tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 15 listopada 2015

Pożegnanie z Afryką

      Zapadał zmierzch, gdy z Le Morne ruszyliśmy na lotnisko. Tak jak tydzień wcześniej, mieszkańcy wyspy spędzali niedzielny wieczór na piknikowaniu przy wodzie. W mijanej wiosce na boisku szkolnym trwał jakiś festyn – żywiołowa muzyka i tłumy młodzieży zwracały uwagę już z daleka. Oczywiście minięcie tego miejsca było kłopotliwe, bo na wąskiej drodze z obu stron parkowały samochody. Słońce już prawie zaszło, więc nad naszymi głowami kołowały całe chmary wielkich nietoperzy. Co prawda już się do nich przyzwyczailiśmy, ale było ich tyle, że naprawdę byliśmy zaskoczeni. Machały szerokimi skrzydłami, jakby chciały się z nami pożegnać.


Z tym maluchem wróciłam do domu, więc mam namiastkę nietoperzowej krainy. ;)

      Nie będę kryć, że w oczach szkliły mi się łzy. Już tęskniłam za tą dziką przyrodą: rybkami płynącymi przy stopach, nietoperzami kołującymi nad głowami, wodą kokosową i malowniczymi wodospadami. Za jaszczurkami na ścianach i wielką górą, którą widzieliśmy, gdy smażyliśmy się na plaży. Nawet za tym, że przeżycie na drodze nie jest proste. Za tym, że znalezienie lokalu, w którym można zjeść bez ryzyka zatrucia, graniczy z cudem. Za tym bałaganem i luzem. Oraz za życzliwymi ludźmi, którzy zostali w hotelu. Co tu wiele mówić – Afryka skradła mi serce.
      Tymczasem jechaliśmy i walczyliśmy o życie. Ostre skręty i gwałtowne hamowanie to była norma. Autobus jadący przed nami zatrzymał się na światłach i wypuścił człowieka tuż pod koła samochodu jadącego z naprzeciwka. Mężczyzna przeżył, więc nikt się nie przejął. W autobusie świeciły się jarzeniówki, dlatego dokładnie widzieliśmy, że pasażerowie… wstali i tańczyli. Na tyle pojazdu trwała prawdziwa dyskoteka. Jak te dziewczyny się ruszały! Trzeba przyznać, że miały czym potrząsać i robiły to bez cienia skrępowania. 
      Było ciemno, czas wylotu coraz bliżej, a my się pogubiliśmy. Oznaczenia dróg są słabe, kierunkowskazy często nie są większe od kartki formatu A4… Pędziliśmy (na ile było to możliwe na tych drogach), ale bez przerwy musieliśmy omijać źle zaparkowane samochody, co znacznie nas spowalniało.
      - A jakby tak zadzwonić na policję? Ciekawe, czy by ich wszystkich odholowali…
      - No nie wiem… Przecież tutaj właśnie policja stoi…
      Faktycznie. Nawet radiowóz zaparkowano tak, że klasyfikował się do odholowania. No cóż. Trzeba było zacisnąć zęby i jechać dalej.
      W końcu dotarliśmy na lotnisko. W wypożyczalni samochodów nie było miejsca na parkingu, a każdy jeździł odwrotnie do znaków. Czyli niby Mauritius, nie Kongo… ale jednak kongo.
      Okazało się, że nasze bagaże są za ciężkie, ale nasz urok osobisty i zdolności negocjowania (,,No co pan, mam wyrzucić buty czy te pamiątki, które kupiłam, że pokazać, jaki wasz kraj jest cudowny?”) przekonały pana odpowiedzialnego za odprawy, że bagażowi nie zorganizują strajku, jeśli będą musieli podnieść walizkę cięższą o te trzy kilogramy. Przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa, w paszportach pojawiły się kolejne pieczątki z dodo, a my mogliśmy pójść coś zjeść.  
      Na Mauritiusie jest tylko jedno lotnisko, które nie jest zbyt wielkie. Dlatego w dwóch dostępnych restauracjach panował ścisk jak w szatni szkolnej po siódmej lekcji. Wydaliśmy nasze ostatnie rupie na obiad i przekąski, które planowaliśmy zabrać do samolotu. Wraz z Tiną bardzo cieszyłyśmy się, że udało nam się dostać waniliową Mirindę i Coca-Colę z napisem ,,Podziel się radością z Husseinem” – uwielbiamy przywozić do domu rzeczy, których raczej nie dostanie się w Polsce. Zwłaszcza ta cola nas bawiła, bo pewnie w całej Europie takich nie ma.
      Zadowoleni załadowaliśmy się do samolotu. Mieliśmy lecieć całą noc, więc planowaliśmy dużo spać. Okazało się, że tym razem lecimy nieco starszym modelem – miał co prawda monitorki, ale nie można było sobie wybierać filmów. Pan pilot miał pilot, że tak to ujmę. Znowu dostaliśmy zestawy małego podróżnika z grzebykiem i innymi bajerami, zapięliśmy pasy i obejrzeliśmy film instruktażowy, któremu oczywiście daleko do tego najlepszego na świecie filmu przygotowanego przez linie lotnicze Nowej Zelandii:


      Tak czy siak, maurytyjski też jest niezły:


      Tuż przed startem obsługa zrobiła coś, co zaskoczyło nawet naszego tatę, który niejedno w samolotach już widział. Stewardzi przeszli przez cały samolot ze sprayami w rękach i rozpylali je nad naszymi głowami. Z pewnością miało to zapobiec przewiezieniu nielegalnych owadzich imigrantów do Europy.


      Wkrótce wszystkich ogarnęła senność. Podejrzewam, że to nie tylko kwestia ciemności panujących za oknem. Czytałam kiedyś, że załoga samolotu często stosuje prosty trik – zwiększenie temperatury w kadłubie rozleniwia i powoli usypia pasażerów, dzięki czemu nie trzeba się nimi zajmować. Sprytne. I działa.
      Ale nawet ciepło i ciemność nie zmuszą do snu, kiedy przestaje być wygodnie. Lot trwał prawie pół doby, więc po kilku godzinach siedzenia zaczęłyśmy wariować. Miałam wrażenie, że moje kolana eksplodują, a wyprostować ich za bardzo nie mogłam. Wraz z Tiną uskuteczniałyśmy jogę samolotową – zwijałyśmy się jak precle, żeby tylko jakoś zmienić pozycję. Przy czym mojej długonogiej siostrze było dużo trudniej, więc dla wyrównania naszego poziomu nieszczęścia oddałam jej moją poduszkę-rogala. Była super, dmuchana. W zamian za nią dostałam poduszkę wypełnioną groszkiem. Niby miękka, ale rogal był o niebo lepszy – idealnie leżał na karku, a dzięki temu, że był dmuchany, można było samemu ustalić stopień twardości. Po locie można spuścić powietrze i poduszka nie zajmuje miejsca w torbie. Serdecznie polecam!

,,Nie szkodzi... I tak nie lubię, kiedy mi wygodnie."
Taka jest, niestety, samolotowa rzeczywistość.

      Wylądowaliśmy w Paryżu. Bardzo długo kołowaliśmy na lotnisku, a później jeszcze musieliśmy podjechać autobusem na nasz terminal. Dziwna organizacja, biorąc pod uwagę, że Air Mauritius jest jakby gałęzią Air France, więc przywileje typu pierwszeństwo do parkowania blisko terminali powinny być normą… Ale jednak nie.
      Okazało się, że czeka nas kolejna kontrola bezpieczeństwa. Nie znoszę tego, że podczas lotów łączonych trzeba przez to przechodzić po kilka razy (pisałam o tym już wcześniej). Tym bardziej, że obsługa lotniska ma niesamowitą zdolność do irytowania ludzi.
      Wyobraźcie sobie taką sytuację:
      Przeszliście bez problemu kontrolę tysiące kilometrów od Europy. 14 godzin później jesteście zmęczeni, wszystko was boli, włosy są rozczochrane, twarz wygląda tragicznie… Marzycie tylko o tym, żeby już być w domu, ale wiecie, że czeka Was jeszcze co najmniej 8 godzin podróży… A tu strażnik mówi: ,,Wyrzuć tę puszkę”. Że co? Że Husseina? Nie chce Wam się oczywiście wierzyć. Przecież kupiliście picie już po przejściu kontroli na poprzednim lotnisku. Ale pan strażnik się upiera. Wasza jedyna radość, ostatnie zaoszczędzone rupie wydane na napój… Wszystko to ląduje w koszu. Chce się kląć. Chce się potrzepać puszką i cisnąć ją o podłogę, żeby pokazać Francuzom fontannę polskiej złości. W końcu chce się kogoś uderzyć. Ale nie można, trzeba się pogodzić z sytuacją i przejść do kontroli paszportowej.
      A tam też zamieszanie. Ustawiamy się w jednej kolejce, ludzie przed nami przechodzą, a tymczasem za nami ustawiają się inni. A pracownica… Zamyka nam przejście przed nosem i otwiera z drugiej strony – tam, gdzie podeszli ci za nami. Oni przechodzą, a pracownica… Znowu zamyka bramkę przed nami i puszcza ludzi z drugiej strony.
      - Co się tu, kurna, wyrabia? – Tata nie wytrzymał nerwowo. – Wypuścisz nas wreszcie, kobieto?
      - Niech pan nie będzie niemiły! – Kobieta po raz kolejny zamknęła przed nami przejście i przepuściła innych ludzi.
      - No zaraz mnie coś trafi! Czemu oni przechodzą, a my nie?
      - Bo oni przyszli…
      - My też przyszliśmy. Pierwsi!
      W końcu kobieta łaskawie nas przepuściła z miną wyrażającą wielkie zdegustowanie. Podeszliśmy do okienka, gdzie sprawdzano paszporty. My przeszłyśmy bez problemu, ale tata trafił na kolejnego ważniaka. Nawet nie wiem, kiedy od zwykłego ,,dzień dobry” rozmowa rozwinęła się do czegoś takiego:
      - Daj mi już tę pieczątkę, człowieku! Ile można tu stać? Zaraz się spóźnię przez ciebie na samolot!
      - No trudno, najwyżej polecisz następnym!
      - Możliwe! Ale na pewno to już nie będzie Air France, bo widzę, że w tym kraju pracują sami debile!
      - Mogę cię aresztować za obrazę urzędnika państwowego!
      - A dobra, dawaj! Mam już dzwonić do ambasady?
      W końcu odciągnęłyśmy tatę od okienka, bo wiedziałyśmy, że faktycznie był gotów dać się aresztować - nie miał zamiaru odpuścić urzędasowi.
      Cała ta sytuacja bardzo nas wzburzyła. Na twarzy miałam jednak złośliwy uśmieszek. W torbie znalazłam soczek z rurką, którego nikt nie zabrał. To było takie moje małe trofeum – może i skonfiskowali puszkę, którą miałam się podzielić z Husseinem, ale nie znaleźli zwykłego kartonika z napojem.
      To był dowód na to, że te wszystkie procedury bezpieczeństwa są bardzo wybiórcze i zupełnie nieefektywne. Ja przeniosłam soczek, tata kiedyś przewiózł coś znacznie ciekawszego... Po raz kolejny utwierdziłam się w smutnym przekonaniu, że można sprawdzać turystów po pięć razy, kazać im iść boso, obmacywać, konfiskować kremy w zbyt dużych pudełeczkach, ale jeśli terrorysta będzie chciał, to przemyci swoją bombę tak, jak ja przemyciłam soczek. Zawsze znajdzie sposób, by obejść system.
      Ataki w Paryżu potwierdziły moje przypuszczenia. Tym razem naprawdę chciałabym się mylić, ale czułam, że coś takiego się wydarzy. I to właśnie we Francji. Dlatego zrezygnowałyśmy z wyjazdu do Paryża we wrześniu. Okazało się, że dobrze zrobiłyśmy. Ciężko uwierzyć w to, co się stało… Ale nie mogłabym szczerze powiedzieć, że się tego nie spodziewałam.
      Nie chcę jednak kończyć opisu naszych wspaniałych wakacji tak smutną refleksją. Dlatego też powiem Wam, że umycie zębów po długim locie działa prawie jak medytacja – daje nowe spojrzenie na świat i napawa optymizmem. Mimo wszystko wracaliśmy do domu w dobrym nastroju.
      W samolocie do Warszawy rodzice musieli siedzieć osobno, bo Tina ukradła im bilety z miejscami obok siebie.
       - Jak mam siedzieć obok jakiegoś grubasa, to obok swojego grubasa – powiedziała, patrząc na mnie wymownie.
      Prawie się wzruszyłam.

      I na tym niech zakończy się ta opowieść. Wakacje były wspaniałe. Jeśli kiedyś będę miała szansę, znowu przejdę każdą kontrolę i wsiądę do niewygodnego samolotu, żeby tylko wrócić na Mauritius. Albo polecieć w inne miejsce w Afryce. Pożegnanie z nią było trudne, powrót do Europy i jej sztywnych zasad bolał…
      Ale przynajmniej drogi mamy lepsze. S8 w Warszawie była jak objawienie po tym, co przeżyliśmy na wyspie. Wszędzie dobrze. A z rodziną najlepiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz