tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Dzień siódmy - przeprowadzka do Buffalo

                        Sobota była jednym z tych dni, o których zbyt wiele się nie powie. Był to dzień spędzony w trasie. Często jeździmy w odległe miejsca, więc bez specjalnych emocji podeszliśmy do przejazdu do Buffalo. Czekało nas mniej więcej 600 kilometrów i 6 godzin jazdy (plus przerwy).


                Po śniadaniu rodzice zebrali się i metrem pojechali w stronę lotniska, do wypożyczalni samochodów. Mieli tam już wcześniej zarezerwowane auto. Jechali tam prawie godzinę, bo musieli dostać się do zupełnie innej strefy miasta. Na miejscu okazało się, że zarezerwowanego samochodu nie ma, jest za to inny tej samej klasy. Rodzice zaczęli kręcić nosem, bo tamten bardzo im się podobał, ale pracownik zachęcił, żeby najpierw zobaczyli, co mogą wypożyczyć. I spodobało im się. Ford Taurus, czarny i prawie nowy, jeszcze pachnący salonem… Ten zapach uzależnia.
                W tym samym czasie my z Tiną powoli się pakowałyśmy. Byłyśmy gotowe długo przed ich powrotem (jak nigdy – zawsze jesteśmy wszędzie spóźnione), więc oglądałyśmy głupie programy i chrupałyśmy zdrowe przekąski. Gdy wrócili, szybko zwieźliśmy rzeczy na dół i zapakowaliśmy je do bagażnika (cud, że wszystko pomieścił!). Tata zaparkował pod samym hotelem, więc nie mogliśmy długo tam stać – ruch był dość spory, a naszemu autku trochę wystawał tył. Dlatego już po chwili ruszyliśmy na północ.
                Wyjazd z Nowego Jorku bez nawigacji byłby bardzo trudny – wiele pasów, ślimaków i rozjazdów, przejazdy nad i pod rzeką, zjazdy z autostrady, a wszędzie setki samochodów. Kiedy tydzień wcześniej wjeżdżaliśmy do miasta, bliska byłam ataku klaustrofobii (choć nigdy takiego nie miałam). To uczucie dawno już minęło, przyzwyczaiłam się do wieżowców, ale i tak odetchnęłam z ulgą na widok mokradeł i pól tuż po wyjeździe z miasta. Jestem osobą, która potrzebuje chociażby trawy, żeby czuć się dobrze. Trochę natury zawsze poprawia mi humor. 
                Im dalej od Nowego Jorku, tym mniej było samochodów i pasów na autostradzie. Jakoś dało się jechać.
                Po mniej więcej dwóch godzinach zjechaliśmy na obiad. Przy drodze trafiła się restauracja w typowo amerykańskim stylu. Stylu farmerskim. W nazwie miała coś ze stodołą, a wszędzie widać było krowie łaty. Wraz z Tiną stwierdziłyśmy zgodnie, że w takich miejscach często jadają Sam i Dean z ,,Supernatural”, więc nam się podobało. Tacie też się podobało, bo zapłacił o połowę mniej niż płacił za obiady przez cały tydzień. Ok. 50$ za całą rodzinę – w Polsce niby nie jest to mało, ale nie ma co tak tego przeliczać, bo szybko się oszaleje ;) Później jeszcze tylko Dunkin’ Donuts i pojechaliśmy dalej.
                    Ciekawe były momenty, kiedy zjeżdżaliśmy z autostrady na normalne drogi. Widzieliśmy małe miejscowości z drewnianymi domkami i stacjami benzynowymi, które pamiętają pewnie lata 70. Paliwo jest tanie, wychodzi mniej więcej 3 złote za litr - raj dla kierowców! Dlatego większość aut jest wielkich - stać ich na to. A i tak podobno narzekają, bo ostatnio ceny poszły w górę. 
                    Z okazji Dnia Niepodległości na wojskowych cmentarzach widać było pełno małych flag. Ładny gest w stronę tych, którzy polegli służąc państwu. Smutne, że potrzeba było aż tylu flag. 


                Krajobraz z wolna się zmieniał. Pagórki rosły wyżej i wyżej, zmieniając się góry. Zaczął mi się przypominać czas spędzony kilka lat temu w Kanadzie – podobne wzniesienia, podobne drzewa… Nie robiłam zbyt wielu zdjęć, ale zamiast tego mogę Wam zaproponować wycinki z tego, co się dzieje u nas w aucie w czasie dłuższych podróży:



                W górach jechało się bardzo spokojnie, bo aut było już bardzo niewiele, a momentami byliśmy na drodze sami. Ciekawe jest to, że autostrady w Stanach nie są prowadzone jak u nas. Momentami rozjeżdżają się i np. pasy prowadzące na północ obchodzą górę z jednej strony, a te prowadzące na południe biegną po drugiej stronie i  ich nie widać. Nie są od siebie zależne.



                Niestety, ludzie jeżdżą tam jak idioci. Poważnie. Nie stosują się do tej najprostszej zasady, że wyprzedza się lewym pasem, a jedzie się prawym. Tutaj mogą być cztery pasy, a i tak na tym najbardziej po lewej znajdzie się jakaś ciężarówka, której kierowca nic nie robi sobie z tego, że ktoś za nim jedzie, daje mu w oczy światłami i chciałby wyprzedzić. A czasem taki kierowca ciężarówki wpada na wspaniały pomysł. ,,O, zjadę sobie na lewy pas!”, myśli taki i od razu to robi. Nie patrząc na to, że równolegle z nim jedzie sobie nasz samochód. Koleś prawie nas zepchnął z drogi, nie włączył nawet kierunkowskazu. Na jego twarzy nie widać było jakiejkolwiek refleksji. Oczy jak u Kubusia Puchatka – widać w nich odbicie bardzo małego rozumku.
                    Gdy zrobiło się już ciemno, ludzie zaczęli strzelać fajerwerki. Chyba zostało im ich trochę z poprzedniego dnia. Czuliśmy się, jakby witali nas po drodze :D W niektórych miejscach na poboczu stało wiele samochodów, ludzie na nich siedzieli i oglądali sztuczne ognie. Porządku pilnowali szeryfowie z odznakami i w kapeluszach z szerokimi rondami. Zabawnie wyglądali. 
                Na miejsce dojechaliśmy późno, już przed północą. Buffalo zaskoczyło nas dużym ruchem na autostradzie i pustkami na ulicach w mieście. To miasto, które w nocy śpi. Rzuca się to w oczy po pobycie w Nowym Jorku.
                Znaleźliśmy nasz hotel, zaparkowaliśmy pod wejściem i wysiedliśmy. Przywitał nas parkingowy, który rubasznym tonem rzucił ,,Howdy, folks!” Cytowałyśmy go z Tiną przez kolejnych kilka dni, tak nas tym rozbawił.
                Weszliśmy do hotelu, taszcząc torby za sobą. Uderzył nas zapach chloru, który zawsze dobrze mi się kojarzy. Basen jest dobrą wróżbą w każdym hotelu, bo zwykle świadczy o tym, że jest to miejsce na poziomie.

                Mieliśmy wynajęty jeden apartament: wielka sypialnia, przyzwoita łazienka z prysznicem i wanną z jacuzzi (Tina chciała się wymasować, ale mama wybiła jej to z głowy – nie wiadomo, co się kryje w tych rurach…) oraz duży salon z aneksem kuchennym. Przyjemnie. Tina zaklepała nam sypialnię, a mama się zgodziła, bo nie chciała zaglądać do naszego bałaganu. Tak jakoś zawsze w naszym pokoju robi się bałagan… No bo jak ogarnąć tyle rzeczy w walizce? Mission impossible…

                Dość szybko poszliśmy spać, bo taka leniwa jazda potrafi zmęczyć bardziej od całodziennego łażenia. I spało nam się wspaniale. 

3 komentarze:

  1. Czekam za kolejnym postem :) Mam nadzieję, że niedługo, bo coraz częściej pojawiają się wpisy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, znowu czeka mnie kilka dni przerwy - jadę na trzy dni do Norwegii, nie biorę laptopa ;)

      Usuń
    2. To nie zmienia faktu, że będę czekać za postami :D

      Usuń