tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 27 grudnia 2015

W stolicy Krainy Lodu - Oslo

     Gdy rano spojrzałyśmy na świat za oknem, oniemiałyśmy. Śniegu było trzy razy więcej niż poprzedniego dnia. Co więcej, wciąż go przybywało. Cały fiord pokrył się lodem.



      Podczas śniadania z rozbawieniem obserwowałyśmy zmagania miniaturowego pługu rozmiarów dużej kosiarki, którym starano się odśnieżyć chodnik. Po chwili wszystko i tak było zasypane. Bawiło nas to do chwili, gdy zdałyśmy sobie sprawę, że zaraz będziemy musiały tym chodnikiem przejść. Pod górę. Z walizkami.


     Dotarcie na stację okazało się zadaniem prawie niewykonalnym. Gdy próbowałyśmy przedzierać się chodnikiem, po kolana tonęłyśmy w śniegu. Przeszłyśmy więc na drogę i modliłyśmy się, by żaden samochód nie wpadł w poślizg i nie pociągnął nas ze sobą. Na szczęście Norwedzy są przyzwyczajeni do takich warunków, więc jedynie lekko zwalniali i omijali nas szerokim łukiem.

Tu w tle był fiord. Nie widać go, bo jest cały biały i gubi się w padającym śniegu.

     Nasz spacer miał trwać kilkanaście minut, a przeciągnął się do kilkudziesięciu. Czułam się jak husky, gdy ciągnęłam walizkę jak sanki. Kółka już po kilku metrach odmówiły posłuszeństwa, gdy wszedł w nie śnieg, więc pozostało wleczenie ich po drodze. Na stację kolejową wpadłyśmy zziajane i zgrzane, choć panował siarczysty mróz. Wreszcie coś widziałyśmy, bo wcześniej śnieg padał tak gęsto, że szłyśmy niemalże z zamkniętymi oczami. Otrzepałyśmy (a właściwie wykręciłyśmy) czapki i szaliki, kupiłyśmy bilety w biletomacie i wskoczyłyśmy do pociągu jadącego do Oslo. Był tak załadowany, że musiałyśmy siedzieć na rozkładanych siedzeniach, a wsiadający i wysiadający podróżni bez przerwy potykali się o nasze walizki. Ebba zasnęła i mówiła przez sen, co szalenie nas bawiło. A mówiła, o dziwo, po angielsku, więc rozumiałyśmy, co jej się śni… I było jeszcze zabawniej.


     Dworzec w Oslo był świątecznie udekorowany, ale nie poświęciłyśmy mu wiele uwagi. Ruszyłyśmy w stronę Karl Johans gate – głównej ulicy miasta, którą można dojść aż do Pałacu Królewskiego. Było tam mnóstwo ludzi – turystów, ulicznych artystów, sprzedawców i zakupowiczów. Śniegu było zdecydowanie mniej, a w niektórych miejscach wcale nie było go widać. Gdzieś kiedyś czytałam, że w Norwegii są podgrzewane chodniki i parkingi… Może tam też tak było? Nie wiem, ale szło się zdecydowanie łatwiej. Dlatego z przyjemnością i bez pośpiechu zmierzałyśmy do naszego hotelu, podziwiając świąteczne lampki, które były wszędzie.



      Tym razem miałyśmy dość ciasny pokoik, ale i tak nie planowałyśmy spędzić tam zbyt wiele czasu. Ciekawe było to, że drzwi do łazienki się nie domykały, więc gdy patrzyło się pod odpowiednim kątem, można było wszystko zobaczyć. Tak to zostało skonstruowane. Ale w porównaniu z prawie przezroczystymi drzwiami i wanną na środku pokoju, z czym spotkałyśmy się jakiś czas temu w Szwecji, te drzwi były niczym twierdza nie do zdobycia.
      Gdy nadszedł wieczór, ruszyłyśmy na stację. Czekał nas kolejny koncert. Często jeździmy na dwa, a nawet trzy identyczne koncerty. Pierwszy jest po to, by nas oszołomić i zachwycić, a kolejne po to, by je dobrze zapamiętać i cieszyć się tym, że wiemy, co nas czeka. Tak więc maszerowałyśmy na stację, na której nigdy nie byłyśmy. Miałyśmy przejechać jakieś 8 kilometrów, bo koncert był na przedmieściach. Ebba sprawdziła rozkład jazdy, wiedziałyśmy, jak tam trafić. Byłyśmy nawet przed czasem. Chciałyśmy dotrzeć na miejsce z dużym wyprzedzeniem, żeby znowu zająć dobre miejsca. Dlatego z niepokojem zerkałyśmy na tory, na których nie pojawiały się żadne pociągi. Centrum stolicy, jedna z głównych stacji… I nic nie jeździ? Coś było nie tak.
     W końcu Ebba usłyszała komunikat: z powodu wielkich opadów śniegu zerwała się trakcja i nie było szans, że nasz pociąg dojedzie. Z drugiej strony miasta komunikacja nie była zakłócona, ale my miałyśmy pecha. Nie wiedziałyśmy, jakim autobusem mogłybyśmy dotrzeć na miejsce, więc spojrzałyśmy po sobie i zdecydowałyśmy: jedziemy taksówką. Wiedziałyśmy, że zaboli to nasze kieszenie, ale spóźnienie na koncert (który również był drogi) też byłoby przykre. Taksówkarz stwierdził, że doskonale wie, jak dotrzeć tam, gdzie chciałyśmy, więc wskoczyłyśmy do środka i pomknęłyśmy przed siebie. Wszędzie panował spokój, a światła domów rozświetlały ciemności. Aż miło było jechać. I jechać. I jechać... W końcu kierowca stwierdził, że się zgubił i nie wie, gdzie nas wysadzić. Byliśmy już w Boler, gdzie miał być koncert, ale nie mogliśmy znaleźć kościoła. Facet się poddał i zatrzymał taksometr (bo mimo wszystko był chyba przyzwoitym gościem), a my wypatrywałyśmy budynku, który przecież nie mógł pozostać niezauważony wśród zwykłych, skromnych domków.
     - Jest! Jest! – Zauważyłyśmy nowoczesną bryłę, która kompletnie nie przypominała kościoła. Ale okazało się, że to faktycznie ten budynek. Wybudowano go zaledwie rok wcześniej. Wyglądał naprawdę ciekawie. Połączenie drewna i szkła, skromność i funkcjonalność, ale też efektowne wykończenie – typowa norweska architektura.
     Zapłaciłyśmy taksówkarzowi w przeliczeniu ponad 200 zł (podzielone na trzy osoby nadal bolało, ale wizja koncertu osładzała nam tę gorycz). Weszłyśmy do kościoła i od razu zapomniałyśmy o pieniądzach. Było ciepło jak w domu. Przed wejściem na główną salę był szeroki hol z ławeczkami, łazienki… Czułam się jak w jakimś domu kultury. Prawie nikogo jeszcze tam nie było. Zaledwie kilku pracowników i może ze trzy osoby czekające na koncert. Bo miałyśmy jeszcze ponad dwie godziny. Gdybyśmy jechały pociągiem, byłybyśmy później, a tak… Zanosiło się na długie czekanie.
     - Dziewczyny? A co wy tu robicie tak wcześnie? – Przed nami stał Tor Arne, organizator trasy.
     - Chciałyśmy się upewnić, że tym razem będziemy miały najlepsze miejsca!
     - W takim razie… Chodźcie!
    Wprowadził nas na... jak to nazwać? Powiedzmy, że na główną salę kościoła, gdzie roiło się od dźwiękowców i oświetleniowców. Skakałyśmy wśród kabli, jakbyśmy były członkiniami ekipy.
     - Tutaj jest rezerwacja… Za to po drugiej stronie możecie siedzieć. Może być?
    - Super, dziękujemy!
   Zajęłyśmy miejsca w pierwszym rzędzie, na samym środku sceny. Lepiej być chyba nie mogło. Oczywiście rzuciłyśmy kurtki na całe dwa rzędy, żeby inne fanki miały dobry widok, ale nasze miejsca były zdecydowanie najlepsze. Mogłyśmy spokojnie pospacerować po kościele. W międzyczasie kupiłyśmy płytę nagraną przez całą piątkę artystów. Powoli schodzili się ludzie, ustawiali się w kolejce do wejścia… A my wchodziłyśmy i wychodziłyśmy, mijając ten tłumek. Nikt nawet nie zapytał nas o bilet - pracownicy widzieli, że Tor Arne nas wpuścił, więc chyba uznali nas za zaufanych ludzi. Było to bardzo sympatyczne. A jeszcze milsze było to, gdy wszyscy dziękowali nam za zajęcie im dobrych miejsc. Od dwóch pań z Holandii dostałyśmy nawet małe prezenciki. Wszyscy dostali. Zrobiło mi się ciepło na sercu – widujemy się bardzo rzadko, ale te spotkania zawsze pełne są drobnych, ale sympatycznych gestów.

Z Idą poznałyśmy się na koncercie kilka miesięcy wcześniej.
Koncerty to zawsze najlepszy pretekst, by znowu się spotkać.

     Koncert znowu był idealny, chociaż wydawał się nieco inny. To pewnie kwestia wnętrza. Poprzedni kościół był stary i, choć skromny, zdobiony rzeźbami i obrazami. Tymczasem tu wnętrze było wręcz ascetyczne. Drewno nadawało ciepłego wyrazu, a jedyną dekoracją było coś na kształt korony cierniowej nad ołtarzem. Koncert w tym miejscu chyba bardziej skłaniał do refleksji.



     A po koncercie panowała świetna atmosfera. Żarty, życzenia – wspaniale było się spotkać z jeszcze większą niż dzień wcześniej grupą znajomych. Mignęła nam przed oczami mama Alexa, jak zwykle kochana, a także rodzina Bettan. Gdy Alex do nas podszedł, trzymałam się nieco z boku, żeby dać szansę na pogawędkę innym osobom. Ale w końcu i Tina, i ja zrobiłyśmy sobie zdjęcia na pamiątkę. Czapka Rybaka robiła furorę, każdy trochę się śmiał, a trochę ją chwalił. Już pod koniec spotkania udało mi się złożyć Alexowi życzenia po rosyjsku, za co zostałam uściskana. Odpowiedział mi też po rosyjsku, a tłumek wokół nas zastanawiał się pewnie, o czym mówimy


     Tak długo rozmawialiśmy, że w końcu obsługa zaczęła nas wyganiać z kościoła. Prawie przejechano mnie wielkim głośnikiem. Znowu musieliśmy skakać przez kable… W końcu wyszliśmy na zewnątrz. Alex jeszcze ze trzy razy z każdym się żegnał, ale wreszcie wskoczył do samochodu i zniknął nam z oczu. Kilkunastoosobowa grupa fanek skierowała się na stację, a po chwili przyjechał nasz pociąg. W tę stronę kursowały. Nie wiedziałyśmy, gdzie w nocy kupuje się bilety, więc postanowiłyśmy jechać na gapę. Wolałyśmy nie wiedzieć, jak wielki byłby ewentualny mandat. Po prostu liczyłyśmy, że dopisze nam szczęście. W pociągu nasze nowe fińskie znajome starały się nas nauczyć podstawowych zwrotów w swoim języku, ale nie udało się. Ten język jest zbyt dziwny, a słowa zbyt długie. Mimo to, a może właśnie dlatego, było wesoło.
    Wszyscy wysiedli wcześniej, tylko my jechałyśmy na stację w centrum miasta. Kiedy wysiadłyśmy, skierowałyśmy się do wyjścia. Problem w tym, że… Nie wiedziałyśmy, którym z nich powinnyśmy wyjść. I wyszłyśmy złym. Miałyśmy problem.
       Miałyśmy mapę. Naprawdę. I to nie tak, że nie umiemy czytać map. Umiemy. Ja mam nawet niezłą orientację w terenie i zawsze wiem, gdzie zaparkowałam samochód w centrum handlowym. Ale była noc, a nasze mózgi pracowały chyba wolniej niż zwykle. Skręcałyśmy w prawo i w lewo, szłyśmy w górę i w dół… I nie miałyśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. Oslo wessało nas na dobre. Początkowo trzymałyśmy się głównych dróg, ale z czasem trafiłyśmy w jakieś ciemne, szemrane uliczki. Spytałyśmy czarnoskórego saksofonistę, czy wie, gdzie jest ten i ten hotel, ale nie wiedział. Zapraszał za to do klubu, w którym grał. Grzecznie podziękowałyśmy i zaczepiłyśmy policjanta, który przechodził obok. Bardzo chciał nam pomóc, ale kompletnie nie znał miasta. Poradził nam wejście do pierwszego lepszego hotelu, bo twierdził, że recepcjoniści muszą wszystko wiedzieć. Podziękowałyśmy i obrałyśmy inną taktykę. Skierowałyśmy się w miejsce, które zawsze potrafimy znaleźć. I z którego potrafimy wszędzie trafić. Aker Brygge – nowoczesna, droga dzielnica Oslo. Stamtąd kursują promy, ludzie cumują tam swoje żaglówki, a w lecie młodzież śmiga po chodnikach na deskorolkach. Nasza ulubiona dzielnica. Zupełnie przypadkiem mieszka tam Rybak.


     Tak jak przypuszczałam, drogę na Aker Brygge znalazłyśmy bez problemów. Po prostu skierowałyśmy się w dół ulicy i po chwili wszystko stało się jasne. Skoro już tam byłyśmy, postanowiłyśmy przejść się  pięknie oświetlonymi uliczkami. Śnieg skrzypiał pod stopami i mienił się w światłach latarni. Nie mogłyśmy się napatrzeć. Czas jakby się zatrzymał – byłyśmy w naszej własnej Krainie Lodu i nie chciałyśmy się stamtąd ruszać.


     Mróz jednak nie dawał za wygraną. Policzki i nosy się zaczerwieniły, a stopy i dłonie powoli zamieniały się w sople lodu… Musiałyśmy wracać do hotelu. Tym razem dość szybko tam trafiłyśmy. Nie śpiewałyśmy już kołysanek, tylko dużo rozmawiałyśmy. Przebywanie z Ebbą zmuszało nas do ciągłego używania angielskiego. Chyba po raz pierwszy w życiu miałam sny w tym języku. Mózg przestawił się na dobre.

Wieże ratusza w Oslo (widoczne w tle) są dobrym punktem orientacyjnym.

     Spałyśmy spokojnie, zupełnie nieświadome, że następnego dnia spełni się jedno z naszych marzeń, ale i sennych koszmarów zarazem. Miało być bardzo ciekawie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz