tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 15 września 2014

Dzień trzynasty (część druga) - Świat Harry'ego Pottera

                Aby dostać się na dworzec w Hogsmeade, trzeba było pokazać bilet wstępu do obu parków i ponownie zeskanować palec. Przy dźwiękach walczyka z balu bożenarodzeniowego szliśmy za kierunkowskazami. Właściwie rodzice szli, a my z Tiną tańczyłyśmy. Weszliśmy do sporego budynku, gdzie stanęliśmy w długiej kolejce. 




                Po jakichś trzydziestu minutach wdrapaliśmy się po schodkach i stanęliśmy na peronie. Kilkoro czarodziejów i czarownic w strojach obsługi pociągu ustawiało ludzi w rządkach przed furtkami, po osiem osób w rzędzie. Wkrótce na peron wjechał piękny czerwony pociąg. Buchała z niego para, gwizdek oznajmił jego przybycie, a po chwili wysypał się z niego tłum ludzi, którzy szybko zniknęli z peronu i kierowali się w stronę Hogsmeade. Tymczasem obsługa zaczęła wpuszczać ludzi do wagonów. Chłopak o bardzo sympatycznej twarzy naprzemiennie otwierał furtki po prawej i lewej, cały czas omijając naszą. Zaczęliśmy się martwić, że staliśmy się niewidzialni. W końcu, gdy wszyscy już wsiedli, chłopak otworzył naszą bramkę i pokierował nas do przedziału dokładnie po środku wagonu. Zajęłyśmy z Tiną miejsca przy oknie i wpatrywałyśmy się w… ceglaną ścianę i kłęby pary. Nasz sympatyczny konduktor wsadził głowę do naszego przedziału i poprosił o nienagrywanie niczego mugolskimi sprzętami. Pozwolił jednak robić zdjęcia. ,,Po co nagrywać jakieś pola czy bagna na pograniczu parków?”, pomyślałam. Ale kiedy pociąg ruszył, wszystko stało się jasne. Wcześniej za bardzo nie zwróciłam na to uwagi, ale okazało się, że to, co widzimy za oknem, nie jest prawdziwą ścianą, tylko jej dobrym komputerowym obrazem.




                Pociąg ruszył, a wraz z nim animacja za oknem. Na peronie stał Hagrid i machał nam na pożegnanie. Minęliśmy Hogwart, który widać było w oddali, za jeziorem. Sunęliśmy przez Zakazany Las, a towarzyszył nam stary ford anglia Weasleyów, który zwinnie wymijał wszelkie przeszkody. Minęliśmy las i jechaliśmy wśród pagórkowatych szkockich łąk, kiedy to usłyszeliśmy radosną muzykę, a za oknem pojawili się Fred i George. Wypuścili swoje fajerwerki, które rozprysły się na wszystkie strony i utworzyły reklamę Magicznych Dowcipów Weasleyów z dopiskiem ,,Już teraz na ulicy Pokątnej”. Co jakiś czas za mlecznymi drzwiami przedziału widzieliśmy przechodzące cienie uczniów, słyszeliśmy też ich rozmowy. Piękne zielone łąki oświetlone słońcem straciły swój urok, gdy rozpętała się burza, a my mijaliśmy dwór Malfoyów, który w blasku błyskawic wyglądał wyjątkowo mrocznie. Ale już po chwili znowu wyszło słońce, a my mijaliśmy paskudne, industrialne przedmieścia Londynu. Kominy i budynki z czerwonej cegły zostały w tyle, a my wreszcie wjechaliśmy na peron. Peron 9 i ¾.
                Wyszliśmy z pociągu i udaliśmy się do wyjścia. Znaleźliśmy się na londyńskiej stacji kolejowej. Było to dość niesamowite, bo naprawdę można się było poczuć jak w Londynie. Co prawda bardziej jak na stacji metra, bo King’s Cross wygląda teraz zupełnie inaczej, ale i tak należy docenić niezwykłe odwzorowanie brytyjskiego stylu. Korytarz prowadzący na zewnątrz zbudowany był z żółtej cegły, a jego sklepienie było lekko zaokrąglone. Pod ścianą grał saksofonista, tak jak to robią na stacjach metra. Na ścianach wisiały plakaty zachęcające do obejrzenia spektakli na West Endzie, odwiedzenia londyńskich muzeów itd. Był nawet plakat znany z filmu:


                Wyszliśmy na zewnątrz i musieliśmy obejść kawałek naokoło, bo z uwagi na to, że to miejsce było szczególnie zatłoczone, wchodziło się z jednej strony, a wychodziło z drugiej. Minęliśmy wielkie dmuchawy z parą, które nieco nas orzeźwiły i znaleźliśmy się… na typowej londyńskiej ulicy. Po jednej stronie stały dość wysokie kamieniczki (wysokie na europejskie warunki - w Nowym Jorku by je wyśmiano). Oczywiście zaraz je rozpoznałyśmy. Byłyśmy na Grimmauld Place. Jakieś dziewczyny robiły sobie zdjęcia przy drzwiach z numerem 13, a my z Tiną nieco zwątpiłyśmy. Przecież Kwatera Główna Zakonu Feniksa była pod dwunastką… Przypuszczam, że dziewczyny nie czytały zbyt uważnie książek i po prostu chciały mieć zdjęcie z brytyjską kamienicą. ;)


                Na lewo od kamienic zaparkował Błędny Rycerz. Wysoki fioletowy autobus był wyróżniającym się elementem w tak normalnym miejscu. Stał przed nim jego kierowca, do którego podchodziło wiele osób, by zrobić sobie zdjęcie. I my się na to zdecydowałyśmy. Tina wypchnęła mnie pierwszą, więc stanęłam przed facetem w uniformie i nie miałam pojęcia, co powinnam robić. Na szczęście facet był bardzo miły i od razu zaczął rozmowę. Zapytał mnie o imię i wymieniliśmy ze dwa zdania, kiedy za moją głową rozległ się podejrzany głos.
                - Kajaaaa, a wiesz, że we włosy wplątał ci się motylek? – usłyszałam i odwróciłam się szybko. Głos należał do zasuszonej głowy, która wisiała w oknie i najwyraźniej umiała mówić dokładnie tak, jak to robiła w filmie.
                - Och, oczywiście, że wiem! To mój magiczny motylek! – odpowiedziałam, nie dając po sobie poznać zaskoczenia. Ale sytuacja była absurdalna. Rozmawiałam z suszoną głową wiszącą w oknie fioletowego autobusu… Zaczęłam się śmiać, a konduktor razem ze mną. Zaczął coś mówić i gestykulował żywo, tworząc motyla z rąk. Zapytałam, czy mogę sobie zrobić z nim zdjęcie, na co oczywiście się zgodził (w końcu za to mu płacili, ale kulturalnie było się zapytać). Frank, bo tak miał na imię, objął mnie ramieniem i powiedział, że do zdjęcia musimy zawołać ,,motylek”. Po chwili szczerzyliśmy się do aparatu. Podziękowałam mu ze śmiechem i przejęłam aparat od Tiny. Zrobiłam jej kilka fotek i pożegnałyśmy Franka. Obeszłyśmy autobus i zobaczyłyśmy, że chociaż wejście do niego jest zagrodzone, to można stanąć sobie na pierwszym stopniu, co oczywiście zrobiłyśmy. Nad wejściem był napis ,,Wszystkie kierunki (ale nic pod wodą)”, co bardzo mi się spodobało.



                Przez chwilę krążyliśmy w poszukiwaniu wejścia na Pokątną, ale nie mogliśmy go znaleźć. Tina poszła zapytać o to strażnika, który kręcił się w pobliżu. W tym czasie zagadnęły mnie dziewczyny, które wyglądały na Filipinki, ale mówiły z amerykańskim akcentem. Pytały, skąd wzięłam moją torbę, bo im się spodobała. Powiedziałam im, że torba jest z Polski (tu jęknęły, zaskoczone i zawiedzione), ale jeśli wyszukają Letter Bag na Facebooku, to z pewnością taką dostaną. Także robię promocję polskich marek za oceanem. ;)
                Wróciła Tina. Wyglądała na zachwyconą.
                - Zapytałam go, jak trafić na Pokątną, a on mi powiedział, żebym nie mówiła tak głośno, bo mugole usłyszą! Kocham tych ludzi! – powiedziała, szczerząc się do nas. Pracownicy tutaj są naprawdę niesamowici, tak samo zakręceni na punkcie książek jak my. Gdybym miała znaleźć sobie wakacyjną pracę, to tutaj wysłałabym pierwsze podanie. I zniosłabym nawet chodzenie w szatach przy czterdziestu stopniach. No bo proszę Was… Mówimy o chodzeniu w szatach czarodziejów. Tak, to by była fajna praca.
                Poszliśmy za Tiną do miejsca, gdzie widać było ceglaną ścianę. Faktycznie, było tam wejście, mijało się je bokiem. A jeśli przy okazji miało się różdżkę i się nią machnęło, słychać było odgłos odsuwających się cegieł.
                Weszliśmy na Pokątną i… wow! Znowu opadły nam szczęki. Wszystko wyglądało tak jak w filmach. Po prawej widziałyśmy Magiczne Dowcipy Weasleyów, a na końcu ulicy widać było bank Gringotta, na którego dachu siedział wielki smok. 





                   Zachwycone, nie wiedziałyśmy od czego zacząć. Zwiedziłyśmy prawie wszystko. Byłyśmy u Madame Malkin, gdzie można było kupić zwykłe koszulki z nazwami domów, ale też repliki strojów z filmów (których ceny były kosmiczne). 



                   W Markowym Sprzęcie do Quidditcha dostać można było stroje z nazwami drużyn, ale były tam też miotły i piłki – znicze, kafle, tłuczki… Do wyboru, do koloru! 


              Przeszliśmy się ulicą, omijając sklep u Ollivandera i lodziarnię Floriana Fortescue, bo ustawiły się przed nimi baaaardzo długie kolejki. Ogólnie rzecz biorąc, na Pokątnej było zdecydowanie więcej ludzi niż w Hogsmeade. Było to spowodowane tym, że tę część otworzono zaledwie dwa lub trzy dni wcześniej i wszyscy ciągnęli, by ją zobaczyć. Wraz z Tiną zaszłyśmy do magicznej Menażerii, gdzie prawie całą przestrzeń zajmowały pluszowe sowy, szczury i koty. 


                Mama nie lubi zwierząt, więc wraz z tatą zostali na zewnątrz, a kiedy ich odnalazłyśmy, tata był w trakcie kupowania piwa (chmielowego, nie kremowego). Okazało się jednak, że nic mu z tego nie wyjdzie, bo nie miał przy sobie dowodu, a sprzedawczyni miała każdego sprawdzać. To, że przy kliencie stały dwie pełnoletnie córki, nie przekonało jej do tego, że tata jest wystarczająco dorosły. ;)
                Rzucały się w oczy osoby biegające w szatach i wymachujące różdżkami na prawo i lewo. Co ciekawe, w niektórych miejscach różdżki reagowały na rzucane zaklęcia i np. z rury wylewał się strumień wody albo piórko na wystawie się unosiło. W Hogsmeade też widziałyśmy kilka osób w szatach i z różdżkami, ale na Pokątnej było ich więcej.


                Tuż pod bankiem Gringotta stoi motor Syriusza (bardziej znany jako motor Hagrida), można sobie zrobić w nim zdjęcie. Ale niestety, nie ma paliwa, więc nigdzie się nim nie poleci. L


                Staliśmy właśnie koło motoru, kiedy nad ulicą rozległ się głośny pomruk. Nagle wszyscy ludzie przycichli i zamarli w oczekiwaniu. Po kilku sekundach z paszczy smoka, znajdującego się nad naszymi głowami, buchnęły płomienie. Ogień był tak potężny, że uderzyła nas fala ciepłego powietrza.
                W banku znajduje się kolejny niesamowity symulator, ale kolejka do niego nas odstraszyła. Napisane było, że czas oczekiwania wynosi 280 minut. Trzy i pół godziny woleliśmy spędzić w inny sposób. Minęliśmy posąg goblina na stercie złotych monet i zaszliśmy do sklepów z teleskopami i innymi błyszczącymi sprzętami, który łączył się ze sklepem z przyborami do pisania. W tych miejscach można było kupić zwykłe rzeczy dla fanów (np. obudowę do telefonu z herbem Hogwartu albo model ekspresu Hogwart-Londyn), ale były też wyjątkowe cudeńka – posrebrzane zegarki, piękne pióra do pisania i inne cudowne rzeczy, które kosztowały dziesiątki galeonów. A jeśli o galonach mowa… Tuż obok był kantor, gdzie można było wymieć dolary na sykle, knuty i galeony. Ale była to raczej transakcja w jedną stronę – nie sądzę, by za galeony można byłoby dostać tu dolary. ;)


                Znaleźliśmy się na niewielkim ryneczku, gdzie znajdowała się scena. Załapaliśmy się na końcówkę występu, przedstawiano ,,Opowieść o Trzech Braciach”. Niestety zbyt wiele nie zobaczyliśmy. Minęliśmy Dziurawy Kocioł oraz jakiś stary budynek, który należał z pewnością do magicznego kowala (w środku były porozrzucane różne części zbroi) i weszliśmy do Magicznych Dowcipów Weasleyów. Nie wiedziałyśmy, gdzie patrzeć. Sklepik jest ciasny, ale robi dobre wrażenie. Można tam dostać poszczególne rodzaje słodyczy z bombonierek lesera oraz całe bombonierki (gdzie jest kilka pudełek ze słodyczami). Są tam wymiotki pomarańczowe, krwotoczki truskawkowe, karmelki gorączkowe i omdlejki grylażowe. Były też pojemniki z Q-Py-Blokami i cała masa dziwnych przedmiotów o nieznanych mi właściwościach. 





                   Pufki pigmejskie siedziały na półkach i pudełkach – były bardzo mięciutkie i różowe. Pod sufitem kursowało dziwne stworzonko o twarzy Umbridge, balansując na sznurku. Wyglądało to wszystko bardzo efektownie. Nawet stroje sprzedawców były utrzymane w odpowiednim stylu. 





               Mama kupiła drobiazg dla dzieciaków (kilka klocków połączonych sznurkami, dzięki którym robi się sztuczki), a my obiecałyśmy sobie, że wrócimy w to miejsce następnego dnia. Wyszliśmy na zewnątrz, smok znowu zionął ogniem, a my skręciliśmy w boczną uliczkę. Minęliśmy wiedźmę w gotyckiej szacie, która obrzuciła nas pogardliwym spojrzeniem i znaleźliśmy się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu.


                Panował tam półmrok i chłód, jakby słońce już dawno zaszło. Ludzi było stosunkowo niewielu. Grupka dzieci stała przed szkieletem zamkniętym w gablocie. Podnosiły różdżki, a szkielet powtarzał wszystkie ich ruchy. Weszłyśmy do Borgina i Burkesa, gdzie było dość mrocznie, ale zamiast Ręki Glorii i podejrzanych szaf, można było tam dostać koszulki z twarzami Bellatrix i Syriusza. Była też suknia Bellatrix, która zrobiłaby wrażenie na każdej imprezie halloweenowej. Tacie strasznie spodobał się czarny kubek z napisem ,,Śmierciożerca” i z maską. Trzeba mu było wybaczyć – jest mugolem, więc nie zdawał sobie sprawy z tego, że śmierciożercy byli źli. Mama stanowczo oświadczyła, że tata ma nie kupować tego kubka, bo jest okropny i ona nie chce czegoś takiego widzieć w kuchni. Wyszliśmy ze sklepu, minęliśmy dziwne okienka z wężem, myszkami i czymś jeszcze, po czym przeszliśmy przez wyjście w ścianie i opuściliśmy tę część parku. Stwierdzam, że Hogsmeade ma więcej do zaoferowania – na Pokątnej faktycznie, jak w książkach, przychodzi się głównie na zakupy.


                Wyszliśmy na zalaną słońcem uliczkę i powoli przechadzaliśmy się między budynkami w stylu ,,The Blues Brothers”. Wstąpiliśmy na lody, a później śpiewałyśmy z Tiną ,,It’s up to you…New York… Neeeeeeeeeeeeew Yoooooooork!”, idąc tanecznym krokiem i obserwując ludzi, którzy utknęli na samym szczycie najwyższej kolejki górskiej. Biedaczyska, musieli wysiąść na wysokości mniej więcej czterdziestu metrów, dotrzeć do schodów i jeszcze zejść… Pewnie nie byli zachwyceni. Z drugiej strony, mogli się cieszyć, że zatrzymali się akurat przed najostrzejszym zjazdem, a nie np. w trakcie robienia pętli, kiedy byli głowami w dół. J


                Przeszliśmy obok tłumu dzieci czekających na zdjęcie z Transformersem (czy takie słowo istnieje gdzieś poza Internetem?) i dotarliśmy do kina 4D, gdzie czekał na nas Shrek. Mama bardzo chciała tu przyjść. W trakcie czekania w kolejce kątem oka zerkałam na porozwieszane nad nami telewizory, gdzie puszczano pierwszą część ,,Shreka” i czytałam zabawne ogłoszenia typu ,,Trzy Świnki ostrzegają: nie wpuszczajcie do domu obcych” i ,,Twoje stare lukrowane guziczki się przejadły? Tylko w naszej cukierni bogaty wybór wzorów i kolorów!”. Po mniej więcej dwudziestu minutach wpuszczono nas do środka. Niestety, nie do sali kinowej. Dość spora grupa osób stłoczyła się w ciemnym pomieszczeniu i czekała. Najpierw przywitała nas animatorka, która robiła dość dziwne rzeczy (zachęcała do klaskania, machania itd.), które zwykle robią dzieci w przedszkolu. Później zobaczyliśmy urywek filmu, na którym Ciastek był torturowany przez ducha Lorda Farquaada. Świnki i Pinokio byli zamknięci w klatkach i piszczeli przeraźliwie (serio, polski dubbing to błogosławieństwo - te amerykańskie głosy są beznadziejne). A później nadszedł czas na film.


                Film trwał może z dziesięć minut, ale w tym czasie zostaliśmy kilkakrotnie opryskani wodą, mieliśmy wrażenie, że myszy biegają nam pod stopami, a fotele chybotały i uderzały nas w odpowiednich momentach. Efekty 3D były bardzo dobre  - naprawdę miało się wrażenie, że coś jest dokładnie przed oczami. Zwykłe filmy 3D w zwykłych kinach mogą się schować. ;) A historia była całkiem zabawna, możecie ją zobaczyć tutaj:


                Wyszliśmy z kina (oczywiście wyjście prowadziło przez sklepik z pamiątkami) i spacerowaliśmy po parku. Ludzi było już znacznie mniej, zobaczyliśmy większość rzeczy, na których nam zależało i dlatego spokojnie wcinaliśmy kawałki owoców i churro kupione po drodze. Obeszliśmy staw z drugiej strony, mijając całą sekcję poświęconą Simpsonom, przeszliśmy most i znowu byliśmy obok Grimmauld Place. 



                 Minęliśmy to miejsce i poszliśmy na King’s Cross. Wtedy zauważyłam, że tylko jedna rzecz nie zgadza się w tak dokładnej kopii londyńskich stacji – tam po zeskanowaniu biletu przechodzi się przez obrotowe bramki, a tu trzeba było pokazać bilet obsłudze i zeskanować palec. Taka mała różnica. Okazało się, że prawie nikt nie zmierzał na pociąg, więc tym razem wcale nie musieliśmy czekać w kolejce i bardzo szybko minęliśmy labirynt z barierek, między którymi poustawiane były kufry gotowe na przejazd do Hogwartu, weszliśmy po schodkach, minęliśmy wąskie przejście i ponownie znaleźliśmy się na peronie 9 i ¾. 


                 Prawie nie zauważyliśmy klatki z Hedwigą, która kręciła głową i patrzyła na wszystkich swoimi wyłupiastymi żółtymi oczami, bo oto nadjechał nasz pociąg i już do niego wsiadaliśmy. Nikt nie dosiadł się do naszego przedziału, więc kiedy tylko ,,konduktor” upomniał nas, żebyśmy nie nagrywali, a tylko robili zdjęcia i drzwi się za nim zamknęły… Tata wyjął kamerę. Animacja pokazywana w trakcie podróży do Hogsmeade różniła się od poprzedniej: w Londynie za oknem leciała sowa z listem, a przed Zakazanym Lasem mijał nas Hagrid pędzący na swym motorze. W trakcie podróży za drzwiami usłyszeliśmy dziwne dźwięki – okazało się, że dementor wszedł do pociągu. Harry przegonił go zaklęciem, a po chwili pojawiła się pani z wózkiem ze słodyczami. ,,Dementorzy w pociągu, wielkie nieba!”, krzyknęła z oburzeniem. Sprzedała Harry’emu czekoladowe żaby, z których kilka mu uciekło i skakało po drzwiach naszego przedziału. Wszystko to widzieliśmy jako cienie postaci, ale wyglądało to bardzo sympatycznie.







                W Hogsmeade miło nas powitano, więc w dobrych humorach wyszliśmy z dworca i poszliśmy do wioski. Zobaczyliśmy, że przy lokomotywie ekspresu stoi pan maszynista… Musiałyśmy do niego podbiec i zrobić sobie zdjęcie. Okazało się, że dzięki temu spotkałyśmy najbardziej uroczego człowieka pracującego w całym parku – jego brytyjski akcent, uśmiech Kubusia Puchatka i wesołe oczy rozłożyły mnie na łopatki.


                Mieliśmy jeszcze trochę czasu do zamknięcia, więc skoczyliśmy jeszcze raz na lot hipogryfem (czas oczekiwania wynosił pięć minut, żal by było nie skorzystać) oraz do Hogwartu. Czekać mieliśmy jedynie dwadzieścia minut. Szybko wrzuciliśmy rzeczy do jednej z szafek, ale tym razem tata wziął ze sobą kamerę, a Tina telefon (dzięki czemu mogliście zobaczyć zdjęcia i nagrania w poprzednim poście). Przeszliśmy szklarnię bez stania w kolejce (przełaziliśmy między prętami barierek, bo mieliśmy dość krążenia między nimi) i byliśmy w Hogwarcie. Wszystko szło pięknie i już po kilku minutach dotarliśmy do pokoju wspólnego Gryfonów. Ale wtedy właśnie coś się zepsuło. Następne dziesięć minut spędziliśmy w przejściu między pokojem wspólnym a Tiarą Przydziału. Pewnie byśmy się wkurzyły, gdyby nie to, że dziewczyna z obsługi nas zagadywała.
                - Pierwszy raz tutaj? Z jakiego jesteście domu? – spytała.
                - Gryffindor – odpowiedziałyśmy dumnie.
                - A ja Ravenclawu. Ale to raczej widać – zaśmiała się, pokazując szatę i granatowy krawat. – Rozmawiałyście już z Tiarą? Powiedziała wam, że wasz dom to Gryffindor?
                - Nieee… To ona rozmawia? – spytałam, lekko zaskoczona.
            - Nooo… Pewnie! Ale zwykle zgrywa ważniaka. Trzymajcie swoje różdżki! Nie zgubcie mugolskich sprzętów! – naśladowała głos Tiary. – Oj, przepraszam…
                Poszła coś załatwić, a ja przypatrywałam się Tiarze. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że dziewczyna nas wkręcała. Ale była tak przekonywująca, że jej się udało. ;)
                Tym razem przejażdżka nie była już tak straszna, więc chociaż znowu piszczałyśmy, to głównie były to piski zachwytu i radości. Jeszcze głośniej rzucałyśmy zaklęcia i cieszyłyśmy się z przegonienia dementorów i nawet pająki nie były już tak obrzydliwe. Tymczasem smokowi skończył się ogień, więc tylko groźnie wyglądał i migał światełkiem, ale nie wypuścił pary. Możemy uznać, że wygrałyśmy ze wszystkimi potworami.
                Robiło się już ciemno, gdy niespiesznie kierowaliśmy się w stronę wioski. Wiedziałyśmy, że na scenie występują też co jakiś czas tancerze z Durmstrangu i Beauxbatons, więc namówiłyśmy rodziców, żebyśmy zaczekali na nich. Oboje byli już zmęczeni, więc niezbyt chętnie na to przystali, ale dzielnie wszystko znosili.
                Przed tancerzami występował znowu Żabi Chór. Wykonywali te same piosenki, ale śpiewacy się zmienili. Ta ekipa nie podobała mi się aż tak jak poprzednia, ale dyrygentka nas rozbawiła, gdy pod koniec przypominała swym podopiecznym, że ,,oni mają mugolskie aparaty, więc nie możecie się ruszać w trakcie robienia zdjęć!”


                Zdążyłyśmy zrobić chyba ze sto głupich zdjęć, zanim na scenie pojawili się tancerze. 




                   Kiedy rozległa się muzyka, reprezentacja Durmstrangu zawładnęła sceną. Wyglądało to jak lepsza wersja ich wejścia do Hogwartu i chociaż tańczyli zaledwie trzej mężczyźni, pokazali nam spektakularne przeskoki, ciosy i uniki. A kiedy scenę przejęły reprezentantki Beauxbatons, od razu zrobiło się uroczo i zwiewnie. Ich obroty i wymachiwanie wstążkami było bardzo dziewczęce, zazdrościłam im gracji, z jaką się poruszały. Ogólnie rzecz biorąc, pokaz był bardzo udany i miło było coś takiego zobaczyć. 


              Później można było sobie zrobić z tancerzami zdjęcia, utworzyła się niewielka kolejka, a dziewczyna, która wprowadziła aktorów na scenę, przypominała chłopakowi robiącemu zdjęcia, że ma robić po jednym, bo trwa to dość długo. Tina przekazała mu swój telefon (aparat trzymała mama stojąca nieco na uboczu), a my ustawiłyśmy się do zdjęcia. Później dziewczyna z Hogwartu i ze dwie z Beauxbatons pochwaliły moje korale i fryzurę (dzięki, Mamo!), chłopak oddał Tinie telefon i odeszliśmy nieco dalej.
                - Skubany, zrobił chyba z pięć zdjęć! – zawołała Tina, przeglądając galerię. Czyli chłopak naprawdę dobrze wykonuje swoją pracę. J


                Później zaszliśmy jeszcze do Dervisha i Bangesa, gdzie kupiłam najpiękniejszy notatnik w swoim życiu (z herbem Hogwartu) i opaskę do włosów w barwach Gryffindoru, a Tina zaopatrzyła się w bordowo-złoty krawat, bluzę z herbem i nazwą naszego domu oraz w plakietkę prefekta. Czarodziej przy kasie był dość zabawny i dowcipkował z Tiną, kiedy wraz z mamą podeszły do kasy.


 
                Czas było wracać do hotelu, więc namówiłyśmy tatę na butelkę soku dyniowego na drogę i powoli kierowaliśmy się do wyjścia. Sok był kolejnym pysznym odkryciem – nie sądziłam, że coś z dyni może być tak dobre! Oczywiście nie umywał się do kremowego piwa, ale był bardzo smaczny. Ostatni raz spojrzeliśmy na pięknie oświetlony Hogwart na tle czarnego nieba, pomachaliśmy bałwanowi i minęliśmy młodą czarownicę, która stała w szacie przed jednym ze sklepów i rzuciła zaklęcie, które sprawiło, że na pierwszym piętrze rozpętała się burza listowa – koperty latały we wszystkie strony. Przeszliśmy przez bramę i opuściliśmy Hogsmeade.



        - Co masz taką dziwną minę? – spytała mama, widząc, że szklą mi się oczy.
                - Aj, no bo… To był najlepszy dzień tych wakacji, mamo – powiedziałam, chociaż dzień się jeszcze nie skończył.
                Park był już prawie pusty, ostatnie osoby niespiesznie zmierzały do wyjścia. Kiedy przechodziliśmy przez jakąś dziwną krainę z bajki, której w życiu nie widziałam, zobaczyłyśmy, że jeszcze jedna atrakcja działa… Karuzela. Nieco dziwne zwierzątka kręciły się wraz z kilkoma dziećmi. Po chwili wraz z Tiną wsiadałyśmy na krowę i żyrafę, przypinałyśmy się łańcuszkami dla pięciolatków i… I bawiłyśmy się doskonale, kręcąc się z zawrotną prędkością jakichś 10 km/h. Można uznać, że troszeczkę nam odbiło po całym dniu stania w kolejkach i chodzenia w pełnym słońcu. Ale w sumie… My tak mamy zawsze.


                Słyszeliśmy w oddali piski dochodzące z kolejek górskich, ale nie mieliśmy już na nie siły. Szliśmy CityWalkiem, który o tej porze dopiero się budził – zewsząd dochodziły dźwięki dyskotekowej muzyki i zapachy jedzenia. Kupiliśmy pizzę na wynos i czekaliśmy na nią, siedząc na murku obok palmy, bo wszystkie miejsca były zajęte. Kucharz wyrabiający ciasto od czasu do czasu bawił się, rzucając je w szybkę prosto przed nosami dzieci, które patrzyły zafascynowane na to, jak z łatwością podrzuca wirujące placki. Wkrótce dostaliśmy pizzę i, mijając laski na niebotycznych obcasach i dzieci skaczące na bardzo długiej skakance, poszliśmy z nią do autobusu, na który musieliśmy chwilę poczekać, bo do hotelu wracało sporo osób. Gdy ruszyliśmy, część musiała stać, ale na szczęście nie my.



                Pizza była bardzo dobra, więc z pełnymi brzuchami i niezwykle zmęczeni, zbieraliśmy się do spania. Tym razem nocowałyśmy u rodziców, bo poprzedniej nocy Tina prawie nie spała przez rozwydrzone latynoskie nastolatki, które urządziły sobie klub dyskusyjny na korytarzu przed naszymi drzwiami. Tak więc u nas spał tata, któremu takie drobiazgi nie przeszkadzają, a my z mamą zajęłyśmy dwa łóżka i kanapę u nich. Było cicho i spokojnie. Chociaż myślę, że tej nocy nawet Chór Alexandrowa by nas nie obudził, tak byłyśmy padnięte po dniu pełnym wrażeń. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz