tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

piątek, 25 grudnia 2015

Świąteczna przygoda w Krainie Lodu

      Dziś chciałabym Was zabrać w podróż nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie. Cofniemy się o trzy lata, by opowiedzieć o chwilach, gdy byłyśmy szalonymi fankami. Kiedy wyglądałyśmy jak małe kulki z grzywkami. Ale, co najważniejsze, o chwilach, kiedy na każdym kroku naprawdę czułyśmy atmosferę Świąt. Zabieram Was do grudniowej, otulonej śniegiem Norwegii…
      Oczywiście jechałyśmy na koncert. Koncert świąteczny mniej więcej tydzień przed Wigilią. Był to nasz czwarty wyjazd do Norwegii, ale pierwszy zimą. Drugi bez rodziców, którzy odwieźli nas jedynie na lotnisko Modlin i pomachali nam na pożegnanie. Przeszłyśmy odprawę, czas było wchodzić do samolotu, gdy nagle...
      - Proszę włożyć walizkę do tego koszyka!
     Posłuchałam głosu nieznoszącego sprzeciwu i grzecznie umieściłam walizkę w metalowej ,,klatce” do mierzenia. A właściwie starałam się ją tam umieścić, bo nie chciała wejść. Plastikowy uchwyt uniemożliwiał wepchnięcie jej.
     - Ta walizka jest za duża. Musi pani dopłacić milion monet – usłyszałam. No dobra, było to nieco ponad sto złotych, ale i tak bolało. WizzAir i te ich regulacje!
     - Ale widzi pani przecież, że ta walizka by weszła… Tylko rączka ją blokuje!
     - Więc nie wchodzi. Trzeba dopłacić.
     - To może ja tę rączkę urwę, co?
    Współpasażerowie przyglądali się tej scenie z zainteresowaniem. W ich oczach widziałam współczucie i dużo zrozumienia – nie tylko my miałyśmy ten problem. Po chwili powstała mała loża szyderców, którzy z wielkim zapałem dogadywali ,,przepisowej” pracownicy. Kobieta nie miała lekko, ale w końcu wszystkich nas wpuściła na pokład. Tyle że mnie lżejszą o tę stówkę.


     Ale czymże jest stówka wobec Norwegii? Gdy za oknem pojawiły się nasze ukochane fiordy, serca zaczęły bić dwa razy szybciej. Po chwili siedziałyśmy już w pociągu. Tonsberg nie jest daleko od lotniska, więc podróż nie trwała długo, ale zdążyłyśmy nacieszyć oczy ośnieżonymi polami i domkami. Konie biegały po śniegu w pikowanych narzutkach, a po pastwisku przechadzały się… kaczki. Moja siostra oczywiście zapomniała legitymacji, ale wyjaśniłam konduktorce, że w Polsce do 18 roku życia jest obowiązek szkolny, więc to oczywiste, że ma tę legitymację. Kobieta uśmiechnęła się tylko i sprzedała nam bilety ulgowe. Spróbujcie tego w PKP… ;)
     Tina objęła dowodzenie i prowadziła mnie w stronę hotelu. Byłyśmy w tym mieście kilka miesięcy wcześniej, w wakacje, ale w zimie wszystko wyglądało inaczej. Mimo to bez problemu trafiłyśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się fiord na brzegach skuty lodem. A tuż obok nasz hotel, który w lobby powitał nas świątecznymi dekoracjami.



     Dwa olbrzymie łóżka czekały, by po nich poskakać, ale powstrzymałyśmy się, bo trzeba było zapakować prezent. Polish Rybak’s Mafia chciała go przekazać Alexandrowi Rybakowi, a my zaoferowałyśmy swe małe walizki i przywiozłyśmy wszystko do Norwegii. Była to większa akcja, do której powstał odpowiedni filmik:


     W paczce była pościel z LEGO, które Rybak uwielbia, a do tego breloczek z mistrzem Yodą. No i Ptasie Mleczko – to już taka koncertowa tradycja. Wszystko czekało spakowane w czerwone pudełko z zieloną wstążką.
     Koncert miał być dopiero wieczorem, miałyśmy więc czas na spacer. Najpierw wybrałyśmy się do 7Eleven po skromne (choć piekielnie drogie, jak to w Norwegii) zapasy. Gdy tak maszerowałyśmy, natknęłyśmy się na naszych znajomych z Wielkiej Brytanii. Anni i Dave powitali nas z wielkim entuzjazmem i oznajmili, że nasz międzynarodowy fanklub ma zarezerwowane miejsca w kościele, gdzie miał się odbyć koncert. Odetchnęłyśmy z ulgą, bo już sobie wyobrażałyśmy nasz ból, gdybyśmy musiały siedzieć gdzieś na szarym końcu… Chwilę pogadaliśmy, ale było zimno, więc wróciłyśmy do hotelu, gdzie postanowiłyśmy zwiedzić każdy kąt. Na najwyższym piętrze było ciekawie – dość ciasno, za to z plakatami śmiesznych ziomeczków. Spędziłyśmy tam chwilę, ale musiałyśmy wracać do pokoju, bo przyjechała nasza zaprzyjaźniona Szwedka, Ebba, która miała dzielić z nami pokój.


     Wybrałyśmy się na pizzę i znowu byłyśmy zaskoczone wysokim odsetkiem przystojniaków w populacji Norwegii. Aż się oczy cieszyły. Do pizzy też, bo była bardzo dobra. Oczywiście z ketchupem. Jedzenie pizzy z Ebbą zawsze jest zabawne, bo dziewczyna nie może uwierzyć, że w Polsce jemy to danie z ketchupem właśnie. Zawsze się dziwi, zawsze mówi, że jesteśmy dziwne, zawsze próbuje… I zawsze jej smakuje. ;) A zimowy Tonsberg zaskoczył nas spokojem i ciszą. W lecie było tam gwarno, imprezowo, tłoczno... A teraz było tylko bardzo zimno. I bardzo nam się to podobało.




     Gdy nadszedł wieczór, przyszykowałyśmy się do wyjścia. Ubrane ładnie, ale nie za ładnie (w końcu koncert miał mieć miejsce w kościele), opuściłyśmy hotel. Nie miałyśmy daleko – po dwóch minutach byłyśmy na miejscu i… załamałyśmy się. Do koncertu było jeszcze 40 minut, a przed nami stała już kolejka złożona mniej więcej z dwustu emerytów. A myślałyśmy, że będziemy pierwsze! Na domiar złego Ebba zapomniała czegoś i musiała wracać do hotelu, a zostawiła nam swój bilet. Nie mogłybyśmy wejść bez niej. Na szczęście wróciła do nas tuż przed tym, jak bileterka miała nas wpuścić.


     Większość miejsc zajmowali emeryci. Nieśmiało, ale z determinacją, przesuwałyśmy się na przód kościoła. Nauczona doświadczeniem wiedziałam, że ludzie w kościele często cisną się z tyłu, a z przodu pełno jest jeszcze miejsc. I tym razem ta zasada się sprawdziła. Co więcej, znalazłyśmy ławki zarezerwowane dla fanklubu. Usiadłyśmy w drugiej. Po chwili zjawił się tłumek naszych znajomych z Wielkiej Brytanii, Norwegii, Rosji, Ukrainy, Holandii… Lista krajów była długa. Kobiety trochę nam zasłaniały, więc uznałyśmy, że najwyżej usiądziemy na podłodze. Przy okazji zakumplowałyśmy się z organizatorem całej trasy koncertowej. Tor Arne to taki sympatyczny człowiek! Obiecał nam, że jeśli będziemy źle widzieć, to sam przyniesie nam dodatkowe krzesełka i ustawi je z samego przodu.
   Zrzuciłyśmy kurtki, bo kościół miał ogrzewanie. Cóż za wygoda! Teraz mogłyśmy już spokojnie skupić się na tym, co działo się wokół.
     Przygasły światła. Wolna melodia otuliła cichym brzmieniem kościół. ,,Cicha noc” jeszcze nigdy nie brzmiała tak pięknie. Pojawił się Alex, który z zamkniętymi oczami czarował nas za pomocą skrzypiec. Po chwili dołączyła do niego czwórka wokalistów, z którymi koncertował. Dodali swoje mormorando, a cały kościół zamarł w zachwycie.


    Światła reflektorów padały na figurę Jezusa nad ołtarzem, a jej cień rysował się na ścianie. Wszystko to (w połączeniu z muzyką) było tak wyjątkowe, tak majestatyczne, że całą sobą poczułam magię Świąt. To samo, co czułam, gdy miałam pięć lat i pałaszowałam barszcz z uszkami. Poczułam się tak szczęśliwa, że zdołałam tylko wyszeptać ,,Merry Christmas, Ebba” i ,,Wesołych Świąt, Martynku”, po czym się rozkleiłam. Chwilę zajęło mi uspokojenie się.
    Artyści przywitali się z publicznością i rozpoczęli koncert. Śpiewali głównie po norwesku, a między piosenkami opowiadali anegdotki również w tym języku. Niewiele rozumiałyśmy, więc Ebba starała się nam tłumaczyć niektóre fragmenty. Alex nas zauważył, więc stroił do nas śmieszne miny, a jego przyjaciółka, Bettan, która również nas rozpoznała, uśmiechała się promiennie. Wyglądała jak anioł, gdy reflektory rozświetlały jej blond włosy i piękną, dojrzałą twarz.
   ,,The Christmas Song” w wykonaniu Alexa sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. Jazzowa aranżacja, doskonale opanowane gesty, dzięki którym opowiadał historię, a do tego żywiołowa gra na skrzypcach… Właśnie takiego Alexa lubię. Mistrza sceny, wczutego w utwór, ale nawiązującego też kontakt z publicznością.


     Gdy najstarszy wokalista opowiadał swoje historyjki, niemal cały czas patrzył właśnie na mnie. Oczywiście go nie rozumiałam, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Przytakiwałam, uśmiechałam się, śmiałam się w odpowiednich momentach… I po prostu robiłam dobre wrażenie. Tymczasem inni wokaliści już wiedzieli, że nie jesteśmy z Norwegii. Widziałyśmy, że Alex szeptał im coś, wskazując dyskretnie na nas.


     Dlatego na ich twarzach widać było wielkie zdziwienie, gdy poprosili publiczność o dołączenie do wspólnego śpiewania norweskiej kolędy, a my… wyjęłyśmy kartki z tekstem i śpiewałyśmy tak głośno, jak tylko mogłyśmy. Byłyśmy przygotowane, bo inne fanki powiedziały nam, do których kolęd można się dołączyć, więc ćwiczyłyśmy w domu. Udało nam się zaskoczyć artystów, którzy patrzyli na nas z szerokimi uśmiechami. I tak było za każdym razem, gdy prosili publiczność o pomoc.
      Ostatnim utworem wykonywanym przez norweską piątkę była podniosła pieśń ,,Deilig er jorden”. Cały kościół śpiewał z artystami, a w pewnej chwili stało się coś niesamowitego – ludzie zaczęli wstawać. Śpiewali na stojąco, jakby to był hymn. Tak właśnie brzmiał, gdy setki głosów odbijały się echem w wielkim kościele. Nagle poczułam jedność z tymi ludźmi. Przez chwilę wszyscy uczestniczyliśmy w czymś magicznym.
     Po chwili eksplodowały oklaski. Koncert dobiegł końca, a uśmiechnięci ludzie zaczęli opuszczać kościół. My czekałyśmy, bo Tor Arne (wyżej wspomniany organizator koncertu) powiedział, że Alex zaraz do nas wyjdzie. W międzyczasie pobiegłam kupić ,,Christmas Tales” – świąteczną płytę Alexa, która właśnie wyszła. Kupiłam ich osiem, ku wielkiemu zaskoczeniu sprzedawczyni i Anni. Oczywiście dla nas była tylko jedna – miałyśmy po prostu wiele zamówień z Polski. ;)
     Gdy wróciłam, Alex już zdążył przywitać się z fankami i… rozpakować nasz prezent. Rzuciłam Tinie gniewne spojrzenie, ale wiem, że nie mogła nic zrobić – ten facet jest ciekawski jak dziecko i nie umie czekać. Był bardzo zadowolony z prezentu i dużo się śmiał. Chwilę porozmawialiśmy, namawiałyśmy go na przyjazd do Polski. Nagrałyśmy też życzenia dla naszej Mafii.


     Tina zrobiła sobie z nim zdjęcie, ja tylko go uściskałam. Jak zwykle sporo się przekomarzaliśmy. W końcu Alex musiał uciekać, więc wraz z tłumkiem znajomych opuściłyśmy kościół i w doskonałych humorach maszerowałyśmy do hotelu. Zaczęłyśmy śpiewać ,,Feliz Navidad” i tańczyć. W pewnej chwili minął nas samochód. Mignęła nam twarz Alexa, który się z nas śmiał. Tańczyłyśmy dalej.


     W hotelowej restauracji usiadłyśmy przy małej sztucznej choince i patrzyłyśmy na fiord, który coraz bardziej skuty był lodem. Rozmawiałyśmy, snułyśmy wielkie plany i uczyłyśmy Ebbę, jak powinna mówić ,,Pszemek”. A gdy wróciłyśmy do pokoju, słuchałyśmy świątecznej płyty. Gdy zadzwonił telefon Ebby, kazała mi odebrać, bo sama nie mogła. Dzwonił jej tata, który nie zna angielskiego, ale… zna rosyjski. I w ten oto sposób byłam w Norwegii, rozmawiałam ze Szwedem, ale mówiłam po rosyjsku. Ciekawe doświadczenie.


     Nocą, gdy już leżałyśmy w łóżkach i miałyśmy iść spać, któraś z nas zaczęła nucić kołysankę. Kolejna godzina minęła nam na naprzemiennym śpiewaniu i słuchaniu polskich i szwedzkich piosenek. Było wspaniale. A spało się tym lepiej, że wiedziałyśmy, że następny dzień spędzimy już w Oslo. Jeszcze nie wiedziałyśmy, ile spotka nas tam przygód…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz