tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

czwartek, 21 sierpnia 2014

Dzień dziewiąty - koncert Lady Gagi

                Wreszcie nadszedł ten dzień, który tak ułatwiał nam przechodzenie przez wszelkie kontrole. Wieczorem czekał nas koncert Lady Gagi.
                Tina już od kilku dni piłowała piosenki z najnowszej płyty, żebym nauczyła się tekstów. Może i nauka nie szła mi najlepiej, ale powtarzanie słów typu ,,maczeta maczeta maczeta” i ,,raczeta raczeta raczeta” (z prędkością, z jaką naboje opuszczają lufę karabinu maszynowego) było całkiem zabawne. Nigdy nie byłam wielką fanką tej artystki, ale przeżyłam kilka niezłych imprez, gdzie jej piosenki podrywały do tańca nawet najbardziej oporne jednostki, więc czułam, że będziemy się świetnie bawić.
                Rano (nasze rano to mniej więcej trzynasta) wybraliśmy się pod First Niagara Center – miejsce, gdzie miał się odbyć koncert. Przejechaliśmy przez miasto-widmo i byliśmy coraz bardziej zaniepokojeni. Dlaczego w centrum amerykańskiego miasta (o liczbie ludności dwukrotnie przewyższającej ludność często zakorkowanego Wałbrzycha) nikogo nie ma? Ledwie kilka samochodów spokojnie sunęło na sąsiednich pasach. Nie wiem, gdzie wszyscy się schowali, ale niemożliwe, żeby wszyscy byli wtedy w pracy, prawda? Przecież są wakacje…
                Podjechaliśmy pod arenę. Jedna z ulic była zamknięta ze względu na remont, więc chwilę kluczyliśmy i w końcu zaparkowaliśmy. Zdziwiłyśmy się, że przed wejściem prawie nikogo nie było. Owszem, było jeszcze dużo czasu. Ale kiedy przypomnę sobie tłum czekający na koncert Justina Biebera w Berlinie w 2013 roku… No wierzyć się nie chciało, że tutaj jest tak spokojnie. Na chodniku siedziało kilka ciekawych osób. Nawet jak na Stany ubrani byli dość wyjątkowo. Kolorowe (wręcz neonowe) włosy, skąpe stroje i różne tatuaże zdobiące ich ciała… Stanowili niezwykłą grupę. Na czele z Arielką. Poważnie. Najbliżej wejścia stała rudowłosa dziewczyna w staniku w kształcie muszelek i w spódnicy udającej ogon. Dlaczego syrenka szła na koncert Gagi? Może to był jakiś symbol fanów, a może tylko jej fanaberia? Nie mam pojęcia, ale dziewczyna zdecydowanie rzucała się w oczy. A ja nagle poczułam się bardzo przeciętna i uznałam, że trzeba będzie coś z tym zrobić.
                Lekko padało, więc nie staliśmy tam długo. Zebraliśmy się do centrum handlowego. Tutejsze Macy’s wyglądało o niebo lepiej niż nowojorskie. Dziewczyny utknęły przy butach, ja poszłam na sukienki i nawet się nie obejrzałam, a one paradowały już z torbami od Calvina Kleina. Tymczasem ja nie zdążyłam nawet niczego zmierzyć. Nieco rozczarowana, poczłapałam za rodziną do restauracji. Szybko złożyliśmy zamówienie u bardzo sympatycznej kelnerki i czekaliśmy na obiad. Przy wejściu znajdował się stojak, podobny do stojaków na parasole, a w nim pełno…latawców. Można było sobie taki latawiec wziąć i pokolorować w czasie oczekiwania na jedzenie. Niestety, później trzeba było go oddać – pewnie był to jakiś większy projekt. Nie miałyśmy jednak z Tiną czasu na kolorowanie, bo wcześniej rzucił nam się w oczy pewien sklep i postanowiłyśmy skorzystać z wolnej chwili i go odwiedzić. Tata zapewniał, że to sklep z różnymi śmiesznymi głupotami (typu: swędzący proszek, zszywacz rażący prądem itd.), więc szłyśmy na poszukiwania prezentów dla znajomych.
                Na początku zobaczyłyśmy różne plecaki, koszulki, przypinki, paski, czapki… Były tematyczne (np. z Batmana, Pokemonów lub Hello Kitty) i pasujące do danego stylu (np. rasta albo gotyckie). Niesamowite, jak łatwo jest tutaj stworzyć swój własny wizerunek! Wchodzisz do pierwszego lepszego sklepu i masz wszystko, żeby z dnia na dzień stać się raperem albo emo.
                W głębi sklepu można było kupić drobiazgi, które u nas pewnie byłyby zakazane. Drażetki o smaku marihuany, sprzęt do palenia… A tuż obok był dział z zabawkami erotycznymi. Wolę nie opisywać tego asortymentu, ale był… ciekawy. Pierwszy raz widziałam większość ze sprzedawanych tam rzeczy.
                Zwiedziłyśmy cały sklep i część drobiazgów nawet nas rozbawiła, ale nic nie powaliło nas na kolana. Nie takiego sklepu szukałyśmy. Dlatego weszłyśmy do drugiego, który kusił promocją na koszulki. Nie wiedziałyśmy, gdzie wchodzimy, a przez przypadek trafiłyśmy do najlepszego sklepu dla fanów wielu seriali, bajek, książek itd. Hot Topic to sieć, która oferuje ubrania i dodatki dla fanów. Koszulki z ,,Supernatural”, sukienka z ,,Doktora Who”, spodnie z Hogwartu, przypinki z ,,Małej Syrenki" i ,,Króla Lwa"… Czułam się jak w niebie i chciałam wynieść pół sklepu. Ciężko opisać cały ich asortyment, ale jeśli jest się czegoś fanem, prawdopodobnie kupi się tu coś dla siebie. Od przypinki przez koszulki po portfele, etui na telefon czy plecak. U nas zdobycie czegokolwiek związanego z ,,Supernatural” jest bardzo trudne, a na ,,Harry’ego Pottera” przeminęła już moda, więc też nie jest łatwo… A tutaj to wszystko czeka i jest tego tyle, że nie można się zdecydować. Niestety, zadzwonili rodzice i kazali nam wracać na obiad.
                Znowu dostaliśmy porcje, których nie byliśmy w stanie zjeść. Było pysznie, więc poprosiliśmy o zapakowanie i po chwili znowu odwiedziliśmy Hot Topic. Tina kupiła kilka drobiazgów, ale ja nie mogłam się na nic zdecydować. Zwłaszcza, że rodzice z Tiną non stop  powtarzali mi, że musimy się już zbierać, bo nie zdążymy na koncert. W końcu nic nie kupiłam i zasmucona dreptałam w stronę samochodu. Tata zapewniał jednak, że w każdym centrum handlowym w Stanach jest Hot Topic i jeszcze zdążę coś znaleźć. Musiałam się zadowolić tą myślą.
                Czasu faktycznie było niewiele. Po 17 opuściliśmy sklep, a na bilecie było napisane, że koncert zaczyna się o 19. A my musiałyśmy jeszcze przecież zawalczyć z naszą przeciętnością! Dlatego w kilka minut się przebrałyśmy i skupiłyśmy się na najbardziej czasochłonnej części przygotowań – na włosach. Prostowanie poszło nawet szybko, bo mama ma już duże doświadczenie w walce z moimi lokami. Ale to nie był koniec. Dzień wcześniej kupiłyśmy sobie farby w żelu. Takie, które schodzą po jednym myciu. Ja miałam różową, a Tina czerwoną. Zwykle takie wynalazki nie działają na naszych ciemnych włosach, ale tym razem byłyśmy całkiem zadowolone z efektu. Minusem było tylko to, że w dotyku włosy przypominały druty – były mniej więcej tak sztywne. Mama wpięła mi jeszcze kwiatki we włosy, zabrałyśmy świecące pałki, które kupiłyśmy dzień wcześniej (bodajże 40 pałek za 5 dolarów!), do torby wsadziłam Szczerbatka i zbiegłyśmy na dół. Tata czekał na nas w samochodzie. Była 18:40.
                Tym razem ulice były nieco bardziej zatłoczone. Nie było jednak problemu z dojazdem. Tata wysadził nas pod samiuśkim wejściem i spokojnie odjechał, nie było żadnych korków.


                   Skierowałyśmy się w stronę ochroniarzy. Standardowa kontrola torebek. Jak zwykle kazali nam wyrzucić butelkę z wodą, a do tego zeskanowali nam palce wskazujące, co nas nieco zaskoczyło. Ta ich obsesja na punkcie bezpieczeństwa… Okazało się, że nie wolno było wnosić aparatów ani kamer. Tina już wcześniej mówiła, że tak będzie, ale oczywiście liczyłam na to, że nam się poszczęści i będziemy mogły zrobić kilka fotek. Niestety, facet z ochrony był nieugięty. Kazał nam oddać aparat do biura, gdzie nas zaprowadził. Na pytanie Tiny, czy się za to płaci, roześmiał się. ,,Oj, bez przesady, nie jestem taki zły!”, rzucił i zostawił nas przy drzwiach do biura. Czarnoskóra babeczka dała nam kwitek do wypełnienia.
                - A zanim oddam… Mogę jej zrobić zdjęcie? – Tina wyglądała szałowo, żal byłoby tego nie uwiecznić.
                - Jasne, nie spieszcie się. – Kobieta była nami zainteresowana mniej więcej tak, jak my interesujemy się temperaturą w Tybecie. Czyli nie bardzo. Mogłybyśmy wyjść z aparatem i przemknąć się za plecami ochroniarzy, a ona dalej nie zwróciłaby na nas uwagi. Ale jesteśmy uczciwe, więc oddałyśmy jej aparat i wróciłyśmy do ochroniarza, który nas do niej wysłał. Facet uśmiechnął się do nas i zeskanował nasze bilety. 



                Weszłyśmy do kompletnie innego świata. Na każdym kroku mijałyśmy dziewczyny w stringach, facetów w sukienkach, ludzi ze świecącymi mackami na włosach… Osoby tak dziwne, tak fascynujące, że nie mogłyśmy się napatrzeć i szłyśmy bardzo powoli. Minęłyśmy sklepik z pamiątkami (koszulki za 40$ - serio, Gago? Serio?) i weszłyśmy na górę, gdzie sprzedawano jedzenie i picie. Musiałyśmy się rozstać z naszą wodą przed wejściem, więc kupiłyśmy butelkę tutaj. Facet otworzył ją i wyrzucił nakrętkę. Byłyśmy nieco zbite z tropu. Ale Bieber też był, gdy dostał butelką w czoło, więc rozumiałyśmy ten dziwny system.
                Tinie zamarzył się popcorn, więc sympatyczny chłopak nasypał nam całą górę do pudełka. Padło wtedy pytanie:
                - Chcecie z masłem?
                - Eeeem… Tak, poproszę. – W filmach zawsze biorą z masłem, prawda?
                Z przerażeniem obserwowałyśmy, jak na naszym pięknym popcornie lądują dwie chochle masła. Chochle. Masła. Chłopak nalewał masło jak rosół. Masakra.
                Trafiłyśmy na nasze miejsca. Byłyśmy po lewej stronie sceny, w sektorze najbliżej niej. Lepszych miejsc nie można było sobie wymarzyć. Ludzie powoli się schodzili i na płycie widziałyśmy już naszą Ariel, chłopców przebranych za bohaterów oraz dziewczynę w czarnym stroju, po którego szwie biegł wąż świetlny. Nazwijmy ją Żarówką. Jeszcze nigdy obserwowanie tłumu nie było tak ciekawe. Arena była wielka, rzędy krzeseł ciągnęły się aż pod sufit. Jest to chyba największy tego typu obiekt, który miałam szansę odwiedzić. W trakcie meczy hokeja mieści się tu ponad 18 000 osób. Teraz było mniej, bo część pomieszczenia zajmowała wielka scena, której przedłużenie wchodziło daleko w płytę.
                Na scenie pojawił się koreański zespół Crayon Pop – pięć przesłodkich dziewczyn jak z komiksu. Grały jako suport i miały rozruszać publiczność, co było trudne, bo dalej większość ludzi kręciła się na zewnątrz i było dużo wolnej przestrzeni, a to zawsze onieśmiela. Obok nas nikogo nie było, a i przed nami siedziało tylko kilka osób. W tym dwójka Azjatów, którzy wstali i dobrze się bawili. K-pop jakoś nigdy mnie nie porywał, chociaż czasem oglądałam te przedziwne teledyski dla śmiechu. Teraz Koreanki śpiewały po swojemu, od czasu do czasu włączając angielskie słowa w refrenach, a ja klaskałam wraz z tłumem. Było wesoło, tanecznie, słodko. Dziewczyny dobrze tańczą, ich ruchy są niesamowicie zsynchronizowane - widać po nich lata praktyki. Co do muzyki, sama nie wiem. Chyba jednak nie mój styl. Ale i tak śpiewałam sobie radośnie: ,,jumpin’ jumpin’ e-everybody” wraz z nimi. Ich angielski jest przezabawny – momentami kompletnie niezrozumiały, momentami po prostu uroczy. Starały się nawiązać kontakt z publicznością, machały, zagadywały – chyba po prostu lubią to, co robią. Jak najbardziej ich występ zapisuję na plus.



                Niestety, Koreanki nie mogły zbyt długo zabawić na scenie i po 6-7 piosenkach zakończyły występ, oddając scenę Lady Starlight. Jeśli lubicie muzykę na pograniczu metalu i dance, która przez 15 minut brzmi tak samo, a puszczana jest przez kobietę ubraną jak niezbyt stylowa sekretarka sprzed dwudziestu lat – będziecie zachwyceni. Jeśli nie – nie polecam. Wcześniej nigdy nie słyszałam o tej kobiecie, nie wiedziałam więc, czego się spodziewać. Ale tak monotonnego, a równocześnie psychodelicznego, występu chyba nie byłabym w stanie sobie wyobrazić. Jedynie garstka osób tańczyła pod sceną, a oklaski rozlegały się na znak artystki. Później nawet jej uśmiechy i wymachy rąk nie wzbudzały wielkiego zainteresowania i wszyscy czekali, kiedy ten występ się skończy. Teraz sprawdzam w Internecie, kim jest Lady Starlight i okazuje się, że większość jej zdjęć przedstawia również Gagę – są przyjaciółkami. Lady Starlight pomogła Gadze w tworzeniu jej wyjątkowych strojów. I mogła na tym poprzestać…


                Znudził nam się ten występ, więc postanowiłyśmy się przejść. Patrzyłyśmy na tych niezwykłych ludzi i żałowałyśmy, że nie miałyśmy aparatu. Naprawdę warto by było zrobić parę fotek. W końcu nie wytrzymałyśmy. Tina zagadała do pewnej pary: dziewczyny w ładnej spódnicy i chłopaka… w ładnej sukience. I z długą peruką. Nie wiem, czy chodzi tak na co dzień, czy też tylko na koncert się tak ubrał, ale wyglądał świetnie. Widać było, że Gaga to jego idolka. Choć dziwnie ubrani, okazali się bardzo mili. Chętnie zgodzili się na zrobienie sobie z nami zdjęcia i podziękowali za komplementy, którymi ich obsypałyśmy. Dziewczyna zachwycała się moją ,,kwiecistą koroną”, jak się wyraziła, a ja cieszyłam się, że do nich podeszłyśmy. Dostałyśmy od nich sporo pozytywnej energii. Mogłyśmy wracać na miejsca.


                Muzyka dalej ostro dawała po uszach, a sekretarka na scenie tańczyła swój taniec deszczu, więc dla zabicia czasu wcinałyśmy popcorn (czując obrzydzenie do siebie i maślanych palców) i nadal obserwowałyśmy ludzi. Obok nas wreszcie zaczęli się pojawiać pierwsi towarzysze: Nicki Minaj z Gagą po stronie Tiny i Gaga z chłopakiem po mojej. Czyli była nas szóstka w rzędzie. Czułyśmy się dziwnie opuszczone, liczyłyśmy na więcej ludzi obok nas – im ich więcej, tym lepsza zabawa. Później jakoś się do siebie zbliżyliśmy w trakcie tańca. 
                W końcu Lady Starlight postanowiła się zlitować i opuściła scenę. Większość ludzi była na swoich miejscach, na płycie zrobiło się dość tłoczno (ale nie tak jak na Bieberze – nigdzie nie może być tak tłoczno, jak tam) i czuć było atmosferę wyczekiwania. Dochodziła dziewiąta, czekałyśmy już ponad dwie godziny.



              Na scenie pojawili się tancerze. Głównie ciemnoskórzy mężczyźni. Było ich kilkunastu, każdy mógłby spokojnie udawać afrykańskiego wojownika, gdyby nie wysokie buty z frędzlami i jasne obcisłe spodenki, które mieli na sobie. Wbiegli ze świecącymi pałkami, które rzucali ludziom, po czym zaczęli tańczyć z wielkimi piłkami, które również podali publiczności – tłum odbijał je i bawił się doskonale.
                Nareszcie na scenie pojawiła się Lady Gaga.  Miała doczepione wielkie skrzydła, śpiewała i tańczyła nie zwracając na nie uwagi. Tłum oszalał i ogłuszał swym wrzaskiem. Opisywanie koncertu piosenka po piosence nie ma sensu – sami kiedyś pójdziecie i zobaczycie ;)


              Trzeba jej przyznać, że jest profesjonalistką. Układy choreograficzne czasem były skomplikowane, a do tego wyszukane stroje ograniczały możliwość poruszania się, a mimo to kobieta tańczyła nie gorzej od swoich tancerzy. Zmiana stroju zajmowała jej najwyżej dwie minuty – znikała na wysepce pośród tłumu, a po chwili pojawiała się w nowej kreacji kilkadziesiąt metrów dalej. Śpiewała na żywo, co się ceni. Zwłaszcza, że koncert trwał dość długo, mniej więcej dwie godziny. Wykonała wszystkie piosenki ze swojej najnowszej płyty, a do tego dołożyła kilka starych hitów. Z tymi nowymi byłam zaledwie osłuchana, ale już po chwili tańczyłam i powtarzałam pojedyncze sylaby w refrenach (ra-ra-ra, ma-ma-ma i tego typu wyszukane teksty).




               Między piosenkami Gaga mówiła o tolerancji i równości, a tłum był zachwycony jej słowami. Widać było, że większość zebranych tu fanów potrzebuje takiego wsparcia od swojej idolki – część z nich z pewnością nie miała lekko w szkole czy w pracy, kiedy okazywało się, że w wolnych chwilach faceci wskakują w kiecki albo że dziewczyny wolą dziewczyny. Dlatego też przy ,,Born This Way” wszyscy śpiewali, ile sił w płucach. Ja też. I chociaż zabrzmi to idiotycznie, w trakcie tej piosenki ulotniły się wszystkie moje kompleksy. Byłam tylko ja, muzyka i dobra zabawa. Lady Gaga do mnie trafiła. Oczywiście po powrocie do Polski wszystko wróciło, ale wtedy czułam się naprawdę wspaniale. Katharsis.
                Piosenkarka brała fanów na scenę. Nie jednego, jak to zwykle robią Enrique Iglesias czy Justin Bieber. Ona wzięła ich chyba z piątkę. Jednego kolesia wypatrzyła w tłumie i zauważyła, że ma mnóstwo tatuaży z jej twarzą. Powiedziała, że bardzo docenia to, że ktoś kocha ją na tyle, żeby na całe życie chodzić z jej twarzą lub pseudonimem na ciele. Ja bym była raczej przerażona… W każdym razie, chłopak wykorzystał swoje trzy minuty do maksimum: tańczył, machał do innych fanów, obmacywał Gagę… No wiadomo, jego marzenia właśnie się spełniały, musiał z tego skorzystać. A ona chyba też była zadowolona z tego, że wybrała takiego szalonego gościa, a nie baranka, który potulnie stałby gdzieś na brzeżku sceny. Więc było wesoło.


                Ludzie non stop rzucali coś na scenę – głównie były to maskotki z doczepionymi liścikami. Większość tych rzeczy tancerze zbierali z parkietu i rzucali w kierunku tłumu. Niektóre jednak Gaga podnosiła i odczytywała liściki do mikrofonu. Niektóre z osób wzywała do siebie, żeby je uściskać. Podnosiła też kurtki, które ktoś jej rzucił, zakładała je (czasem na jedną rękę, kiedy w drugiej trzymała mikrofon), niektóre sobie zabierała, inne oddawała właścicielom lub innym fanom. Zawiązała sobie nawet na czole chustkę, która kompletnie nie pasowała jej do kreacji, ale nikt się tym nie przejmował. Oczywiście, można powiedzieć, że to gra pod publiczkę, że to wszystko było wyreżyserowane… Ale można też po prostu uznać, że artystka naprawdę stara się nawiązać kontakt z publicznością, a wie, że takimi drobnymi gestami uszczęśliwia wielu fanów.


                Tak jak uszczęśliwiła zielonowłosego siedemnastolatka, który wrzucił dżinsową kamizelkę. Wcześniej Gaga była w samych bodach, więc pewnie z radością założyła coś na siebie. Wyjęła z kieszeni liścik, usiadła przy fortepianie i czytała:
                ,,Droga Lady Gago, bardzo cieszę się, że wróciłaś do Buffalo. Od trzech lat staram się z Tobą spotkać przez fundację Make a Wish…” – tu urwała na chwilę, zaskoczona. Doczytała jeszcze kilka zdań o tym, że to zrozumiałe, że ma mało czasu i fajnie, że można ją zobaczyć chociaż na koncercie itd. Wstała, podeszła w stronę, z której przyleciała kurtka i poprosiła tego nastolatka o wejście na scenę. Młodziak był tak podekscytowany, że ledwo zdołał się do niej przytulić, powiedzieć, że ją kocha i znowu ją uściskać. Gaga zaprosiła również jego siostrę, Vanessę, która też była zszokowana i prawie płakała ze szczęścia. Chwilkę sobie pogadali, usiedli przy fortepianie i starali się uspokoić, siedząc obok swojej idolki. Wyobrażam sobie, jak się czuli. 


                Wraz z nimi zaśpiewała wolną, nastrojową wersję ,,Born This Way” dedykowaną Jamey’owi (a może Jamey’emu?), którego rodzina była na widowni. Chłopak jakiś czas temu popełnił samobójstwo, co wstrząsnęło Gagą i jej Little Monsters – czyli fanklubem.





                     Nawet mnie zrobiło się smutno, chociaż nigdy wcześniej nie słyszałam o tym chłopaku. Później zresztą, pod koniec koncertu, Gaga wzięła na scenę jego mamę. Jestem pozytywnie zaskoczona tym, że chociaż ma tysiące fanów, dalej stara się mieć do nich indywidualne podejście. Oczywiście, nie może poznać każdego, ale przynajmniej coś robi w tym kierunku.




                Jakoś w połowie koncertu Gaga zniknęła, znowu zmieniając strój, a na scenie pojawili się tancerze i znowu zbierali maskotki z parkietu. W pewnym momencie lekki wietrzyk musnął moją lewą dłoń. Spojrzałam w tę stronę i okazało się, że na wolnym siedzeniu obok mnie wylądował mały jednorożec z wielkimi oczami. Chociaż dziewczyna siedząca nieco dalej już po niego sięgała, byłam szybsza i po chwili Tina cieszyła się z nowego przyjaciela. Ja miałam Szczerbatka. Obaj świetnie się bawili na tym koncercie.



                Chwilę później powiedziałam Tinie: ,,Jeszcze tylko dostaniemy świecącą pałkę i będziemy miały komplet!” Nie minęło dziesięć sekund i… złapałam pałkę. Wleciała prosto w moją wyciągniętą dłoń. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale chyba niedługo zostanę wróżką z TVN-u, skoro mam takie wyczucie. Pałka wesoło migotała, Tina śmiała się z mojego szczęścia, a dziewczyna obok mnie zerkała na mnie z zazdrością. Nachyliłam się do niej i podałam jej tę pałkę. Na początku była bardzo zaskoczona i nie rozumiała, o co mi chodzi, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko i zaczęła mi bardzo dziękować. Mały gest, a tyle radości. Ja miałam swoją świecącą kokardkę na ręce, więc uznałam, że jej bardziej się przyda ta zabawka. Dziewczyna do końca koncertu uśmiechała się do mnie przyjaźnie i wychwalała mnie przed swoim chłopakiem. I bawiłyśmy się dalej.
              Jeszcze nigdy tak nie tańczyłam na żadnym koncercie. Totalny luz, wolność. I dobre piosenki.


                Chwilę po tym, jak oddałam świecącą pałkę, zgubiłam po raz trzeci swoją bransoletkę i dałam za wygraną – widocznie nie było mi pisane świecić. W przeciwieństwie do Gagi, której kreacje błyszczały w świetle reflektorów. Chociaż niektóre z nich były bardzo, bardzo skąpe, nie były szokujące czy niesmaczne. Wszystko wyglądało dobrze na jej smukłym ciele. Na szczęście nie zdecydowała się tym razem na sukienkę z mięsa. W pewnym momencie przebierała się na scenie. Była odwrócona tyłem do publiczności, ale z miejsca, w którym siedziałyśmy, mogłyśmy zobaczyć jej nagi biust. Nic sobie z tego nie robiła, wyglądała na totalnie wyluzowaną. Kobieta zdecydowanie nie ma kompleksów albo się im nie daje… Na scenie zmieniono jej też perukę. Niesamowite, że wszystko zajęło tak mało czasu, a później strój trzymał się w trakcie wygibasów na scenie.


                Gdy koncert się skończył, poprosiłam dziewczynę, żeby pokazała mi tę pałkę, którą jej dałam. Wyglądała na zmartwioną, że chcę jej ją zabrać, ale ja tylko ją obejrzałam (miała fajny napis z nazwą koncertu: ,,Lady Gaga #artRAVE”) i jej ją oddałam. W zamian poprosiłam ją jedynie o zdjęcie, na co bardzo się ucieszyła i uznała, że to świetny pomysł – w ten sposób obie mamy cudowne pamiątki z koncertu


                Gdy wyszłyśmy z hali, zobaczyłyśmy… tatę. Stał tuż przy stanowisku z popcornem. Okazało się, że wraz z mamą w ostatniej chwili zdecydowali, że też pójdą na koncert i kupili bilety od konika. Śmiesznie tanio – 100$ za dwa bilety, podczas gdy nasze kosztowały po 200$ za sztukę. Mieli nieco gorsze miejsca, ale też dobre. Udało im się. Im również się podobało, chociaż siedzieli koło dziewczyn, które non stop piszczały. Dobrze w takim razie, że nie siedzieli koło nas, bo to nas uznaliby za opętane… Tacie udało się wnieść kamerę, dzięki czemu mamy kilka całkiem niezłych nagrań J



                Powoli kierowaliśmy się do wyjścia. Odebraliśmy aparat (zgodnie z ostrzeżeniem mieliśmy na to 20 minut od zakończenia koncertu) i zrobiliśmy parę zdjęć, co nie było łatwe, bo bez przerwy ktoś stroił miny w tle, co bardzo nas bawiło i wszyscy wychodziliśmy rozmazani.




             Trafiliśmy do auta i po chwili staliśmy w gigantycznym korku – wreszcie Buffalo nie było miastem-widmem, wszyscy fani starali się rozjechać do domów. Część z nich odjeżdżała limuzynami, które z pewnością zostały z tej okazji wynajęte. Część szła na piechotę, mieliśmy więc okazję obejrzeć raz jeszcze przedziwne stroje, doczepiane włosy i kolorowe dodatki. Ci ludzie naprawę byli niezwykli.


                W hotelu dość szybko zebrałyśmy się do spania. Trzeba było umyć włosy, bo zostawiały różową i czerwoną farbę na wszystkim, czego dotknęły. Tym razem w łóżku (oprócz Szczerbatka) towarzyszył nam mięciutki jednorożec, którego Tina nazwała Gagusiem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz