tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 14 lipca 2014

Dzień trzeci

                  Postanowiliśmy wybrać się na koniuszek Manhattanu i wjechać na Statuę Wolności.

            Znaleźliśmy stację metra na 49. ulicy i zeszliśmy pod ziemię. Od razu uderzył nas podmuch gorącego powietrza. I pisząc ,,gorące”, mam na myśli gorące. Mniej więcej takie jak w saunie. Za przejazd płaci się 2,5 dolara i nie liczy się odległość ani czas podróży. Można się przesiadać dowolną ilość razy, jeśli znajdzie się odpowiednie połączenie. Trzeba mieć też MetroCard, za którą płaci się dolara. Automaty doładowujące kartę potrafią być wybredne i nie przyjmować niektórych banknotów albo wręcz przeciwnie – przyjmą 50 dolarów i chcą za całą tę kwotę zasilić konto. Dlatego bezpieczniej jest korzystać z pomocy pracowników.
                Przeszliśmy przez bramki (taty oczywiście nie chciało ustrojstwo przepuścić) i poczekaliśmy chwilę na pociąg. Wskoczyliśmy do wagonu i… było jeszcze goręcej niż na zewnątrz. Rozpływaliśmy się, a to był dopiero początek wycieczki… Na szczęście tata (jak na niewiernego Tomasza przystało) nie wierzył, że we wszystkich wagonach jest tak gorąco i przeszedł do kolejnego, gdzie klimatyzacja była sprawna. Tak sprawna, że można by bałwana lepić, ale przyjęliśmy ten chłód z ulgą. Mijaliśmy kolejne stacje i po 20-30 minutach dotarliśmy do końcowej stacji – South Ferry.
                Jak wynika z nazwy – odpływa tam prom. Wsiedliśmy na niego z zamiarem dostania się na wyspę, na której stoi Statua. Nieco dziwiło nas to, że można sobie kupić bilety na inne promy albo przelecieć się na wyspę helikopterem, skoro nasz prom był darmowy. Tłum turystów ustawił się w kolejce i wszyscy czekali na przybicie okrętu do brzegu. Zdążyliśmy pozwiedzać sobie ,,poczekalnię” – wielki budynek, gdzie można było złapać darmowe Wi-Fi i coś zjeść (tutaj wszędzie można coś zjeść, ilość knajpek i bud z kebabami przytłacza). Wystawili się też ,,lokalni” farmerzy, którzy przywieźli świeże owoce, zdrowe sery, szynki i inne cudeńka. Przywieźli też miód i… fragment ula z pszczołami. Był to wycięty jeden plaster obudowany plastikowymi ściankami. Roiło się tam od małych owadów. Zawsze myślałam, że pszczoły są większe… U nas chyba są. Te tutaj pewnie się męczyły w tak ciasnym pojemniku, bo chociaż na dole miały drewnianą skrzynkę, do której mogły zejść, wolały siedzieć tam, gdzie było jasno i tłoczyły się bardziej niż turyści na Times Square. Ta mała ,,wystawa” miała pewnie pokazać, że sprzedają tam prawdziwy miód. Ale czy trzeba było męczyć te pszczoły? Niech sobie latają z kwiatka na kwiatek i spokojnie pracują gdzieś na wsi…
                Weszliśmy na prom. Mama chciała siedzieć, więc została z tatą na dole, a my z Tiną weszłyśmy na wyższy pokład. Znalazłyśmy sobie miejsca siedzące i chciałyśmy napawać się widokiem, ale oczywiście zaraz przyszło więcej ludzi i go nam zasłonili. Dlatego też wybrałyśmy stanie i obserwowanie. Jakoś wcisnęłyśmy się między dwie Azjatki a słup i patrzyłyśmy na oddalający się Manhattan. Wieżowce widziane z oddali robiły jeszcze większe wrażenie, bo wreszcie można je było zobaczyć w pełnej krasie. Wznosiły się ku niebu i kontrastowały z płaską powierzchnią wody. Zielonkawa rzeka Hudson wpływa w tym miejscu do zatoki, po której pływają statki turystyczne i transportowe oraz motorówki i inne drobne obiekty.


                Na horyzoncie pojawiła się Statua. W porównaniu do wieżowców Manhattanu – niska. Ale w innym miejscu na świecie pewnie robiłaby wrażenie. Ludzie kręcący się pod nią wyglądali jak mrówki. Gdy kiedyś przybywali tu imigranci i po wielu tygodniach podróży dobijali do brzegu, faktycznie musiała im się kojarzyć z wolnością i nowymi szansami.


             Prom zbliżał się do niej dość prędko, po czym… minął ją i popłynął dalej. Byliśmy nieco zaskoczeni, muszę przyznać. Zrobili nas w jajo. To nie był prom na Statuę. Ale co tam - płynęliśmy, a to zawsze przyjemność. A podobno i tak wjazd na Statuę przynosi pecha... Dobiliśmy do brzegu Staten Island – wyspy, która jest jedną z lepszych dzielnic Nowego Jorku ze względu na stosunkowo małą ilość mieszkańców. Nie mieliśmy jednak czasu na zwiedzenie jej, bo grafik mieliśmy tego dnia dość napięty, więc wraz z tłumem podobnych nam nieszczęśników zeszliśmy z promu tylko po to, żeby wejść na niego ponownie. Musieliśmy trochę poczekać w wielkiej kolejce do wejścia, więc postanowiliśmy spróbować nowojorskich hot-dogów, bo to przecież jeden z symboli miasta. Poszliśmy więc do jakiegoś Hindusa, który oświadczył, że owszem, sprzedaje hot-dogi, ale tylko w zestawie z napojem i frytkami. Wzięliśmy je, ale męczyliśmy się, żeby wszystko zjeść i w końcu polegliśmy. Tutejszy przysmak nie umywa się do polskiej wersji z pierwszej lepszej stacji benzynowej, bo zamiast parówki ma jakąś kiełbasę.
                Wsiedliśmy na powrotny prom i podziwialiśmy drugą stronę zatoki. Kilka mostów, w tym te łączące Brooklyn z Manhattanem. Stare, niskie budynki i te nowoczesne, wysokie i całe ze szkła. Beton i drzewa. Piękny statek pasażerski zacumowany w paskudnym porcie handlowym. Wszystko przeplata się i tworzy eklektyczny krajobraz. Czy jest ładnie? Musicie pojechać i sprawdzić, bo ja sama nie wiem.





                Wysiedliśmy i wolnym krokiem skierowaliśmy się w stronę World Trade Center. Po drodze widzieliśmy Narodowe Muzeum Indian Amerykańskich, do którego mama miała ochotę wstąpić, ale mieliśmy mało czasu, więc musieliśmy obejść się smakiem. Wejście tam jest darmowe.
                Tata chciał kupić nawigację samochodową, weszliśmy więc do sklepu z elektroniką. Mnie zachwyciła wodoodporna kamera, a Tinę polaroid. Zagadał do mnie sprzedawca. Gabriel stwierdził, że Polska dobrze gra w nogę. Uświadomiłam mu, że między Poland a Holland jest różnica. Zwłaszcza w poziomie gry.
                Dotarliśmy na Wall Street. To tutaj szalał Leo jako Wilk. Dość ciasna i krótka uliczka, a do tego w połowie rozkopana i bardzo zatłoczona. Pewnie przed premierą filmu biznesmeni nie mieli większych problemów z przemieszczaniem się, ale teraz osób w garniturach i z teczkami jest zdecydowanie mniej od tych w krótkich spodenkach i z aparatami. Co można zobaczyć? Wielki gmach giełdy nowojorskiej – prawdopodobnie najbardziej wpływowej na świecie. Szary kolos, strzeżony przez kilku ochroniarzy na zewnątrz i pewnie dziesiątki w środku.




            Poza tym na Wall Street można też zobaczyć pomnik George'a Washingtona, który w tym miejscu został zaprzysiężony na pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych.


                Tuż obok znajduje się Trinity Church, jeden z najstarszych kościołów w mieście. Kiedyś pewnie wyglądał imponująco ze swymi wieżyczkami i zdobieniami, ale teraz gubi się wśród budynków dwa lub trzy razy wyższych od niego. Wokół kościoła zobaczyć można stare, zmurszałe nagrobki – świadectwo przeszłości. Niektóre z nich pochodzą z połowy XVIII wieku.  Otoczone przez przystrzyżoną trawę, różnią się od polskich – wyglądają jak te na filmach. Niezwykłe, że dalej stoją. Teren w tej dzielnicy warty jest majątek – nieboszczyki pewnie patrzą z góry na Manhattan i chwalą się kumplom w niebie, że trafiły im się takie vipowskie miejscówki ;)


                Doszliśmy do miejsca, w których stały kiedyś wieże World Trade Center. Gdy się tam jest, wszystko wygląda inaczej niż w telewizji. Mózg wciąż przypominał obrazki z Wiadomości, widziałam ten pył i samolot wbijający się w budynek… Którego już nie ma. Wież nie ma, jest dużo wolnego miejsca. Posadzono drzewka, rośnie trochę trawy, a dokładnie w miejscu, gdzie stały wieże, zbudowano wielkie fontanny. Kwadratowe wgłębienia w ziemi pokazują, jak szerokie WTC były. Woda spływa do olbrzymiej dziury, która kojarzy się z filmami typu ,,Poznaj moich Spartan”. Nie widać jej dna.


             Brzegi fontann poświęcono osobom, które tam zginęły. Ich nazwiska zostały wyrzeźbione w czarnym kamieniu. Minęło trzynaście lat, a przy niektórych nadal można znaleźć kremowe róże. Ktoś dalej ich pamięta, dalej tęskni.


            Jest to jedno z ładniejszych miejsc, które widzieliśmy w Nowym Jorku, ale nie chciałabym tam chyba wrócić. Przygnębiające wrażenie. Patrzyłyśmy na otaczające nas wieżowce i Tina powiedziała na głos to, o czym sama myślałam:
                - Wyobraź sobie, że teraz coś uderza tutaj… - Wskazała na imponujący budynek , który w swych szklanych ścianach odbijał chmury. – Co byśmy zrobiły?
                Nie wiem, co byśmy zrobiły. I chcę wierzyć, że nigdy nie będę musiała szukać drogi ucieczki w takiej sytuacji.


                Tymczasem tuż obok tego pomnika pamięci komercjalizacja wyciąga swoje chciwe łapki. Zbudowano tu przynajmniej dwa muzea dotyczące ataku, w jednym można poznać historie osób, które przeżyły, a w drugim… Nawet nie wiem. Nie wchodziliśmy do nich ze względu na brak czasu. I dobrze, nie będziemy karmić tych sępów cmentarnych, które chcą się wzbogacić na ludzkim nieszczęściu. Podobno bilety kosztują 24 dolary, a w sklepie z pamiątkami można kupić np. szalik z wieżami...


                Zmęczeni chodzeniem i upałem, zaszliśmy do Starbucksa. Dość specyficznego, bo ukrytego na parterze wieżowca. Było tam zaskakująco mało osób jak na tak ruchliwe miejsce. Mnóstwo wolnego miejsca (można by tu spokojnie jeździć na rolkach), ale tylko 4-5 stolików. Dziwne. Posiedzieliśmy chwilę, ciesząc się mrożoną herbatą i klimatyzacją, po czym skierowaliśmy się do metra. Musieliśmy do niego chwilę maszerować, więc zobaczyliśmy też City Hall z ratuszem.
                Oczywiście na stacji metra się pogubiliśmy, bo oznaczenia są bardzo słabe. Kiedy wreszcie dotarliśmy na nasz peron, byliśmy zgrzani jak tosty w piekarniku. Podziemia Nowego Jorku to taki właśnie piekarnik. A przecież za tygodniowy dochód z biletów mogliby pewnie zamontować klimatyzację na wszystkich stacjach. Tylko po co? Ludzie i tak będą jeździć, bilety i tak będą się sprzedawać…
                W wagonie stałyśmy koło gościa, który przypominał nam Jona Lajoile i przez dłuższy czas myślałyśmy, że to właśnie on, ale nie miałyśmy śmiałości go zapytać.
               
                    A teraz klawiaturę przejmuje Martynek, żeby opowiedzieć o jednym z najważniejszych dla mnie momentów pobytu w NYC – ,,Wicked" w Gershwin Theatre.
O zobaczeniu musicalu na Broadway’u marzyłam prawie tak długo jak o zobaczeniu samego Nowego Jorku, więc nie było opcji, żeby mogło nas to ominąć (tak jak West End w Londynie *sigh*). Początkowo planowałyśmy zobaczyć ,,Hedwig and the Angry Inch" z naszym ukochanym Neilem Patrickiem Harrisem, ale tak długo grzebałyśmy się z kupnem biletów, że, niestety, zostały wyprzedane. Po krótkim namyśle zdecydowałyśmy się więc na ,,Wicked" i udało nam się nawet trafić na bardzo dobre bilety w 12-tym rzędzie sektoru orchestra (parter, naprzeciwko sceny).
                   Wymęczone po całym dniu zwiedzania wpadłyśmy do hotelu na ekspresowy prysznic i zmianę ciuszków. W międzyczasie rodzice przynieśli nam pizzę z Angelo’s (polecam), więc przy okazji znalazłyśmy chwilę na kontemplację otaczającego nas widoku.
                  Czasu było jednak niewiele, a kto nas zna ten wie, że mamy w zwyczaju spóźniać się zawsze i wszędzie, tak więc, na przekór naszemu zwyczajowi, przyspieszyłyśmy tempo i w trochę ponad godzinę zamieniłyśmy się ze zmęczonych i ugrzanych ziemniaków w true beauties w ładnych kieckach, na koturnach, etc.


              Tak wyszykowane ruszyłyśmy w stronę teatru, a moje serduszko biło coraz szybciej, bo wyczuwało, że od spełnienia jednego z moich największych marzeń dzieliły mnie minuty.
              Weszłyśmy do środka i od razu skierowałyśmy się w stronę biletera, który po szybkim sprawdzeniu torebek (wszyscy tutaj mają jakąś fazę na tym punkcie) życzył nam miłego spektaklu i pokierował w stronę schodów jadących na pierwsze piętro. Tam naszym oczom ukazał się tłum miłośników musicalu, kłębiących się wśród sklepików z pamiątkami, dekoracji i baru, w którym większość ludzi kupowała alkohol lub napoje w specjalnych pamiątkowych kubkach. Trochę mnie to zdziwiło, bo w Polsce raczej unika się wnoszenia jedzenia lub picia (a tym bardziej alkoholu) do teatru, ale ludzie zachowywali się kulturalnie (czytaj: zero siorbania, szelestów, itp.), więc w czasie antraktu same zainwestowałyśmy w slushie i soczek.


                    Po krótkim obczajeniu galerii sław teatru udałyśmy się na poszukiwanie naszych miejsc, w czym pomogła nam miła starsza pani z obsługi. Fotele były wygodne (w porównaniu z tymi w warszawskiej Romie to raj dla tyłka) i siedziałyśmy dokładnie na wprost sceny, więc nie mogło być lepiej.


               Po chwili czekania usłyszałyśmy komunikat o zakazie nagrywania, który był sygnałem dla Pszemka, żeby włączyć nagrywanie dźwięku (rebelia mocno, ale nie mogłyśmy się oprzeć) [polecamy firmę Pszemek w Zoo - always filming, recording, taking pictures - przypis Pszemka], światła przygasły, na scenie pojawiły się pierwsze postacie, a na mojej twarzy przeszczęśliwy uśmiech, bo właśnie wtedy dotarło do mnie, że naprawdę jestem w Nowym Jorku, na Broadway’u, oglądając jeden z najlepszych musicali na świecie i spełniając swoje marzenia. Nic nie mogło zepsuć tego momentu, nawet hałaśliwy i dość mocno rozpraszający tłumacz z angielskiego na portugalski, którego używał facet siedzący za mną.
                Nie wiem, czy wszyscy czytający orientują się, o czym opowiada ‘Wicked’, więc nie będę rozpisywać się na temat fabuły. Mogę za to z całą pewnością powiedzieć, że był to prawdziwie światowy poziom i nie dziw, że musical cieszy się taką popularnością i nie schodzi z afisza już od ponad 10 lat. Tancerze mieli idealnie zgrane ruchy, dekoracje były dopracowane do najmniejszych szczegółów, a głosy aktorów to poezja, zwłaszcza głównej bohaterki, Elphaby, której mogłabym słuchać godzinami.
                    Dodatkowym plusem tego wieczoru był moment, w którym zorientowałam się, że to właśnie w tym teatrze, na tej scenie, Lea Michele i Chris Colfer nagrywali swoje ,,For Good" dla ,,Glee". Prawie podskoczyłam z emocji, gdy to sobie uświadomiłam, bo Lea jest jednym z moich autorytetów życiowych, więc sam fakt, że byłam w tym samym miejscu co ona wywołał u mnie gęsią skórkę. I prawdopodobnie tylko Losiak będzie w stanie zrozumieć moją ekscytację w tym momencie, ale trudno^^
                   Jak już wspominałam, w czasie antraktu poszłyśmy kupić coś do picia, a skoro już zaczęłyśmy wydawać pieniążki, to oczywiście na piciu się nie skończyło… Kupiłyśmy sobie też płytę z piosenkami z musicalu - w niesamowitej promocji: 39$ za samą płytę, 40$ za płytę z plakatem i książką – a ja dodatkowo przypinkę, bo ostatnio zaczęłam je kolekcjonować.
                   Bogatsze o torbę z zakupami zaczęłyśmy kierować się znów w stronę widowni, bo słychać było już pierwszy dzwonek. Przed zajęciem miejsc zrobiłyśmy sobie jednak szybką sesję fotograficzną na tle sceny, przerywaną bezustannie przez napływających tłumnie ludzi.



            Drugi akt minął mi strasznie szybko i ani się obejrzałam, a już aktorzy (w tym Fiyero, który definitywnie przykuł naszą uwagę) kłaniali się przy akompaniamencie owacji (na stojąco, oczywiście), zapalono światła i trzeba było wychodzić. Ja chciałam jednak zrobić sobie najpierw pamiątkową fotkę ze sceną, więc poczekałyśmy, aż wszyscy wyjdą i zostaniemy tylko my, dyrygent i pojedyncze osoby. Nie mogłyśmy jednak zostać długo, bo pracownicy chcieli już zamykać teatr, więc udałyśmy się w stronę wyjścia, gdzie zrobiłyśmy kolejną fotkę ze smokiem i opuściłyśmy Oz, wracając na rozgrzane po słonecznym dniu ulice Nowego Jorku. 




14 komentarzy:

  1. Chcę być Waszą siostrą :D Przygarnijcie mnie please ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogę się tylko domyślać (chociaż słabo mi to idzie), kim jesteś, bo login niewiele mi podpowiada, ale możemy przygarnąć - mamy wolny pokój ;)

      Usuń
    2. Yeey! Wprowadzam się do Was! :D

      P.S. Podpowiem, że pisałyśmy kiedyś na fb :)

      Usuń
    3. W to nie wątpię :D Z Wielkopolski i lubisz Rybaka... Ale mam zagadkę do rozwiązania :D

      Usuń
    4. Życzę powodzenia Scherlocku ;) Powiadom mnie jakoś jak rozgryziesz zagadkę :D

      Usuń
    5. A prawie zapomniałam, taka mała korekta ja nie lubię Rybaka, ja go uwielbiam :D

      Usuń
    6. Ha! Instagram Cie zdradzil, Haniu! :D

      Usuń
    7. Instagram prawdę Ci powie :D Gratulacje :D

      Usuń
    8. Ile czasu Ci to zajęło? :D

      Usuń
    9. Jakies trzy minuty od momentu klikniecia w nazwe Twojego bloga :P

      Usuń
  2. super.! :D
    ale mi robicie apetyt na taką podróż...
    i ten musical na Broadwayu.. awww *.*
    Niesamowite przeżycie- czekam na dalsze relacje <3.

    OdpowiedzUsuń
  3. a wgl to świetne te zdjęcia takich nietypowych miejsc... <3.
    typu ten kościół wciśnięty pomiędzy przeszklone wieżowce albo rozpadający się port na tle Manhattanu- świetne :)
    nie siedzę jakoś bardzo w tematyce tego miasta, ale robią na mnie duże wrażenie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też nie siedziałam w tym temacie, do czasu aż mnie dopadł :D I nie żałuję :)
      Staram się uchwycić to, co może właśnie zadziwić :)

      Usuń