tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 18 marca 2018

Na salonach i w kościołach

       Nadszedł piątek, weekendu początek. Kolejny dzień poznawania Rosji pod każdym możliwym kątem.

     Dzień rozpoczęty solidną porcją ryżu na mleku z miodem to dzień udany. Dlatego piąty dzień naszej wycieczki rozpoczęłyśmy z uśmiechem. O 11 miałyśmy się spotkać z panią prorektor. Wcześniej przez przypadek podpadłyśmy samemu panu rektorowi, którego minęłyśmy raz z Paszą. Nie wiedziałyśmy, kto to taki, a on był przyzwyczajony, że wszyscy go znają i się z nim witają. Więc nasze minięcie go bez słowa bardzo go ubodło, bo przecież sam nas zaprosił na swój uniwersytet... Oberwało się za to Paszy, który później przekazał nam, że temu panu trzeba się nisko kłaniać.
     Czekałyśmy w umówionym miejscu, żeby Jelena wprowadziła nas do gmachu głównego uczelni, ale nie było jej już dość długo. Przez przypadek uratował nas Pasza, który akurat szedł na zajęcia i zabrał nas ze sobą do środka. Tam poczekałyśmy na Jelenę, która poinformowała nas, że spotkanie nieco się opóźni, więc możemy pozwiedzać uniwersytet. Pokazała nam kilka pomieszczeń, w tym bibliotekę, z której była dość dumna. Pani bibliotekarka też kochała swoje miejsce pracy. Przy okazji dowiedziałyśmy się, co można studiować w Briańsku i jak aplikować o przyjęcie. Bardzo nas zachęcano do współpracy. I faktycznie brzmiało to jak zapowiedź niesamowitej przygody. Gdyby nie moje wielkie przywiązanie do rodziny i przyjaciół, już teraz siedziałabym w rosyjskim akademiku i uczyła się historii literatury!
     W końcu pani prorektor mogła nas przyjąć. Przez te wszystkie lata studiów nigdy nie trafiłam do polskiego rektoratu, ale czy u nas też mają olbrzymie obrazy na ścianach? Solidne drewniane biurko, wielki wygodny fotel i osobista sekretarka - widać było, że pani prorektor to ważna persona. Dlatego byłyśmy nią nieco onieśmielone i na początku głównie to ona mówiła. Poprosiła, żebyśmy coś o sobie powiedziały. Gdy nasza urocza (i bijąca wódki) Ania się przedstawiła, pani prorektor od razu się w niej zakochała. Podobno przez jej cudowny akcent, ale ja sobie myślę, że Ania jest małą wiedźmą i po prostu rzuciła na panią prorektor jakiś czar, bo ta po chwili rozpływała się nad nią jak nad uroczym szczeniaczkiem. I kilkanaście razy powtarzała, że bardzo Anię zaprasza na studia w Briańsku! Nasza skromna koleżanka była tym wszystkim tak zawstydzona, że jeszcze przez kilka dni zabijała nas wzrokiem za każdą wzmiankę o tej sytuacji. 
     Pani prorektor to bardzo elegancka kobieta, która potrafi się ładnie i ciekawie wypowiadać. Do tego nosi sukienki importowane z Polski, z czego jest bardzo dumna. Bardzo chwaliła naszych producentów, stawiając ich ponad rosyjskimi. Przy okazji karmiła nas tonami ciastek i czekoladek, nie przyjmując odmowy. Poprosiła nas też o podanie pomysłów na różne wydarzenia, które można organizować na uniwersytecie. Była ciekawa, co Polacy robią inaczej i co nadawałoby się do wprowadzenia w Briańsku. Przez chwilkę poczułam się jak na misji dyplomatycznej. ;)
      Na obiad miałyśmy prawdziwie rosyjskie danie, czyli razsolnik. Jest to zupa ogórkowa gotowana na nerkach cielęcych, z porem, selerem, szczawiem, cebulą i ziemniakami. W momencie konsumpcji nie wiedziałam o tych nerkach, bo pewnie podeszłabym do zupy z większą niechęcią... A tak spróbowałam i nawet nie była zła. Przyjemnie kwaśna i klarowna. Iga podeszła do kucharek i poprosiła o zupę bez śmietany. Oczywiście kucharki przytaknęły i... dały zupę ze śmietaną. Tak samo kończyły się prośby wegetarianek o cokolwiek bez mięsa. Ale panie kucharki były jak dobre ciocie, więc trzeba im było wybaczyć. Zwłaszcza że szczerze martwiło je to, że prawie niczego nie jemy do końca. Ale tłumaczyłyśmy im, że po prostu w Polsce je się mniej (a nie że mielony z makaronem i marchewka z jakimś zimnym węgorzem są po prostu nie do przełknięcia).
     Po obiedzie miałyśmy wycieczkę do monastyru (prawosławnego klasztoru) położonego tuż za miastem. Nie mogę nigdzie znaleźć jego polskiej nazwy, ale gdybyście chcieli tam zajechać, to pytajcie o Swenskij Monastyr. Droga tam była bardzo długa, bo trzeba było przejechać cały Briańsk w godzinach szczytu. Ale było warto.


     Przewodniczka zaprowadziła nas drewnianymi schodkami na piętro jednego z budynków, gdzie znajdował się niewielki kościółek. Rozmiar nie sugerował, że w środku będzie tak pięknie. Błękit przeplatał się ze złotem, a szczególne wrażenie robił bogaty ikonostas. Całe pomieszczenie pachniało kadzidłem, co jeszcze bardziej wzmacniało poczucie, że poza nami jest tu jakaś siła wyższa.



      Zauważyłam, że przed wejściem stoi wielki metalowy gar z napisem ,,woda święcona". Na terenie klasztoru znajduje się święte źródełko, więc wody jest tyle, że można nalewać ją sobie do kubeczków i popijać. Można też zabrać na wynos w butelce i uzdrawiać ciało oraz duszę również w domu.


     Mnisi są w dużej mierze samowystarczalni: mają własny sad i ogród, dzięki czemu owoców (głównie jabłek) i warzyw im nie brakuje. Starają się niczego nie marnować, więc jeśli zbiory są za duże dla ich potrzeb, wytwarzają przetwory i sprzedają je do sklepów w mieście. Dzięki temu mają też dodatkowe pieniądze na utrzymanie się. Przewodniczka pozwoliła nam wejść za łańcuch pilnujący wejścia na rozpadające się schodki, z których szczytu roztaczał się widok na okolicę - widać było drzewka owocowe i las otulający ściany klasztoru.

   
   
     Na terenie klasztoru czuć powiew historii: jest tu drewniany domek Piotra I oraz świątynia jego córki Jelizawiety (Elżbiety) - oboje z nich uważani są za dobrych władców, dzięki którym Rosja rosła w siłę w XVIII wieku.
 

     Weszłyśmy też do większej świątyni pełnej ikon. Wierni wchodzili tam i palili świeczki w wybranych intencjach. Z chustkami na włosach nie wyróżniałyśmy się za bardzo. Panowała cisza i nastrój zadumy. Uległyśmy mu, snując się od ikony do ikony i czytając opisy wydarzeń historycznych z okolic Briańska. Były tam też relikwie świętych prawosławnych.
     Po wizycie w takim miejscu naturalne było, że dam kilka rubli żebraczce stojącej za murem klasztoru. Teraz wiem, że babuszka była sprytna i dobrze wybrała punkt, w którym zbierała datki. Ale emeryci nie mają w Rosji łatwo - prawdopodobnie jeszcze gorzej niż w Polsce, więc trzeba ich wspierać.
     Wróciłyśmy na kolację i ponownie przeżyłyśmy chwilę grozy. Czekała na nas kasza bez soli oraz... wątróbka. Niestety kolejny raz musiałam oddać kucharkom nietknięty posiłek. Na szczęście był też kisiel, który ratował sytuację.
     Nastia chciała się z nami spotkać po kolacji, ale musiałyśmy przygotować się na wyjazd do Smoleńska następnego dnia. Wyskoczyłyśmy tylko do pobliskiej Restauracji pod Złotymi Łukami (McDonald's) oraz sklepu, żeby uzupełnić zapasy. W tym czasie lunął deszcz, a z powodu bardzo małej ilości (lub braku - nie jestem pewna) studzienek kanalizacyjnych, na drogach zrobiły się od razu jeziorka i rwące potoki. Kierowcy rozchlapywali je w imponujących fontannach, więc trzeba było uważać. Może to dziwne, ale jest to jedno z moich ulubionych wspomnień z tego wyjazdu - świetnie się bawiłyśmy, skacząc przez kałuże i zupełnie niczym się nie przejmując.
     Następnego dnia o świcie czekał nas wyjazd do Smoleńska, a my byłyśmy gotowe na kolejny dzień pełen wrażeń.
     
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz