tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

piątek, 3 października 2014

Palmy, silikonowe kokosy i pławienie się w luksusie - Miami, bijacz!

                  Gdybym miała opisać jednym zdaniem nasz pobyt w Miami, to powiedziałabym, że były to wczasy jak w Rewalu... tylko dużo lepsze. Jeśli ktoś spodziewałby się po nas, że łaziłyśmy po klubach, piłyśmy pina coladę z obnażonych torsów przystojnych Murzynów albo ścigałyśmy się na skuterach wodnych z rekinami… To ma dobrego dilera. :P Po dwóch intensywnych tygodniach pełnych zwiedzania i chodzenia byliśmy wykończeni i marzyliśmy tylko o leżeniu na plaży, ewentualnie o pluskaniu się w basenie.
                Pierwszy dzień zaczęliśmy bardzo późno. Obudziłyśmy się już po dwunastej w południe, kiedy zadzwonił do nas tata i powiedział, że na pewnym kanale trwa właśnie maraton filmów ,,Harry’ego Pottera”. Oczywiście nie muszę Wam wyjaśniać, że byłyśmy baaaardzo zadowolone z tego, że mogłyśmy je oglądać po raz setny. Długo wylegiwałyśmy się w łóżku i snułyśmy się w piżamach, wyglądając jedynie na balkon, skąd rozciągał się wspaniały widok na błękitne niebo i jeszcze bardziej błękitny ocean. W końcu zebrałyśmy się do rodziców, gdzie zjadłyśmy śniadanioobiad i dalej oglądałyśmy ,,Harry’ego”. Dopiero wieczorem zdecydowaliśmy, że warto byłoby się gdzieś przejść.



                Nie mieliśmy ochoty na dalekie wycieczki, więc postanowiliśmy zrobić obchód hotelu i zobaczyć, gdzie co jest. Zjechaliśmy na dół i pobłądziliśmy w drodze na basen. Poszliśmy nieco naokoło, przy okazji odnajdując centrum SPA i drobne sklepiki. W końcu wyszliśmy na zewnątrz i spacerowaliśmy przy sporym basenie, w którym kąpało się kilkanaście osób. Nieopodal znajdował się mniejszy basen i jacuzzi. Goście hotelowi opalali się na białych leżakach ustawionych wokół basenu, a niektórzy lansowali się na olbrzymich okrągłych kanapach, których wynajęcie kosztowało 200 dolarów za dzień. Nieco byłam zaskoczona, gdy zobaczyłam, że można tam spotkać dziewczyny na szpilkach wiązanych aż pod kolanami, w pełnym makijażu i w fikuśnych strojach kąpielowych. Tata żartował, że to kocice na łowach.


                Przeszliśmy dróżką wyłożoną między sztuczną trawą i znaleźliśmy się na pomoście lub promenadzie… W każdym razie na drewnianej ścieżce biegnącej wzdłuż plaży. Rosły tu palmy i tropikalne krzewy, ludzie spacerowali lub uprawiali jogging, a my szliśmy na plażę. Pas białego, idealnie zagrabionego piasku miał może 15 metrów.


           Był już wieczór, więc leżaki były pozbierane i ułożone w wysokie wieże. Kilka osób przechadzało się brzegiem. Tina usiadła na piasku, a ja wraz z rodzicami wskoczyłam do wody. Miała idealną temperaturę – chłodziła, ale nie mroziła. Była też bardzo słona, więc po chwili zalane falami oczy łzawiły, a oddychanie było dość dziwne – czuło się sól w nosie i w płucach. We włosy wplątywały się wodorosty, które nie były oślizgłe, a bardziej przypominały małe gałązki. Nie przeszkadzało nam to jednak w dobrej zabawie – skakaliśmy przez niewielkie fale i pływaliśmy, obserwując ludzi za bardzo cieszących się z tego, że są w Miami. Krzyczeli wniebogłosy, biegali po plaży, a jedna z kobiet zdjęła koszulkę i świeciła swoim (pewnie świeżo robionym) biustem. Słońce, plaża, ekshibicjonizm – witajcie w Miami!


                Wolnym krokiem wracaliśmy z plaży, ciesząc się egzotyką wokół. Na palmach nie przysiadały co prawda papugi, ale za to sporo było gołębi o dziwnym upierzeniu – niektóre przypominały dalmatyńczyki, inne orły, ale typowych szarych nie było.


                Wieczór spędziliśmy leniwie, oglądając seriale, wcinając słodycze i czytając. To był idealny dzień. A kiedy rodzice wrócili z zakupów i przynieśli mi nowego Szczerbatka, stał się jeszcze lepszy. :) 


                Cała doba błogiego lenistwa sprawiła, że następnego dnia mogliśmy trochę wcześniej wyrwać się z pokoju. Po śniadaniu wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i wybraliśmy się na plażę. Słońce prażyło niemiłosiernie, więc po chwili błagałam mamę, żeby szybko spryskała mnie kremem do opalania, bo czułam, że płonę. Tata poszedł do przystojnego pracownika siedzącego w budce i poprosił o leżaki dla naszej czwórki. Chłopak przygotował nam takie, które były najbliżej wody i porozkładał nam na nich ręczniki.


               Tina z mamą nie miały zamiaru się kąpać, więc wraz z tatą zdecydowaliśmy się na wskoczenie do basenu. Minęliśmy uśmiechniętego czarnoskórego pracownika, który pilnował wejścia na teren hotelu i skierowaliśmy się do baru, bo Tina zamówiła u nas colę. Po zapłaceniu dużo zawyżonego rachunku, tata poszedł do dziewczyn ze szklanką napoju, a ja kręciłam się wokół basenu. Gdy wrócił, położyliśmy ręczniki i moje pareo na górze pojemnika na ręczniki (bo wszystkie leżaki były zajęte) i po schodkach weszliśmy do przyjemnie chłodnej wody. Założyłam okulary i zanurkowałam, mijając pod wodą nogi innych gości. Najpierw pływałam razem z tatą, ale kiedy przeszedł na styl motylkowy i zaczął chlapać, odpłynęłam w drugą stronę i kursowałam od brzegu do brzegu.


                  Minęła pewnie godzina, gdy tata zaproponował, żebyśmy wrócili na plażę. Wysłałam go tam samego i dalej siedziałam w basenie, próbując przepłynąć całą jego długość na jednym wdechu i słuchając muzyki puszczanej z głośników. Rihanna, Ariana Grande, One Direction i Enrique Iglesias stanowili idealne tło dla palm falujących na wietrze, błękitnej wody i olbrzymiego budynku otaczającego mnie z trzech stron. Wyglądał imponująco, gdy w jednej z jego szklanych ścian odbijał się basen, ludzie leżący wokół niego oraz kawałek nieba. Ten hotel nie tylko nam się podobał – na jego terenie kręcono wiele filmów i teledysków, powstały tam sceny takich dzieł jak m.in. ,,Goldfinger” (jeden z Bondów), ,,Człowiek z blizną”, ,,Akademia Policyjna 5: Misja w Miami Beach” i ,,Bodyguard”. Nagrywano tu też odcinki ,,Top Chefa” i ,,Rodziny Soprano”.
                Tata wracał co jakiś czas, a raz przyszedł wyraźnie uradowany.
                - Właśnie podrywały mnie dwie czarne pantery! - powiedział, chichocząc.
                - Że co? Jak to?
                - Powiedziały, że fajne mam spodenki!
                No cóż, skoro czarne pantery tak mówią, to musi to być prawdą.


                Siedziałam w wodzie tak długo, że palce pomarszczyły mi się jak staruszce, kiedy rodzice z Tiną przyszli po mnie i powiedzieli, że się zbieramy.
- Ty lamusie, mogłaś zostać z nami na plaży! Obok nas w wodzie szalał Lil Wayne! – oznajmiła mi moja uradowana siostra. Musiała mi przy okazji wyjaśnić, kim ten Lil Wayne jest, ale przyznałam w końcu, że to ktoś sławny. – No i przy nas leżały takie trzy grube babki… Ile one żarły! – opowiadała mi dalej, podczas gdy odźwierny otworzył przed nami drzwi, a my, kapiąc i drżąc z zimna, skierowaliśmy się do windy. – A później dostały rachunek na 500 dolarów!

(nogi-parówki Martynka, nogi-kiełbaski łakomej pani i Lil Wayne w tle)

Okazało się, że minęły już trzy godziny, więc Tina z mamą były lekko czerwone od słońca, a ja po wyjściu z basenu ciężko powłóczyłam nogami, bo nagle poczułam, że jednak się zmęczyłam. Gdy spróbowałam rozpleść warkocz, okazało się, że było to prawie niemożliwe, bo woda tak go zmierzwiła i poskręcała, że zamiast włosów miałam coś pokroju liny.
                Kiedy odpoczęliśmy i wysuszyliśmy się, postanowiliśmy wybrać się do miasta, głównie by coś przekąsić. Był już wieczór, powoli się zmierzchało. Tuż przy naszym hotelu mogliśmy zobaczyć całą przystań jachtów - goście hotelowi przypływali do hotelu i parkowali tam swoje cudeńka.


                Podjechaliśmy do centrum i zaparkowaliśmy niedaleko głównego deptaka. Niespiesznie krążyliśmy od restauracji do restauracji, spoglądając na karty i szukając czegoś, co będzie nam odpowiadać. W końcu znaleźliśmy przyjemną włoską knajpkę i usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz. Prawie wszystkie restauracje rozkładały swoje stoliki na deptaku, zajmując większość jego powierzchni. Wybieraliśmy dania, a kelner (którego nazwałyśmy z Tiną Tony, ze względu na jego akcent – zdecydowanie był Italiano) przyniósł nam już wodę i bułeczki na dobry początek. Czytanie menu przerwał nam nagły hałas – brazylijska grupa młodzieży szła deptakiem, śpiewając i machając flagami. Było kilka dni przed finałem mundialu, więc wszyscy z uśmiechami się im przyglądali, a część ludzi siedzących obok nas nagrywało ich pochód. Gdy przeszli, złożyliśmy zamówienie, co nie było łatwe, bo Tony nie rozumiał połowy tego, co do niego mówiliśmy i wprawiał nas w zakłopotanie, gdy wymawiał nazwy potraw, które pięknie brzmiały po włosku, a które my z trudem dukaliśmy. Mama starała się wyjaśnić, że nie chce sera w swoim daniu, aż w końcu kucharz wyleciał z kuchni i zaczął żywo gestykulować, mówiąc, że bez sera danie straci cały sens. Mama w końcu zgodziła się na ser. I całe szczęście, bo kucharz był pewnie już bliski zawału. Chyba Włosi bardzo poważnie podchodzą do gotowania i dlatego są tak dobrzy.


                Na jedzenie przyszło nam dość długo czekać, więc obserwowaliśmy ludzi. Mnóstwo osób spacerowało z psami, sporo przemykało obok nas na deskach lub rowerach, a część była tak ubrana, że ciężko było oderwać wzrok. Niektórzy wyglądali bardzo stylowo, inni komicznie, ale wszyscy tworzyli wakacyjny klimat, pełen luzu i kolorów.
                Podanie nam jedzenia okazało się tak trudne, że naszemu kelnerowi musiał towarzyszyć jego przełożony, który pomógł mu podjechać do nas ze stolikiem z wielkimi naczyniami i podał nam je na stół. Każda porcja wyglądała na tak wielką, że cała rodzina najadłaby się jedną. Podano je na specjalnych patelniach, na których prawdopodobnie je przyrządzono. Oczywiście zaczęliśmy próbować od siebie nawzajem, po czym każdy twierdził, że jego wybór był najlepszy. Zjedliśmy tyle, na ile dały się rozciągnąć żołądki, po czym nie mogliśmy się ruszyć z miejsc, więc siedzieliśmy jeszcze, obserwując ludzi i popijając wodę, którą donosił Tony, rzucając nam powłóczyste spojrzenia. ;)
                 W drodze do samochodu weszliśmy do cukierni, gdzie tata kupił sobie pianki w czekoladzie, a Tinie jabłko w karmelu. My z mamą nie mogłyśmy już patrzeć na jedzenie, za to z radością obserwowałyśmy ulicznych grajków i wystawy sklepów. Humory dopisywały nam przez cały wieczór, nawet wtedy, gdy parkingowy zaczął się wykłócać z tatą, kiedy podjechaliśmy pod hotel i wysiadałyśmy, a parkingowy rzucał się pijany bokser, mówiąc, że nie możemy tam parkować.
             Tata odjechał na parking, a później znowu oglądaliśmy seriale. Tym razem nie byliśmy jednak w stanie nic już przegryźć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz