tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 8 sierpnia 2017

Co to jest marszrutka i jak się zbiła wódka?


     Szykowna Jelena potuptała na swych szpilkach, zasypując nas lawiną informacji o tym, co będziemy robić podczas pobytu w Briańsku. Wskoczyłyśmy do podstawionego busa, z trudem mieszcząc walizki między siedzeniami i kolanami. W końcu przydały się zajęcia jogi, które znacznie ułatwiły mi ewolucje nad torbami tarasującymi drogę. Ruszyliśmy.

     
     Kilka pierwszych zakrętów i… szczerzyłam się od ucha do ucha. Mijałyśmy potężne sowieckie budynki i place oraz cerkwie jak z bajki. Na ulicach panował wzmożony ruch, były godziny szczytu. Tłumy Rosjan zmierzały do sklepów, biur i domów, a ja nie mogłam się napatrzeć. Plakaty i nazwy sklepów pisane cyrylicą tak bardzo cieszyły moje oczy, że niełatwo jest to pewnie zrozumieć komuś, dla kogo Rosja jest zaledwie odległym krajem, którym rządzi Putin. Ja za Rosją tęskniłam i czekałam na tę chwilę wiele, wiele lat. Spełniało się jedno z moich podróżniczych marzeń. 


     Dojechałyśmy na kampus uniwersytetu, który nas zaprosił. Sama uczelnia wydawała się niewielka (dopiero później odkryłyśmy, że kilka budynków kryje się za tym, który był na pierwszym planie), za to akademiki były imponujące. Imponujące, jeśli o wielkość chodzi, oczywiście. Bo stan techniczny miałyśmy dopiero poznać…

     Na wejściu przywitała nas sympatyczna babuleńka, która dała nam klucze do naszych włości. Szybką windą wjechałyśmy na siódme piętro, a Jelena oprowadziła nas po kuchni i pokazała łazienki. Z drżącym sercem przekroczyłam próg naszego trzyosobowego pokoju. Nie było gorzej niż w przeciętnym polskim akademiku. Czyli, w trzech słowach, szału nie było. Trzy łóżka, szafa, stolik z dwoma krzesłami – i tyle. A wszystkie te meble pamiętały pewnie jeszcze Chruszczowa. Na drzwiach była jakaś dziwna plama, która prawdopodobnie powstała podczas zbyt mocnej imprezy. Przez pierwsze trzy dni miałam opory przed dotykaniem klamki...


     Nie wiem, jak do tego doszło, ale dostało mi się najlepsze łóżko na grubszym materacu i tak szerokie, że chyba dwuosobowe. Chyba po prostu położyłam na nim torebkę i w jakiś magiczny sposób zostało mi przyznane jako zaklepane. Ależ ze mnie samica alfa, sama nad tym nie panuję. ;)

     Wejście pod prysznic po ponad dobie podróży w upale to jedno z najlepszych doświadczeń na świecie. Nawet jeśli prysznic ten znajduje się w maleńkim pomieszczeniu, w którym po chwili można się udusić od pary. Chociaż w sumie… Sauna parowa to luksus, prawda? Więc było całkiem luksusowo.

     Gdy tylko się nieco ogarnęłyśmy, Jelena zabrała nas na obiad do pobliskiej restauracji. Okazało się, że stołówka akademicka nie działa, więc na początku pobytu pojemy na bogato. Lokal był niewielki, ale czysty i elegancki. Czekał na nas zastawiony stół. Podano nam kurczaka z pieczonymi ziemniaczkami oraz kompot. Wegetarianki dostały inny zestaw. Później był nawet deser. Byłoby super, gdyby nie to, że Jelena zabrała ze sobą dwoje studentów, którzy troszkę mówili po polsku, ale nie bardzo mieli o czym. Bo o czym rozmawiać z obcymi ludźmi między kotletem a ziemniakiem? My miałyśmy wiele pytań, ale byłyśmy zmęczone i, szczerze mówiąc, wstydziłyśmy się odezwać. Co innego mówić po rosyjsku wśród kolegów z grupy, a co innego odezwać się do kogoś, kto od razu zauważy wszystkie błędy. Tak więc jedliśmy głównie w milczeniu, czasem próbując zagadać. Zatęskniłam za jedną z naszych prowadzących, która miała z nami jechać, ale zrezygnowała. Ona na pewno rozmawiałaby ze wszystkimi swobodnie, bo mówi po rosyjsku jak Rosjanie z dziada pradziada. 

     W restauracji udało nam się na chwilkę złapać WiFi, za którym zdążyłyśmy się już stęsknić. Teoretycznie w akademiku miał być Internet, ale nie dostałyśmy jeszcze hasła, więc w lokalu korzystałyśmy, ile się dało.

    Przy wyjściu czekały na nas bezpańskie psy. Później spotykałyśmy takie psie zgromadzenia jeszcze w kilku miejscach. Nie były agresywne, po prostu czekały na jakieś mięsko wyniesione z obiadu. Tym razem nic dla nich nie miałyśmy, ale później czasem coś dostawały.

    Nadszedł czas na spacer po mieście. Pierwszym punktem programu był bank, gdzie wymieniłyśmy pieniądze. Odebrałyśmy numerki i czekałyśmy. Wchodziłyśmy pojedynczo do wydzielonego pomieszczenia, gdzie za specjalnymi zabezpieczeniami kryła się pracownica banku. Tu nie było już wyjścia i trzeba było mówić po rosyjsku. Po chwili dolary zamieniły się w ruble i człowiek od razu poczuł się bogatszy: w zamian za 3 studolarowe świstki dostałam tak gruby plik banknotów, że z trudem dopięłam portfel.

     Studenci, z którymi jedliśmy obiad, zabrali nas do przyjemnego parku z fontanną, przeprowadzili obok teatru i innych wielkich budynków oraz pokazali nam pomnik Gagarina. W Rosji wszystko jest Gagarina: szkoły, place, ulice, pomniki… Astronauta jest ich bohaterem narodowym. W kolejnym parku zobaczyliśmy drewniane rzeźby przedstawiające wybrane postaci z rosyjskich bajek. Takie jak na przykład lis i kruk. Powiecie, że to nie jest rosyjskie? Że niby Ezop? Że Krasicki? A Rosjanie powiedzą Wam, że to ich bajka i tyle! Bo ich twórcy też bajki tłumaczyli i zmieniali, więc trudno powiedzieć, skąd się one tak dokładnie wzięły. Akurat bajki o kruku i lisie nie pamiętałyśmy, ale nasz rosyjski kolega szybko nam ją streścił. Później minęliśmy malutkie wesołe miasteczko i nadszedł czas, by pożegnać naszych przewodników. Wrócić do akademika miałyśmy same. Jak? Marszrutką!

Pełno w Rosji takich zabawnych smaczków.

To nie jest Gagarin.

To też nie on.

Tego pana chyba nie muszę przedstawiać.
Z całą pewnością nie jest to Gagarin, ale też jest wszędzie.


     Marszrutka to cudowny rosyjski wynalazek. Po ulicach jeżdżą busiki i zgarniają ludzi z wyznaczonych przystanków. Co w tym cudownego, zapytacie? A no to, że to nie są nasze polskie „miejskie” z kasownikami biletów i przystankami. Podróż marszrutką w Briańsku zawsze kosztuje 18 rubli (ok. 1,10 zł) i nie ma znaczenia długość trasy. Czyli możesz przejechać całe wielkie miasto, stać w korkach trzy godziny i nic nie dopłacasz. Kierowcy nie patrzą na ciebie krzywo, gdy chcesz kupić bilet, bo możesz to zrobić tylko u nich. Czasem, gdy jest ciasno i wciśniesz się cudem na sam tył busa, ludzie podają na przód Twoje pieniądze i nikt nie ma z tym problemu. Mieszkasz między dwoma przystankami? Żaden problem, kierowca wysadzi Cię w wybranym miejscu na poboczu lub na środku skrzyżowania. Nikt się nie dziwi, wszystkim to odpowiada. Jest tylko jeden ważny szczegół – musisz wiedzieć, gdzie chcesz wysiąść i chwilę wcześniej krzyknąć „Proszę się zatrzymać”. Jeśli się zagapisz, a nikt nie będzie czekał na przystanku, busik pojedzie dalej, bo wszystkie przystanki są tutaj na żądanie.



     Wybrałyśmy się do sklepu tuż obok uniwersytetu. Były dwa, więc poszłyśmy do tego, który podobno był tańszy. Oczywiście było tam sporo rzeczy znanych również Polsce, ale zachwyciło mnie bogactwo wyrobów krajowych. Sam Briańsk ma mnóstwo produktów lokalnych, takich jak jogurty, czekolady czy alkohole. W tak wielkim kraju produkcja idzie pełną parą. Ładowałyśmy do koszyków mnóstwo rzeczy, których u nas raczej nie ma (np. chrupki kalmarowe). Spędziłyśmy w sklepie mnóstwo czasu. Nie do końca orientując się jeszcze w cenach w przeliczeniu na złotówki, wrzucałyśmy coś do koszyków i po chwili odkładałyśmy, nie mogąc się zdecydować. A kiedy trafiłyśmy na dział alkoholi, dostałyśmy oczopląsu. Takie bogactwo!

     Oczywiście na półkach znalazłyśmy kilka znanych nam nazw, ale rosyjskie produkty oczarowały nas swą różnorodnością i wyglądem. Były wódki tanie jak woda i ekskluzywne; z prostymi etykietkami oraz z takimi, od których nie można była oderwać wzroku. Oczywiście chciałyśmy zrobić zdjęcia tym cudeńkom.

     - Nie wolno! Nie wolno! – Jak z podziemi wyrosła przed nami babuleńka-kasjerka. – Musicie usunąć wszystkie zdjęcia! 

     Wyglądała nam na twardą sztukę, więc koleżanka pośpiesznie skasowała zrobione zdjęcia i pokazała jej aparat. Ja swój błyskawicznie schowałam, więc możecie teraz cieszyć oczy tymi nielegalnymi obrazami:




     Koleżanka, której imienia nie podam, żeby nie spłonęła ze wstydu*, była dość zawstydzona tą sytuacją. Zmieszana zrobiła krok w tył i odwróciła się. W tej chwili koszykiem zahaczyła o jedną z pięknych butelek, która z dramatycznym trzaskiem rozsypała się na tysiąc kawałków. Jak zahipnotyzowane patrzyłyśmy na rozlewający się po posadzce trunek i nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. Winowajczyni otrząsnęła się pierwsza. 

     - Ja zapłacę. Nie ma problemu. Zapłacę. – Z miną skazańca podreptała do kasy, a my razem z nią. Na szczęście rozbita wódka nie była z wyższej półki**, więc bardziej ucierpiała duma niż portfel.

     - A wiecie, co mnie najbardziej boli? – zapytała koleżanka, gdy z ciężkimi torbami wyszłyśmy ze sklepu. – Nie to, że trzeba było zapłacić za tę wódkę. Boli mnie to, że zapłaciłam, a nie będziemy mogły jej wypić! 

     Wieczór spędziłyśmy za to z ciemnym rosyjskim piwem. Ale zaraz zapadłyśmy w sen, bo po tylu przygodach musiałyśmy przygotować się na pasmo kolejnych, które czekały nas w Rosji.


_________________________________________________________________________________
*Nie musisz dziękować, Aniu!
**Wyższa półka jest dla niej nieosiągalna ze względu na wzrost.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz