tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Rosja bohaterów i ofiar

     W akademiku spało nam się po królewsku - po nocy w pociągu jakiekolwiek łóżko było luksusem. A poranek stał się cudowny, gdy okazało się, że w kuchni czeka na nas śniadanie. Nic wielkiego - kanapki (bez masła, bo Rosjanie zwykle tak jedzą), jogurty, serki oraz... ciasto z owocami! Pałaszowałyśmy ze smakiem, bo czekał nas dzień pełen wrażeń.

     Wycieczka rozpoczęła się od zwiedzania parku partyzantów, czyli wielkiego skansenu upamiętniającego wydarzenia drugiej wojny światowej. Nie będę przybliżać wszystkiego, czego się dowiedziałyśmy, ale Wikipedia podaje zwięźle:
     ,,W regionie Briańska partyzanci kontrolowali duże obszary znajdujące się za linią frontu. W lecie 1942 roku kontrolowali 14 000 kilometrów kwadratowych, z liczbą ludności wynoszącą ponad 200 000 osób. Partyzanci radzieccy w regionie byli dowodzeni przez Fiodorowa i Aleksandra Saburowa, oddziały liczyły ponad 60 000 żołnierzy. Innymi regionami na których prężnie rozwijał się ruch partyzancki były okolice Kurksu, Orłowa, Biełogardu, Leningradu, Pskowa i Smoleńska. W Smoleńsku i Orłowie partyzanci dowodzeni byli przez Dmitrija Miedwiediewa".
(https://pl.wikipedia.org/wiki/Partyzantka_radziecka#Partyzantka_po_ataku_III_Rzeszy_na_ZSRR)


     Muzeum pełne jest pamiątek po walczących: są tam ubrania, naczynia, broń, książki, listy i mnóstwo innych przedmiotów potrzebnych partyzantowi. Znalazła się nawet polska książka. W jednym z pomieszczeń pokazana jest symulacja ataku na most zajęty przez nazistów. Wszystko to okraszone jest żołnierską muzyką i opowieściami pani przewodnik, która ma chyba do nich tak emocjonalny stosunek jak fanki Justina Biebera do swojego idola. Co nie znaczy, że się z niej nabijam. Miała naprawdę sporą wiedzę i opowiadała ciekawie, bo z pasją.


     Gdy wyszłyśmy z budynku, wiał przenikliwy wiatr. Trudno było nam przyzwyczaić się do jesiennej pogody po upalnym polskim lecie. Czekał nas spacer po terenie obiektu, podczas którego uznałam, że wcale nie marzniemy aż tak bardzo. Zrozumiałam to w momencie, gdy przewodniczka pokazała nam, w jakich warunkach spali partyzanci. Mroczne ziemianki, w których luksusem była ława do spania wyłożona gałązkami drzew iglastych, a w których walczący spędzali rosyjskie zimy w czasach, kiedy jeszcze nie było ocieplenia klimatu... To niesamowite, ile człowiek może wytrzymać! Ale najbardziej wstrząsająca była ziemianka, w której urządzono salę operacyjną. Znajdowała się blisko wody, która była niezbędna do zabiegów. Brak dobrego oświetlenia na pewno nie ułatwiał lekarzowi zadania.


     Partyzanci mieli bardzo trudne życie, wielu z nich ginęło, a jednak nie poddali się i wierzyli w swój cel, czyli obronę ojczyzny. Nie dziwię się, że mieszkańcy Briańska wystawili im olbrzymie pomniki i nadal są z nich bardzo dumni. Zwykle Polacy patrzą na Rosjan jak na wrogów (przynajmniej w kontekście historycznym) i zapominają, że oni też ginęli i cierpieli. A warto pamiętać.





     Następnie zobaczyłyśmy symboliczne ognisko oraz cały przegląd broni: armaty, czołgi, helikoptery, jakieś wyrzutnie - nie znam się na tym, więc nie będę nawet udawać, że coś zapamiętałam. Było tego bardzo dużo.


     Najważniejszym punktem programu było dla mnie wejście do prawdziwego rosyjskiego Kukuruźnika, czyli samolotu, który zależnie od potrzeb mógł być bombowcem albo samolotem używanym do opryskiwania pól. Podobno po polsku mówi się na taki samolot ,,pociak". Kiedy ostatnio mieliście okazję usiąść za sterami samolotu? :D


     Autobus wiózł nas przez las. Las, las, las, pole betonu, las... Co takiego? A no pole betonu. Wylanego w środku lasu. Rozłożono na nim opony i przygotowano teren do nauki manewrów samochodem. Dlaczego akurat tam? Nie wiem. Las, las, zapomniana przez świat wioska z drewnianymi chatkami, las... I jesteśmy na miejscu. W kolejnej zapomnianej przez świat wiosce. A przynajmniej takiej, o której świat chętnie by zapomniał, ale nie może. Bo nie wolno zapomnieć.
     Nie wolno zapomnieć wydarzeń 25 października 1941 roku. Tego dnia we wsi Chacuń są jej mieszkańcy oraz osoby, które uciekły z Briańska i okolic, żeby w tej skrytej w lesie miejscowości przeczekać najstraszniejszy czas. Dzień wcześniej do wioski trafili żołnierze Armii Czerwonej, którzy kryli się w lesie po rozgromieniu ich grup. Wkrótce do wioski dotarli też trzej Niemcy wraz z jeńcami. Żołnierze postanowili odbić jeńców, więc zabili najeźdźców. Niestety, nikt nie wiedział, że faszyści zabijają stu mieszkańców za każdego zabitego Niemca - takie wtedy wprowadzono zasady. 25 października osoby przebywające w wiosce (głównie kobiety, dzieci i osoby starsze) zginęły. Większość rozstrzelano, ale 17-letnią Ninę, u której znaleziono rzeczy należącego do jednego z niemieckich żołnierzy, przybito gwoździami do drzwi. Była też druga Nina, miała 6 miesięcy. Leżała w kołysce. Podobno zapłakała, a wtedy Niemiec przebił ją bagnetem.


     Zginęło 318 osób. W raporcie faszystów mowa jest jedynie o 68 mężczyznach, 60 kobietach i 60 dzieci. Dzieci zginęły ,,ze względów humanitarnych" - żeby nie zostały same. Później wieś spalono, by nie został ślad. Ale ocalały trzy osoby, które ukryły się w lesie. To dzięki nim świat poznał tę przerażającą historię. A takich wsi w samym obwodzie briańskim było prawie tysiąc.
     W 2011 roku rozpoczął działalność obiekt upamiętniający wydarzenia 1941 roku. Na otwarciu był prezydent Putin, z czego wszyscy są tam chyba bardzo dumni. Jest tam ściana z nazwiskami tych, których udało się zidentyfikować (83 osoby), kaplica i coś na kształt muzeum.


     Zdjęcia, ocalałe przedmioty, obrazki, filmy i opisy - wszystko to wywarło na mnie takie wrażenie, że chodziłam w milczeniu z sali do sali i walczyłam ze łzami. Pogoda idealnie oddawała mój nastrój - zaczęło padać, gdy tylko tam dotarłyśmy. Wioska istnieje. Troszkę się odbudowała: jest tu kilka drewnianych domków i przystanek autobusowy.


     Nie widziałyśmy żadnego mieszkańca. Tylko samotnego psa siedzącego na przystanku. W 2012 roku mieszkało tu osiem osób. To i tak wiele jak na miejsce z taką historią. Ja z pewnością nie odważyłabym się zamieszkać w tej wiosce duchów.


     W autobusie powoli mijał nam smutek. Wracałyśmy do miasta i już myślałyśmy o obiedzie i relaksie, ale musiałyśmy uzbroić się w cierpliwość. Nasza wymiana miała być nie tylko kulturowa, ale i naukowa, więc pani Nikitina z uniwersytetu przygotowała dla nas wykład o periodyzacji literatury rosyjskiej. Chociaż na lingwistyce bardziej ciekawi nas praktyczne użycie języka, miło było posłuchać o zmianach w literaturze na przestrzeni wieków. Nawet się troszeczkę udzielałam, co nadal nie było łatwe - lęk przed mówieniem nie przechodził. Przez rolety bardzo przyjemnie przygrzewało słonko, zrobiło się ciepło, a my byłyśmy lekko rozstrojone przez zmianę czasu... No i trzeba było walczyć z falami senności.
     Po wykładzie udało się się na chwilkę złapać WiFi, więc podobało mi się przebywanie na uniwerku. Niestety, nie mogłyśmy tam wchodzić, kiedy przyszła nam ochota na Facebooka - ochroniarz przy wejściu sprawdzał identyfikatory. My musiałyśmy być wprowadzane przez pracowników uczelni. A w akademiku nikt nie mógł nam powiedzieć, skąd wziąć internet i zaczęłyśmy wątpić w to, że kiedyś otrzymamy hasło, bo panie przy wejściu nigdy nie słyszały o pracowni komputerowej, która rzekomo tam była...
     Dlatego też przy obiedzie poruszyłyśmy tę kwestię z naszymi opiekunami. Sympatyczny doktorant Pasza zaproponował, że zabierze nas do centrum handlowego i pomoże kupić karty rosyjskiej sieci. Lingwistki były zachwycone, a filolożki miały inne plany, więc grupa się podzieliła.
     Pasza przyjechał do nas ze swoim kolegą, Kiriłem (niby po polsku to imię tłumaczy się na ,,Cyryl", ale to nie brzmi już tak dobrze). Rozdzieliłyśmy się: dwie z nas pojechały z Kiriłem jego samochodem, a dwie taksówką z Paszą, który stanowczo oświadczył, że zapłaci za przejazd.
     Centrum ,,Aeropark" robi wrażenie. Jest wielkie, nowoczesne i pięknie oświetlone. Okazało się, że Pasza wezwał jeszcze jednego znajomego - Żenię. Panowie stwierdzili, że są głodni i zaprosili nas do restauracji, której okna zdobiły setki światełek. Zamówiłyśmy herbaty o wymyślnych nazwach. Dodatkiem do mojej była konfitura z rokitnika, który jest bardzo popularny w Rosji i na Ukrainie, a u nas raczej zapomniany. Jeśli będziecie mieli okazję spróbować - polecam!
     W restauracji zniknął nasz stres przed mówieniem. Nawet jeśli brakowało nam słowa czy miałyśmy problem z akcentami, panowie zapewniali, że idzie nam wspaniale. To dodało nam skrzydeł i rozmawialiśmy ze dwie godziny. Udało nam się też zajść do księgarni (gdzie oszalałyśmy, bo wybór był zbyt duży) oraz sprawdzić repertuar kina.
     Poszliśmy załatwić internet. Zajęło to jakieś 15 minut - za 150 rubli (9 zł) miałyśmy internet 4G bez ograniczeń (tylko w obwodzie briańskim), 130 minut i SMS-ów. Szkoda tylko, że zapomniałam o drobnym szczególe... Mój telefon miał blokadę SIM. Dobra ciocia radzi: zawsze sprawdzajcie takie rzeczy, jeśli chcecie sobie w Rosji połapać pokemony.
   
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz