tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 2 września 2014

Dzień dwunasty - Disney World

                Znacie to uczucie, kiedy wiecie, że czeka Was fajny dzień, chociaż nie jesteście pewni, co się będzie działo? My właśnie w takim stanie szłyśmy na śniadanie do pokoju rodziców dwunastego dnia naszej wycieczki. Dotarcie do nich było trudną przeprawą, bo wymagało wyjścia na zewnątrz, a już przed dziesiątą słońce prażyło niemiłosiernie.
                Niespiesznie zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy się zastanawiać, co powinniśmy ze sobą zrobić. Tata namawiał nas na odwiedzenie parku Sea World, gdzie można zobaczyć delfiny, pingwiny, tresowane orki i inne morskie stworzenia. Kiedy byliśmy tam kilka lat temu, byliśmy zachwyceni. Ale uznaliśmy, że nie ma co się powtarzać, kiedy jest tyle możliwości. Zdecydowaliśmy: Magiczne Królestwo Walta Disney’a!
                Większość turystów wybiera się do parków rozrywki tuż po ich otwarciu – ceny są dość wysokie, więc chce się wycisnąć z pobytu tam tyle, ile się da. My jednak chcieliśmy się przede wszystkim dobrze bawić, a nie zaliczyć wszystkie karuzele, więc opuściliśmy hotel około południa. Była to najgorsza pora, nawet dotarcie do samochodu groziło udarem.
                Wjechaliśmy na autostradę i tym razem nawigacja bez problemów doprowadziła nas do celu. Jest kilka parków należących do Disney’a, a każdy z nich ma własny zjazd z autostrady, którym dojedzie się tylko to tego właśnie parku. Więc w zasadzie autostrada kończy się dopiero przy bramie wjazdowej.
                Minęliśmy bramę z napisem ,,Disney World – where your dreams come true” i poczułam ten dreszczyk, który czułam, kiedy miałam 9 lat i jako prezent na komunię rodzice zabrali nas do Disneylandu w Paryżu. (Widzicie, jak miałyśmy fajnie? Nie komputer, nie rower – wyjazd!) Byłam gotowa na dzień pełen księżniczek, różu i słodkich melodyjek.
                Zaparkowaliśmy na Parkingu Złoczyńców, w sekcji Kapitana Haka (tak, Blaniu, tak, Iszku, dokładnie tam ^^). Zapłaciliśmy 17 dolarów, po czym chyba z pięć osób kierowało nas w dane miejsce. Później jeszcze kilku innych pracowników kazało nam poczekać na transport, chociaż mówiliśmy, że chętnie się przejdziemy. Chyba nie mieli takiej opcji w swoich instrukcjach, więc nalegali, żebyśmy zostali. Po pięciu minutach przyjechała kolejka z dwoma wagonikami (taka, jaką można się np. przejechać po Krakowie w towarzystwie przewodnika). Po kolejnych pięciu minutach wreszcie wszystkim udało się wsiąść i ruszyliśmy. Przejażdżka trwała… dwie minuty. Przejechaliśmy może kilometr. Ech, Amerykanie i ich ułatwianie wszystkim życia. W końcu stanęliśmy przed kasami.
                Prawie nikogo tam nie było, większość ludzi już była w środku, więc bez kolejki kupiliśmy bilety. Tata lekko jęknął na wieść, że jeden kosztuje 105 dolarów, ale dzielnie zapłacił. Dostaliśmy karty z postaciami z bajek, które musieliśmy na odwrocie podpisać. Ja miałam z Minnie, tata z Donaldem, mama z Myszką Mickey, a Tina z ,,tym lamusem Goofym”. Kasjerka zapytała, czy to nasza pierwsza wizyta, po czym wręczyła nam plakietki z napisem ,,1st Visit!”. Przypięłam swoją do bluzki i skierowałam się do bramek wejściowych.


                Znowu nasze torby zostały przeszukane. Zanim zeskanowano nam karty, każdy musiał dać swój odcisk palca. Wycwanili się – teraz nie można już komuś odsprzedać karty, jeśli znudzi się zabawa, bo od razu będzie wiadomo, że ta osoba nie kupiła tej karty w kasie, tylko ma ją od kogoś. Okazało się, że do samego parku trzeba się jeszcze przeprawić pociągiem lub promem. Wybraliśmy pociąg. Było zabawnie, bo pociąg jechał na poduszce elektromagnetycznej, więc nie było widać  torów, czego mama bardzo się przestraszyła, bo miała wrażenie, że zderzymy się z pociągiem jadącym z naprzeciwka.
                W końcu weszliśmy do środka, czas było zanurzyć się w krainę bajek. Weszliśmy do części, która przypominała amerykańskie miasteczko z XVIII-XIX wieku. Było tam kino, jakiś teatr, kilka sklepów i duży plac, po którym przechadzała się biała kotka z ,,Aryskotratów”. Obserwowałam ją z pewnej odległości i byłam świadkiem najsłodszej sceny tego dnia: maleńka dziewczynka, mniej więcej czteroletnia, rozmawiała z kotką, która żywo gestykulowała, rysując łapkami serduszka. W końcu przytuliła dziewczynkę, która nie chciała jej puścić przez dobre pięć minut. Było to naprawdę słodkie. I chociaż nie chciałabym nosić stroju kota w temperaturze 40 stopni, to z pewnością miło jest dostawać uściski od takich szczęśliwych maleństw.




                W oddali majaczył zamek znany z filmów – skierowaliśmy się w jego stronę. Zobaczyłyśmy wątłego chłopca trzymającego całą garść balonów z helem. Uznałyśmy, że świetnie wyglądałyby na zdjęciu, więc tata spytał go, czy mógłby nam je pożyczyć. Nieco zestresowany, przekazał mi balony (trzymając końce sznurków – nie mógł ryzykować, że je wypuszczę). Gdy je złapałam, miałam wrażenie, że zaraz odlecę. Ciągnęły mnie w górę jak pyłek Dzwoneczka. Gdy Tina oddała młodemu balony, a tata wcisnął mu do ręki drobny banknot, poszliśmy do lodziarni.


                Sprzedawały w niej kobiety ubrane w starym stylu, miały fartuchy wykończone koronkami i czepki na głowach. Można było wybrać klasyczne lody albo takie bez cukru lub laktozy. Wszyscy wzięli po dwie gałki, tylko ja jedną. I okazało się, że był to dobry wybór, bo gałki były olbrzymie. Owszem, cena była dużo wyższa niż w Polsce, ale za to dostawało się praktycznie deser lodowy.


                Akurat pod zamkiem trwało przedstawienie. Kilka księżniczek i innych bohaterów śpiewało i tańczyło, a pod sceną zgromadziło się sporo osób. Również tam stanęliśmy i podziwialiśmy ich pląsy, powoli wcinając lody. Jedząc je coraz szybciej. Starając się opanować strumyki, które płynęły nam po rękach. Lody topiły się dużo szybciej, niż byliśmy w stanie je jeść i sytuacja była dramatyczna. Po chwili mój żołądek miał już temperaturę ujemną, lody zniknęły i mogłam w spokoju obejrzeć końcówkę pokazu. Dzieci się cieszyły, księżniczki machały, muzyczka grała… Było uroczo. Możecie to zobaczyć tutaj.



                Poszliśmy dalej, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. Minęliśmy Meridę Waleczną, restaurację z Krainy Czarów i dotarliśmy do karuzeli. Filiżanki. Od razu zaświeciły nam się oczy. Możemy już pić alkohol, tuszować rzęsy i mieszkać bez rodziców… Ale pokaż nam filiżanki, a znowu mamy po pięć lat. Podeszłyśmy do karuzeli, stanęłyśmy w kolejce (znowu kazano nam przeskanować palce, nie mam pojęcia po co…) i po chwili ścigałyśmy się z dziećmi sięgającymi nam do pasa, by dopaść upatrzoną przez nas filiżankę. Włączono muzykę i zaczęłyśmy wirować. Kręciłam kołem, by rozpędzić filiżankę, by wirowała wokół własnej osi i po chwili widziałyśmy już tylko smugi, a machających rodziców widziałyśmy najwyżej przez pół sekundy. Przejażdżka trwała ze dwie minuty i w tym czasie obróciłyśmy się tyle razy, że kiedy wstałyśmy, trudno było utrzymać równowagę. Zataczając się i śmiejąc jak pijane, wróciłyśmy do rodziców i przez chwilę dochodziłyśmy do siebie.




                Przeanalizowaliśmy mapkę i zaznaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy zobaczyć. Oczywiście ciągnęłam wszystkich na kolejki górskie, więc poszłyśmy w stronę góry, gdzie Krasnoludki miały swoją kopalnię (true story!). Niestety, okazało się, że jest tam bardzo długa kolejka, więc postanowiliśmy wrócić później i sprawdziliśmy, co jest w okolicy. Przeszliśmy przez Wioskę Belli, gdzie z karczmy dochodziły radosne przyśpiewki, a naprzeciwko szczerzył się Gaston. I ,,szczerzył się” nie znaczy ,,uśmiechał się” – robił miny dokładnie jak w bajce. Nie miałam pojęcia, że człowiek naprawdę może pokazać tyle zębów w uśmiechu! Oczywiście z takim przystojniakiem zachciałyśmy mieć zdjęcie, ale niestety był przy nim tłumek nam podobnych, więc stwierdziłyśmy, że wrócimy do niego. Poszłyśmy do Groty Arielki. Szczerze? Nie miałyśmy pojęcia, co tam będzie.

                                          (to zdjęcie nie jest moje, znalezione w Internecie)

                Na tabliczce napisany był czas oczekiwania. Godzina. Uznaliśmy, że może być, bo widzieliśmy, że wchodzi się do zacienionego korytarza. Przeszliśmy przez mostek i znaleźliśmy się w ,,jaskini”. W ściany wbudowane były muszelki, gdzieniegdzie wyświetlano projekcje krabów biegających we wszystkie strony… Czekanie nie nudziło się aż tak bardzo. I było przyjemnie chłodno. Oprócz nas w kolejce stały w sumie same maluchy i wielka hinduska rodzina, chyba ze trzy lub cztery pokolenia. Po chwili stania mama miała dość i siadała na każdej możliwej barierce i skałce. Ale w końcu usłyszeliśmy melodyjkę z ,,Małej Syrenki” i zobaczyłyśmy, że ludzie siadają do foteli w kształcie muszelek. Już podejrzewałyśmy, co nas czeka. Wsiadłyśmy z Tiną do naszej muszelki (zawsze te same emocje: zdążę czy nie?) i pojechałyśmy.
                Zgodnie z naszymi przypuszczeniami, czekała nas przejażdżka, którą nazywamy ,,laleczkami”, Podobną Tina upodobała sobie w Paryżu, kiedy miała 6 lat i była na niej chyba z siedem razy. Chodzi o to, że jedzie się z sali do sali, a wokół nas rozgrywa się całe przedstawienie. Tutaj oczywiście pokazano nam historię Ariel i Eryka. Figurki tańczyły w rytm bajkowych hitów, ruszały kończynami, głowami, a nawet oczami – super zabawa dla dzieci. Dla nas w sumie też.




                Chciałyśmy pójść do groty, w której podobno siedziała Ariel i gdzie można było z nią pogadać, ale było tuż przed piętnastą. Zbliżała się Parada Księżniczek. Chciałyśmy jeszcze skoczyć do Gastona po fotki, ale jego asystentka powiedziała, że chłopina musi się zbierać i że wróci później, więc poszliśmy w stronę zamku.
                Powoli zbierał się tam już tłumek, ale nie było jeszcze najgorzej. Znalazłyśmy miejsca (prawie) w cieniu i czekałyśmy na paradę. Gdy miałam dziewięć lat, pewien facet wciągnął mnie do podobnej parady – musiałam wtedy otwierać i zamykać klaps filmowy. Chociaż facet mówił wtedy po francusku, udało mi się go w miarę zrozumieć i jakoś sobie poradziłam. Byłam ciekawa, co pokażą tutaj.
                Kiedy zebrało się już sporo ludzi, a my zaczęłyśmy się roztapiać jak kolejne lody, które kupił nam tata, zabrzmiał komunikat, że ktoś nadjeżdża. Myślałam, że to już parada, ale nie: starym wozem jechała jakaś uradowana rodzinka, która prawdopodobnie wygrała taką atrakcję. Machali do ludzi, którzy radośnie odpowiadali tym samym. Po chwili muzyka ucichła, a samochód odjechał w stronę, gdzie było wejście do parku. Czekaliśmy dalej, a ludzi było coraz więcej. Kiedy obok nas ustawiła się jakaś latynoska wycieczka i prawie nic nie widziałam, wdrapałyśmy się z Tiną na ogrodzenie trawnika. Ja byłam zawieszona między kolumną budynku i ogrodzeniem, co wiązało się z ciągłym balansowaniem i przepuszczaniem Latynosów kursujących we wszystkie strony. Parada miała opóźnienie, co było tym bardziej denerwujące, że dzieci obok nas miały zraszacze z wodą i psikały się nią z satysfakcją, a ja miałam ochotę im to zabrać i spryskać siebie. Było strasznie gorąco.
                W końcu rozpoczęła się parada! Platformy podjeżdżały z naszej prawej, mijały nas i kierowały się w stronę wejścia. 


Piękna z Bestią,


Księżniczka i Żaba (już w przystojnej męskiej postaci), Arielka,


Piotruś Pan z Wandą,

Merida Waleczna,

Pinokio, Dumbo, Pluto i inne postaci – wszyscy mijali nas, machając radośnie.





Moją ulubienicą została Anna z ,,Krainy Lodu”, bo cały czas stroiła miny i nabijała się z Elsy.


Roszpunka też była niezła, kiedy czaiła się z patelnią. A jej ukochany Flint był przystojniakiem.



Dzwoneczka prawie nie było widać, bo jechała z tyłu statku Piotrusia Pana, ale była chyba najbardziej urocza – machała różdżką, machała i uśmiechała się promiennie.


Chyba pierwszy raz miałam okazję zobaczyć męskich fanów piszczących na czyjś widok – stojący obok mnie argentyńscy chłopcy gwizdali, piszczeli i robili serduszka z rąk, gdy mijały nas Anna z Elsą i Księżniczka z Żabą. Szaleństwo! Było to dość zabawne, ale też bardzo sympatyczne – widać było, że chłopcy przyjechali się tu nieźle bawić i się tego nie wstydzą.


                Po paradzie skierowaliśmy się do tzw. Frontierlandu – części stylizowanej na miasteczko z Dzikiego Zachodu. Był tu m.in. czynny przez cały rok sklep z bożonarodzeniowymi dekoracjami. Niespiesznie przechadzaliśmy się przy wodzie, po której pływał prom. Doszliśmy do Mountain Splasha – czegoś pośredniego między kolejką górską, a zjeżdżalnią wodną. Wsiada się do wagonika, wjeżdża na samą górę, a później bardzo szybko zjeżdża do wody, po czym jest się całym mokrym. Uznaliśmy, że to idealny pomysł na tak gorący dzień. Minęliśmy Chudego i Jessie z ,,Toys Story” i ustawiliśmy się w kolejce. Napis przy wejściu głosił, że czeka nas godzina oczekiwania. Kolejka przesuwała się jednak dość szybko i już wkrótce byliśmy mniej więcej w połowie, chłodząc się w kłębkach pary i przy wentylatorach.
                Nagle kolejka zwolniła. Usłyszeliśmy komunikat o tym, że z uwagi na niekorzystne warunki pogodowe działanie zjeżdżalni zostaje zawieszone. Niekorzystnymi warunkami były dla nich grzmoty słyszane gdzieś w oddali i lekkie zachmurzenie, z którego chwilę wcześniej bardzo się ucieszyliśmy. Część ludzi się wycofała i przesunęliśmy się przed samo wejście. Przed nami było zaledwie kilkanaście osób. Postanowiliśmy poczekać, bo wierzyliśmy, że zaraz znowu wszystko ruszy. Minuty mijały, ale nic się nie zmieniło. Jeszcze kilka razy usłyszeliśmy komunikat o niekorzystnych warunkach i zrezygnowaliśmy – nie było sensu tracić tam więcej czasu. W Polsce pewnie dalej wszystko by śmigało, ale w Stanach można dostać odszkodowanie za poparzenie się gorącą herbatą, więc żadna firma z pewnością nie chciałaby ryzykować, że stanie się coś pozornie niemożliwego (np. w wagonik walnie piorun). Za dużo by ich to kosztowało i dlatego tchórzą.
                Stwierdziliśmy, że warto byłoby coś zjeść, więc rozglądaliśmy się za jakimś sensownym miejscem. Okazało się, że grzmoty wystraszyły nie tylko osoby zajmujące się kolejkami górskimi. Zwinęli się też handlarze, ich stragany były już szczelnie osłonięte przed deszczem, a oni sami gdzieś zniknęli. Tak to jest, kiedy płacone się ma za godziny, a nie za utarg – każda okazja do odpoczynku jest dobra.
                Przez chwilę obserwowaliśmy kawałek trawnika, po którym przechadzała się masa kaczek. Wśród nich kicał zając, który chyba też czuł się kaczką. Zwierzaki były kompletnie niezainteresowane ludźmi ani warunkami atmosferycznymi i spokojnie spacerowały.



                Pod zamkiem prawie nikogo nie było, większość ludzi gdzieś się porozchodziła. Postanowiłyśmy jeszcze raz spróbować szczęścia u Gastona, ale okazało się, że on też gdzieś się schował. Oczywiście, wszystkie księżniczki też dostały wolne z okazji złej pogody. Byłyśmy załamane. Wydaliśmy 420 dolarów, a udało nam się przejechać dwoma atrakcjami dla najmłodszych… A gdzie rollercoastery? Gdzie zdjęcia z księżniczkami? Przez chwilę myślałyśmy, że może można zgłosić reklamację i dostać bilet na inny dzień czy coś w tym stylu – przecież w czym byłyśmy winne, że była zła pogoda? A niewiele mieli w takiej sytuacji do zaoferowania… Sprawdziłam bilet. Na odwrocie karty znajdowało się kilka zdań drobnym druczkiem: zarząd parku nie brał na siebie odpowiedzialności za niedogodności związane ze zdarzeniami losowymi, w tym z pogodą. To już całkiem nas przygnębiło. Tata wyjaśnił nam, że tak to właśnie jest w Ameryce: komercjalizacja za wszelką cenę, brak szacunku czy chociażby zrozumienia dla klienta i tak dalej, i tak dalej… Chociaż raz musiałam przyznać mu rację.
                W podłych nastrojach poszliśmy w stronę zamku Bestii, gdzie widać było restaurację. Na wejściu zapytano nas, czy mamy pager. Oczywiście nie mieliśmy. Okazało się, że żeby wejść, trzeba najpierw wziąć pager, poczekać jakieś pół godziny na mrugające światełko na nim i dopiero wtedy można było dostać stolik. Przed nami w kolejce czekało jeszcze kilka osób. Uznaliśmy, że to głupie i nie będziemy czekać. Zwłaszcza, że zaczynało kropić. Straciliśmy szansę zjedzenia w zamku Bestii, ale było nam już wszystko jedno.
                Poszliśmy do olbrzymiej restauracji, chociaż właściwie można by to nazwać stołówką turystyczną. Mieściły się tam setki osób, kolejki wiły się do kilkunastu kas, ale system był dość sprytny: były trzy rodzaje kas serwujących trzy rodzaje posiłków, dzięki czemu wszystko szło szybko i sprawnie. Prawie wszystkie miejsca były zajęte, ale udało nam się upolować stolik niedaleko krokodyla, który grał na akordeonie i darł się wniebogłosy. Zagłuszał nas, więc rozmowa była bardzo utrudniona. Jedliśmy nasze amerykańskie porcje (pół kurczaka to przecież normalka - każdy tyle je na obiad, prawda?), a na zewnątrz zaczęło już porządnie padać. Zanim zdążyliśmy zjeść, za oknem widzieliśmy ludzi uciekających przed nawałnicą. Nie przypominało to już nawet prysznica – lało tak mocno, że budynki po drugiej stronie ulicy widzieliśmy jak przez mgłę. Do tego wiało tak, że dziwiłam się, że najmniejsze dzieci były w stanie utrzymać się jeszcze na ziemi. Postanowiliśmy to przeczekać.
                Przesiedzieliśmy tam trzy godziny. Zjedliśmy obiad, zdążyliśmy go przetrawić i zjeść deser (ciasto marchewkowe i czekoladowe… jak było zrobione, nie mam pojęcia, ale czułam, że jem chemię – przynajmniej było słodko, a to zawsze nieco poprawia humor)… 


                    Krokodyl zaśpiewał swoją playlistę ze cztery razy i mieliśmy go już serdecznie dość. Nadal lało. Nigdy nie sądziłam, że najsmutniejszym dniem wyjazdu może okazać się ten spędzony w Disney Worldzie, ale tak właśnie było. Zimno, szaro, smutno. Czuliśmy, że zmarnowaliśmy pieniądze, a obecnie traciliśmy też czas, nie robiąc kompletnie nic. Jedynie wymiana śmiesznych obrazków z przyjacielem na Facebooku ratowała sytuację i zmuszała nas do uśmiechu.
                W końcu tata nie wytrzymał i postanowił kupić nam płaszcze przeciwdeszczowe. Zapytał chłopców przy stoliku obok, skąd mieli swoje, na co maluchy wskazały dwa kompletnie różne kierunki, zupełnie jak w komediach. Tata wyszedł z restauracji i po piętnastu minutach wrócił z płaszczami. Każdy kosztował 8 dolarów. Oczywiście nie obeszło się bez narzekania na to, że za takie pieniądze w cenie biletu powinien być chociaż taki płaszcz, ale wkrótce założyliśmy je i wyszliśmy. Były świetne, z Myszką Mickey na plecach (oczywiście takie były droższe, ale każdy chciał mieć płaszcz z Myszką na pamiątkę). Zapięliśmy się szczelnie i po chwili zrobiło się przyjemnie ciepło.
                Weszliśmy do sklepu z pamiątkami w poszukiwaniu pocztówek. Od razu stwierdziliśmy ich brak, ale mimo to spędziliśmy tam chyba z pół godziny. Dziewczyny buszowały przy błyskotkach, a my z tatą… No cóż, nam już nieco odbijało, więc zaczęliśmy zakładać najdziwniejsze czapki i inne bajery. Mama miała z nas niezły ubaw J Później ja też zaszłam do stojaków z biżuterią, gdzie kupiłam kolczyki oraz dwa wisiorki w stylu yin i yang, które zamiast kropek miały głowę Myszki. Byliśmy już w znacznie lepszych humorach.


                Wkrótce okazało się, że płaszcze bardzo dobrze chronią tułów przed deszczem, ale kończyny nie mają szans. Padało tak mocno, że kiedy podnosiłam na chwilę ręce, strużki wody spływały mi aż za koszulkę, a nogi ciapały w kałużach tak często, że po chwili przestałam to nawet zauważać. Woda była dość ciepła, więc w niczym to nie przeszkadzało. Na twarzy najchętniej zamontowałabym sobie jakąś wycieraczkę, bo non stop miałam zalane oczy. Dawno nigdzie nie spacerowałam w takich warunkach (a przecież już w Nowym Jorku Arthur pokazał nam, co potrafi).
                Zauważyłam, że jakaś atrakcja jest otwarta i, o dziwo, nie ma do niej kolejki. Stwierdziliśmy, że warto byłoby coś jeszcze zobaczyć, cokolwiek by to miało być. Weszliśmy do ,,Karuzeli Postępu”. Wyglądała ona jak sala kinowa, więc zajęliśmy miejsca i czekaliśmy na film. Okazało się jednak, że za kotarą schowany jest model pokoju sprzed jakichś stu lat. Siedział tam robot (kukła? figura?) wyglądający jak dobroduszny wujek, który zaczął opowiadać o tym, jak to mu się dobrze żyje, bo ma lampę naftową i inne luksusowe wynalazki. W trakcie jego opowieści wtrącały się jego dzieci, ukryte w innych pokojach – szykowały się do obchodów dnia niepodległości. Na końcu facet stwierdził, że już chyba nic nie mogłoby być lepiej. W tym momencie rozległa się radosna piosenka, a nasza ,,sala kinowa” przesunęła się na tyle, by znaleźć się naprzeciwko kolejnego pokoju, o mniej więcej dwadzieścia lat młodszego od poprzedniego. I tutaj był facet, który zachwalał tym razem elektryczność i inne bajery. Jego dzieci szykowały się na obchody Halloween. I znowu facet nie wierzył, że cokolwiek może zmienić się na jeszcze lepsze. Ponownie rozległa się piosenka i przesunęliśmy się dalej. Takich pomieszczeń było około pięciu. W ostatnim widać było współczesną rodzinę, a właściwie taką z niedalekiej przyszłości. Piekarnik sterowany głosem, konsola z efektami 3D i tego typu sprzęty były zachwalane przez całą wielopokoleniową rodzinę, która była w trakcie obchodów Bożego Narodzenia.
                Wyszliśmy z pokazu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony było to całkiem sympatyczne i sprytne pokazanie postępu cywilizacyjnego. Podobno był to pomysł samego Walta Disney’a, który był zafascynowany przemianami i marzył o wybudowaniu takiej karuzeli. Pewnie jednak w jego wyobrażeniach było to ciekawsze i bardziej imponujące. Dla mnie od takiej karuzeli ciekawsza jest rozmowa z dziadkiem, a efekt chyba jest podobny ;) Żałowaliśmy, że spośród tylu atrakcji akurat ta była czynna, a inne zamknięto. Gdy wyszliśmy, nuciłam piosenkę, która tam grała, a Tina za każdym razem mnie za to biła, bo miała jej dość. Posłuchajcie, szybko się wkręca... 


                Tłum ludzi w białych płaszczach wyglądał jak zjazd Ku Klux Klanu, co niezwykle nas bawiło. Gdy znowu dochodziliśmy do zamku, wraz z Tiną odkryłyśmy niezwykłe właściwości naszych pelerynek. Można było nimi zarzucać i kręcić się jak w sukienkach. Wkrótce tak nam się to spodobało, że zaczęłyśmy tańczyć do bajkowych melodyjek, które bez przerwy rozbrzmiewały wokół nas. 





                   Pod zamkiem całkiem nam odwaliło: śmiałyśmy się z niczego, skakałyśmy i odgrywałyśmy sceny z ,,Titanica”, a Tina goniła kaczkę, która z jakiegoś powodu się tu znalazła. Kaczka nie chciała się zaprzyjaźnić, chociaż Tina bardzo ją do tego namawiała. 


                   Po chwili zniknęła za płotkiem, a my zrobiłyśmy rodzicom jedyne w swoim rodzaju zdjęcia ,,full romantic”.


                Robiło się ciemno (tam słońce zachodziło wyjątkowo wcześnie i już po dwudziestej zapadała noc), więc powoli kierowaliśmy się do wyjścia. Byłam tak przemoczona, że było mi wszystko jedno, czy mam na sobie kaptur i czy idę przez kałuże. Gdyby ktoś wylał na mnie wiadro wody – pewnie nawet nie zwróciłabym na to uwagi i poszłabym dalej.
                Co jakiś czas zachodziliśmy jeszcze do sklepików w poszukiwaniu pocztówek, przy okazji kupując jakieś drobiazgi. Wiele rzeczy przyciągało wzrok, ale nic nie spodobało mi się tak, jak balony, które wcześniej trzymałam do zdjęć. Teraz świeciły na różne kolory, migały żywo i kontrastowały z bielą płaszczy przeciwdeszczowych. Kiedy na nie patrzyłam, nie widziałam już deszczu i szarości. Było pięknie. Oczywiście rozsądek zwyciężył (,,Co zrobisz z takim balonem? Warto wydawać na niego 15 dolarów? W grupie wyglądają dużo lepiej!” – tak właśnie mi mówił), więc nie kupiłam żadnego, ale czułam się szczęśliwsza.
                Wkrótce opuściliśmy Magiczne Królestwo, wsiedliśmy do pociągu, gdzie zdążyliśmy nakapać na podłogę i nieco odparować, po czym wskoczyliśmy do wózka, który miał nas zabrać na parking. Chwilę czekaliśmy, aż uzbierał się komplet pasażerów i pojechaliśmy. Tym razem wózek zatrzymał się na pierwszym parkingu, gdzie wysiadła większość osób. Zostaliśmy tylko my i jakiś czarnoskóry facet. Już prawie ruszyliśmy dalej, kiedy pewna gruba kobieta stwierdziła, że wysiadła za wcześnie i próbowała znowu wsiąść, a robiła to bardzo powoli. W tym momencie wózek ruszył. Kobieta stała jedną nogą w wózku, a drugą podskakiwała, żeby się nie wywrócić. Narobiła hałasu, kierowca zaraz się zatrzymał i wsiadła, a wagonik lekko się przechylił pod jej ciężarem. Pewnie znacie ten mem: 



Zwykle nie śmieję się z otyłych osób, ale ta sytuacja naprawdę była komiczna. Wraz z Tiną musiałyśmy naprawdę się postarać, żeby się nie roześmiać. Chichotu nie stłumiło jednak nawet zagryzanie dłoni. Szkoda, że tego nie nagrywałyśmy…

                Po chwili byliśmy już w samochodzie, którego szyby prawie natychmiast zaparowały, gdy wsiedliśmy. W hotelu długo siedzieliśmy w pokoju rodziców, odpoczywając po tak dziwnym dniu. O dziwo, byliśmy w miarę zadowoleni. Okazało się, że nasza rodzinka nawet w ekstremalnych warunkach może się nieźle bawić. Powinniśmy być wściekli i załamani, a my tańczyliśmy w deszczu. I nie potrzebowaliśmy tych wszystkich kolejek górskich i księżniczek – i tak było super. W końcu… Prawdziwe księżniczki poznaje się w biedzie? Nie szata zdobi księżniczkę? W każdym razie my w naszych płaszczach przeciwdeszczowych czułyśmy się jak prawdziwe księżniczki w najpiękniejszych sukniach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz