardzo realistycznie, nawet z boku patrząc. Amerykanie nie zawodzą – potrafią znaleźć efektowne rozwiązania.


                Później występowali nieznani nam ludzie, których tłum przyjmował bardzo entuzjastycznie. My jednak widziałyśmy już wszystko, co chciałyśmy. Enrique nadal siedział nieopodal sceny, artyści odbierali nagrody, a my cieszyłyśmy się ostatnimi godzinami w Miami. W końcu impreza się skończyła, więc wraz z kolorowym tłumem wypłynęłyśmy z areny, zgarnęłyśmy pałki, które ktoś porzucił przy wyjściu i skierowałyśmy się na parking. Szukałyśmy taty, a kiedy znalazłyśmy samochód, musiałyśmy przy nim poczekać – tata korzystał z wolnej chwili i skoczył na ostatnie zakupy przed jutrzejszą podróżą. Wrócił m.in. z napojem Arizona – tyle że nie z tym hipsterskim, a z jakimś zdrowotnym, z apteki. U nas takiego się nie znajdzie. Tak jak nie znajdzie się pięciolitrowych baniaków z normalną Arizoną, które w Stanach są w każdym markecie – szach mach, hipsterzy! ;)
                W drodze powrotnej tata się rozpędził i minął zjazd, więc musieliśmy zawracać, ale w dobrych nastrojach wróciliśmy do hotelu. Chciałyśmy coś opowiedzieć mamie, ale ta już prawie spała i na wszystkie nasze uwagi reagowała mruczeniem. My tymczasem wcale nie chciałyśmy spać, chciałyśmy skakać z radości, ale na tę ostatnią noc rodzice przenieśli się do nas (nie mieliśmy już rezerwacji, tata przedłużył ją na tę noc, żebyśmy mogły iść na koncert, ale dzieliliśmy pokój), więc musiałyśmy się uspokoić. I tylko nasze sny tańczyły do rytmu ,,Bailando”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz