tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 15 lipca 2014

Dzień czwarty

Dzień zaczął się na wesoło. Był czas śniadania. Weszłam z rodzicami do windy, która po drodze zbierała kolejnych gości. Była tam już nasza trójka i kilka innych osób. Dosiadła się jeszcze kobieta z dzieckiem w wózku i facetem, który pewnie był jej ojcem. Drzwi się zamknęły i powoli ruszyliśmy w dół. Bardzo powoli. Można w sumie powiedzieć, że staliśmy w miejscu. Nasz zjazd w dół trwał zdecydowanie za długo. Ludzie zaczęli się niepokoić. Zwłaszcza mama, która ma klaustrofobię i nie lubi jeździć windą, zwłaszcza zatłoczoną. W końcu zadzwoniliśmy po pomoc. Łączyło się, łączyło… I nic. Wciskaliśmy guzik raz za razem i po kilku minutach oczekiwania odezwał się głos. ,,Hello?” – zapytał, po czym… odłożył słuchawkę. Nie słyszał nas. Spróbowaliśmy raz jeszcze. ,,Utknęliście w windzie?” – no brawo, Sherlocku! Ale znowu nas nie słyszał i odłożył słuchawkę. Dzwonimy jeszcze raz.
- Utknęliście w…
- HEEEEEEEEEEEEEEEEEELP!!!
To mama krzyknęła tak, że aż podskoczyłam. Mama wzywająca pomoc po angielsku – bezcenne, niepowtarzalne :D
- Utknęliście w windzie?
- YES!!! – wrzasnęliśmy wszyscy. Powiedział, że zaraz kogoś wezwie i rozłączył się. Kilka sekund później… drzwi się otworzyły. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Gość chyba tę windę zaczarował. Wszyscy oprócz nas wysiedli na czwartym piętrze, bo to tu się zatrzymaliśmy. Nie chcieli ryzykować, że znowu utkną. My uznaliśmy, że skoro się otworzyła, to znaczy, że będzie działać. I mieliśmy rację. Wcześniej tak naprawdę nie stanęła – po prostu jechała bardzo, bardzo powoli. Po takiej przygodzie śniadanie zjedliśmy z apetytem.
Wybraliśmy się do the Metropolitan Museum of Art - najstarszego i największego muzeum w Ameryce. Musieliśmy przejść przez Central Park, który w południe jest nieco inny niż wieczorem. Zamiast zakochanych par spotkać można przedszkolaki, które z nauczycielkami zjeżdżają się z różnych stron. Minęliśmy gromadkę małych blondynów i Azjatów, po czym natknęliśmy się na grupkę dzieci z Harlemu – wszystkie czekoladowe, z afro na głowie. Niektóre dziewczynki miały tak misternie plecione drobne warkoczyki z dziesiątkami ozdób, że nie mogłam oderwać od nich wzroku.
Przechodziliśmy obok stawu, który mijaliśmy ostatnim razem. Obok kaczek pływały modele żaglówek, których maszty mierzyły prawdopodobnie 1-1,5m. Kilkoro dzieci stało nad brzegiem i zdalnie sterowało. Takie sceny często oglądałam w filmach o wspaniałych amerykańskich rodzinkach… A teraz już wiem, że nie było to tworzenie przez scenarzystów amerykańskiej idylli, tylko codzienność tych ludzi.




 Nieopodal stawu stoi posąg Hansa Christiana Andersena, a kilka kroków dalej – Alicja z kawałkiem Krainy Czarów. Figury wykonano z jakiegoś metalu, więc na słońcu zamieniły się w gorące patelnie – można by na nich jajka smażyć. Dotknięcie nawet małego elementu groziło poparzeniem, więc nie wdrapywałyśmy się na górę (jak niektórzy szaleńcy, którym zależało na świetnych zdjęciach) i zamiast tego obeszłyśmy rzeźbę dookoła. Były tam fragmenty książki, kilka lepszych zdań.





Przeszliśmy kawał drogi (park jest przecież olbrzymi) i dotarliśmy do muzeum. Pod wejściem stała grupka ciemnoskórych muzyków i radośnie umilała ludziom czas. Możecie to zobaczyć tutaj. Wdrapaliśmy się po szerokich schodach (znanych z ,,Plotkary") i weszliśmy do środka. Pośrodku wielkiego holu znajduje się coś w stylu muzealnej informacji turystycznej, gdzie można zgarnąć darmowe mapki o różnej tematyce: można np. wybrać się na wycieczkę dla całej rodziny, zwiedzać muzeum śladami Percy’ego Jacksona itd. 



Podeszliśmy do kas przy skrzydle egipsko-azjatyckim. Dzień wcześniej koleżanka z liceum powiedziała mi, że można do muzeum wejść za dolara, jeśli się o taki bilet poprosi. Nie bardzo w to wierzyłam, gdy patrzyłam na to, jak kolejni turyści płacą po 25 dolarów (dzieci i studenci mają zniżki). Mimo to spróbowałam.
- Koleżanka powiedziała mi, że można kupić bilet za dolara… To prawda? – Spytałam z nadzieją.
- Tak, pewnie! Można zapłacić tyle, ile się chce, bo to darowizna na rzecz muzeum.
- Wow, no to... dobrze, to poproszę cztery takie bilety. – Podałam sympatycznej dziewczynie pięć dolców, a ona wydrukowała mi cztery bilety. Byłam taka dumna z siebie – zaoszczędziliśmy przynajmniej 80 dolarów! Dzięki wielkie za informację, Alicjo! J
Nakleiliśmy specjalne naklejki na koszulki i mogliśmy zwiedzać. Zaczęliśmy od starożytnego Egiptu. Widziałyśmy mumie, sarkofagi, przeróżne figurki i papirusy. Zbiory z pewnością bezcenne, ale dla nas… No jakoś tak bez szału. Zeszliśmy do podziemi, gdzie była wystawa dotycząca mody kobiecej. Niestety, nie było tam żadnych średniowiecznych szat, a tylko te z poprzedniego stulecia. Zaczęliśmy z tatą kombinować i doszliśmy do wniosku, że moglibyśmy zrobić taką wystawę u nas w domu. Musielibyśmy tylko przejrzeć szafy obu babć i włamać się na strych pani Dudczakowej. 
Przechodząc do amerykańskiego skrzydła (i oczywiście się gubiąc), trafiliśmy do wielkiej przeszklonej sali z fontannami i sporą świątynią, jeszcze w skrzydle egipskim. Można było do niej wejść, więc oczywiście skorzystałam z tej możliwości. Z zaciekawieniem weszłam do środka i zobaczyłam… figurkę. Jedną małą figurkę. Poszliśmy do skrzydła amerykańskiego.


Zabawna sprawa. Wydawało nam się, że weszliśmy do skrzydła amerykańskiego, a tymczasem mogliśmy zobaczyć zbroje wszelkiego rodzaju (w tym zbroje dla koni i blaszane spódnice do jazdy) oraz inne średniowieczne cacka. Zahaczyliśmy też o podobne stroje z Japonii. Nie wiem, czemu były w tym skrzydle, ale niech im będzie. 

                           

                           

Całe to skrzydło było dość specyficzne. Na ścianach pewnego okrągłego pokoju namalowano panoramę Wersalu. I to jest skrzydło amerykańskie? Później widzieliśmy kolekcję starych mebli, które przypominały asortyment przeciętnego polskiego antykwariatu. Jakaś babeczka podsumowała to słowami: ,,O, dokładnie takie krzesła są u mojej babci!” Gdybyśmy dobrze poszukali, pewnie znaleźlibyśmy też coś od naszych dziadków.

                             

Pewnie „amerykańscy naukowcy udowodnili, że…”, a ja wiem to już z własnych obserwacji – po 3-4 dniach podróży ludzie zaczynają się kłócić. Kiedy jesteś skazany na czyjeś towarzystwo praktycznie bez przerwy przez kilka dni, a wasze charaktery nie przypominają charakteru przeciętnej meduzy – musicie zacząć się ścierać. U nas zaczęło się od tego, że Tina oddzielała się od nas i wolała zwiedzać na własną rękę, przez co musieliśmy jej szukać i traciliśmy mnóstwo czasu w każdej sali. Później doszły inne drobiazgi i w końcu atmosfera była bardzo napięta. Pośpiesznie mijaliśmy kolejne sale: starożytny Rzym i Grecję, Bizancjum i tego typu bajery.
W końcu dotarliśmy tam, gdzie Tina ciągnęła nas od początku: czekała nas wystawa instrumentów. Od razu poprawił nam się humor. Było tam tylko kilka pomieszczeń, ale zbiory były naprawdę interesujące. Kto by pomyślał, że każdy kontynent (a nawet kraj) wymyślił własne rodzaje bębnów, fletów, gitar czy skrzypiec? Były tam instrumenty strunowe na jedną i na pięćdziesiąt strun. Wielkie kontrabasy i maleńkie skrzypce, które mieściły się do kieszeni i kiedyś służyły nauczycielom tańca do wygrywania melodii dla swoich uczniów. Były prymitywne bębny zrobione z kokosa i te bogato zdobione, całe ze srebra. Rogi drewniane, z kości słoniowej i ze szkła. Były proste piszczałki i flety z dziesiątkami elementów do poskładania. Kościelne organy, pianino, klawesyny i ich krewni: z kilkoma klawiaturami albo zdobione tak bogato, że musiały być kiedyś warte kilka wiosek, a dziś miliony dolarów. Były instrumenty tak proste, że chyba nawet ja mogłabym się nauczyć na nich dobrze grać, ale były też takie, na które patrzyłam i zastanawiałam się, z której strony powinno się je złapać. Oczywiście najwięcej uwagi poświęciłam tym cudom, które przypominały skrzypce i zastanawiałam się, czy Rybak umiałby na nich zagrać. Pewnie szybko by się nauczył, ale miałby trochę roboty. Ta wystawa podobała mi się najbardziej ze wszystkich w muzeum.




Później weszliśmy jeszcze na wystawę malarstwa europejskiego i… no cóż, nie zobaczyliśmy nic nowego ;) Podobne obrazy wiszą u nas w każdym zamku, a wyglądają znacznie lepiej wśród starych ścian niż tu, podświetlone i pozawieszane w rządkach. Mieliśmy niezły ubaw, kiedy patrzyliśmy na twarze postaci na obrazach – wszystkie wyglądały tak samo, wszystkie miały ten sam zbolały wyraz twarzy. Twarze dzieci były najgorsze – wyglądały jak dorosłych, ale otoczone uroczymi loczkami miały wyglądać słodko i niewinnie. A wyglądały jak z horroru. Ja na miejscu tych sportretowanych osób nie chciałabym, żeby za kilkaset lat ktoś obcy oglądał moją nieudaną karykaturę ;)

                                        

Później skoczyliśmy jeszcze do skrzydła azjatyckiego. Podobało mi się tam, bo od dawna interesuje mnie ta kultura i z przyjemnością o niej czytam. Były tam obrazy, pomniki, różne stylizowane pomieszczenia... Był nawet azjatycki pieseł. 





Po zwiedzaniu postanowiliśmy wybrać się na 5th Avenue i wjechać na Empire State Building. Tym razem okazało się, że żółte taksówki faktycznie można złapać, jeśli tylko machnie się ręką. Wsiedliśmy do starego, ale czystego samochodu i ruszyliśmy. Były korki, więc stosunkowo krótką trasę pokonaliśmy w ciągu około dwudziestu minut. W tym czasie tata rozmawiał z kierowcą. Facet miał jakieś pięćdziesiąt lat i od dwudziestu pięciu jeździ taksówką w Nowym Jorku Wcześniej mieszkał w Indonezji i teraz wraca tam co trzy lata, żeby odwiedzić krewnych. Na częstsze wizyty nie ma pewnie pieniędzy, bo pracuje w kompanii i taksówka nie jest jego, więc część zarobków musi oddawać do szefostwa. A jeżdżąc 12 godzin udaje mu się zarobić 100-200 dolarów dziennie, bo konkurencja jest duża, co widać na ulicach zalanych żółtymi autami. Przez tyle lat nie dorobił się praktycznie niczego, ale i tak jest zadowolony, bo szkoły publiczne są w Stanach darmowe, a on ma córkę, która dzięki temu może się uczyć. Teraz w Indonezji szkoły też są już darmowe, ale dopiero od kilku lat. Są w Stanach jeszcze szkoły prywatne, ale żeby posłać tam dziecko trzeba mieć jakieś 60 tysięcy dolarów rocznie na zbyciu. Więc córka naszego kierowcy uczy się w szkole publicznej i też jest dobrze. Za przejazd zapłaciliśmy 15 dolarów (wliczając napiwek), a kierowca stwierdził, że ceny w Nowym Jorku są strasznie wysokie, bo tutaj płaci się kilka dolarów za minutę jazdy rikszą ( kręci się ich tu mnóstwo), a w Indonezji za 10 dolarów można jeździć przez cały dzień. No cóż, chyba trzeba nam jechać w przyszłym roku do Indonezji ;)
Weszliśmy do Empire State Building i stwierdziliśmy (głosem Tiny), że jesteśmy głodni. Weszliśmy do restauracji w tym samym budynku. Była tak typowo amerykańska… Na ścianach pełno było metalowych tablic (przypominających tablice rejestracyjne) z reklamami przeróżnych browarów. Część była tak stara, że już pewnie ich nie produkują. Na początku nie mogliśmy znaleźć miejsca, później kelnerka kazała nam się przesiąść, bo stół był dla ośmiu osób (a nie wyglądał na taki), więc uznaliśmy, że jej nie lubimy i nie dostanie napiwku. Ale zamiast niej obsługiwał nas facet, który na ten napiwek zasłużył. Było smacznie i niedrogo, jeśli weźmie się pod uwagę miejsce. A w piwnicy znajduje się bar – najbardziej amerykański bar, jaki w życiu widziałam. Idealnie jak z filmów. Byłam pod wrażeniem.
Później poszliśmy do kas. Kolejka nie była długa, więc już po chwili tata kupił po dwa bilety dla każdego. Jeden na wjazd na 86. piętro, który kosztuje 29 dolarów, a drugi na wjazd na 102. piętro za 20. Nie można kupić tylko tego drugiego, trzeba mieć oba, żeby wjechać na 102.
Szliśmy do windy. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, szliśmy… Pokonaliśmy tam chyba kilometr, manewrując między barierkami. W połowie zaczęło nas to nawet bawić. Mieliśmy ochotę przejść jak Shrek i rozwalić to wszystko. Przed bramkami sprawdzającymi bilety robili pamiątkowe zdjęcia, więc szybciorem minęliśmy to miejsce – nie potrzebujemy zdjęcia z wklejonym wieżowcem w tle, kiedy w torbie niosę lustrzankę i mogę nam zrobić piękne fotki bez Photoshopa J
Przeszliśmy przez bramki i pokierowano nas w stronę wind. Oczywiście była tam kolejka, ale dość szybko się kurczyła. Razem z nami jechało dwóch Niemców, z których jeden przypominał Liama Hemswortha i od razu wpadł nam w oko. Dojechaliśmy na osiemdziesiąte piętro, gdzie zgromadzono różne materiały na temat budowy wieżowca. Nie było tam normalnych okien, wszystkie były koloru mleka i nic nie było przez nie widać. Szybko minęliśmy wystawę i dotarliśmy do kolejnej windy, tym razem niestety bez Niemców, którzy byli od nas nieco szybsi. Wjechaliśmy sześć pięter w górę i wreszcie mogliśmy coś zobaczyć. Wyszliśmy na taras widokowy. Pierwsze wrażenie – łooooo, tornado! Na tej wysokości nieźle wieje. Po chwili było nam już wszystko jedno, w którą stronę polecą nasze włosy. Musiałyśmy tylko kontrolować spódniczkę Tiny, bo cały czas wiatr był bardzo dowcipny i ją podnosił ;)
Widok… był niezły, trzeba to powiedzieć. Nie zaniemówiłam z wrażenia, bo nasz pokój znajdował się jedynie 28 pięter niżej, więc nieco się oswoiłam z patrzeniem na świat z poziomu chmur, ale z tego miejsca widać było dużo więcej. Nic już nie ograniczało widoczności, bo nie było obok wyższych budynków. Widać było cały Manhattan i okolice. Central Park odcinał się od szarego, betonowego miasta. Zielony prostokąt wreszcie widziałam w całości i wydawał się dość spory.
Tłum turystów kłębił się pod barierkami. Każdy chciał mieć wspaniałe zdjęcie, każdy chciał zobaczyć miasto,,,, Ciężko było się dopchać, ale jakoś sobie poradziłyśmy. Wśród Hindusów, Japończyków i innych Brazylijczyków dostrzegłyśmy naszego ulubionego Niemca. Postanowiłyśmy, że musimy uwiecznić to piękno, żeby móc się napatrzeć w domu. Dlatego uciekłyśmy się do bardzo dziecinnego sposobu pt. ,,Pszemek, robię ci foto (z przystojniakiem w tle)”. I udało się idealnie. Chłopina pewnie nigdy się nie dowie, że był bohaterem sesji zdjęciowej… J


Później niestety straciłyśmy go z oczu, bo wszedł do środka. Wkrótce my również to zrobiłyśmy. Czas było jechać jeszcze wyżej. Na najwyższe piętro wjeżdża jedna, ciasna winda. Mieści się w niej mniej więcej sześć osób i pan w eleganckim uniformie, który pociąga za odpowiednie wajchy. Wygląda jak w tych starych filmach, gdzie bohater wchodził do windy, ten go pytał, na które piętro i jechali… Fajnie to zrobili, podobało mi się.
102. piętro. Rozwiązanie takie jak na Wieży Eiffela – na niższym poziomie jest taras widokowy, ale na najwyższym tylko okna. Sam szczyt budynku jest wąski, wjeżdża się w końcu na iglicę. Dlatego też nie było tam zbyt wiele miejsca. Dwie osoby czasem miały problem z minięciem się. Zrobić dobre zdjęcie przez te szyby też nie było łatwo, bo odbijały one światło. Mimo to warto było tam wjechać, żeby zobaczyć zmieniającą się pogodę. Wcześniej cały czas było słonecznie, ale po prawej stronie w oddali widać było chmury, a pod nimi szare pasma deszczu. Chmury zbliżały się coraz bardziej i po chwili były już nad dalszą od nas częścią Central Parku. Po drugiej stronie wieży nadal świeciło słońce, a promienie odbijały się w szybach drapaczy chmur w okolicach Wall Street, Zafascynowana obserwowałam te wszystkie zmiany, bo wyglądały spektakularnie. Rozsądek podpowiadał jednak, żeby zjeżdżać na dół i wracać do hotelu. Te chmury były zwiastunem huraganu Arthur. Nie wiem, czy w Polsce o nim mówili, ale tutaj trąbili o nim cały czas.








Zjechaliśmy więc tą małą windą (która przy hamowaniu zabawnie podskakiwała w górę i w dół), dotarliśmy do kolejnej, zahaczyliśmy o sklepik z pamiątkami, gdzie było sporo fajnych rzeczy, ale nic nie kupiliśmy, przeszliśmy przez długie korytarze, znowu pozawijane przez barierki i wreszcie wyszliśmy na zewnątrz.
Było gorąco, ale słońce schowało się już za chmurami i zaczęły spadać na nas pierwsze krople. Padał ciepły, przyjemny deszczyk. Po chwili jednak przybrał na sile, więc przyspieszyliśmy. W walizce miałam dwie parasolki, ale kto by o nich pamiętał w taki słoneczny dzień… Musieliśmy więc radzić sobie bez nich. Chociaż zaraz (szybciej niż grzyby po deszczu, bo jeszcze w jego trakcie) na co drugim rogu pojawili się czarnoskórzy sprzedawcy parasoli. Trzeba im przyznać, że mają refleks i odpowiadają na potrzeby rynku. Zawodowcy.
Od czasu do czasu chowaliśmy się w jakichś sklepach, bo rodzice szukali nawigacji. Wcześniej klimatyzację witaliśmy z radością, ale teraz wydawała się ona zbyt mocna – było nam po prostu zimno. Prawdopodobnie byliśmy o krok od przeziębienia, ale się tak łatwo nie dajemy chorobom J Szliśmy i szliśmy, a trasa była bardzo długa. Tymczasem do deszczu dołączyły pioruny i mieliśmy prawdziwy huragan. Dobrze, że pomiędzy budynkami wiatr nie mógł za bardzo się rozpędzić i nie wiało zbyt mocno. Lało tak, że pod koniec, kiedy skręciliśmy w naszą ulicę, było nam już wszystko jedno. Miałam ochotę ściągnąć sandały i iść boso, bo i tak stopy miałam całe mokre. Szliśmy prosto w kałuże i nawet tego nie zauważaliśmy.
Po wejściu do hotelu czuliśmy się jak zwycięzcy maratonu. Zmęczeni i przemoczeni, poczłapaliśmy do windy i pojechaliśmy na czwarte piętro, gdzie bar współpracuje ze Starbucksem. Zamówiliśmy kawę, a barmanka z troską zauważyła, że jesteśmy cali mokrzy i od razu zaproponowała, że dam nam kawę na wynos, żebyśmy poszli do pokoju. Taki właśnie mieliśmy zamiar. Po chwili rozkoszowałyśmy się kawą w naszym pokoju i przy zgaszonym świetle obserwowałyśmy niebo. Było pięknie, było strasznie, było niesamowicie. Byłyśmy w chmurach, wokół nas szalała burza, a my spokojnie obserwowałyśmy ją przez wielkie okna. Pioruny trzaskały w wieżowce i czekałyśmy na moment, kiedy któryś walnie w nasz, ale tak się nie stało. Było ciemno jak w nocy, chociaż było dopiero po dwudziestej i zwykle o tej porze w Nowym Jorku świeci jeszcze słońce. Gdzieś nad rzeką przebijały się od czasu do czasu nieśmiałe promienie, dając blade, pomarańczowe światło, co wyglądało jeszcze straszniej niż ciemność, bo dodawało piekielnego blasku ;)





Trwało to godzinę, może nieco więcej. Ulicami płynęły strumyki, które rozchlapywały się jak fontanny pod kołami przejeżdżających taksówek. Później jednak wszystko ustało i chmury odsunęły się nieco dalej. Wróciło słońce, które spokojnie zachodziło nad rzeką i chociaż w oddali nadal błyskały pioruny, Nowy Jork znowu był żywym i energicznym miastem, które nigdy nie śpi. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz