tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 1 listopada 2015

Dwa ostatnie dni na Mauritiusie

      Studia i bycie odpowiedzialną za własne obiady dziewczyną są tak bardzo zajmujące, że znalezienie czasu na pisanie graniczy z cudem. Ale miło w tym pędzie zatrzymać się i powspominać te spokojne i leniwe chwile sprzed kilku tygodni. Tym bardziej, że to już prawie koniec opowieści.

       Zbliżał się koniec naszej afrykańskiej przygody, więc przedostatni dzień postanowiliśmy spędzić w hotelu, relaksując się przed długą podróżą do domu.
     Już od rana było wesoło. Tina poprzedniego dnia spróbowała shake’a na śniadaniu, a że nie planowała wstawać, zamówiła sobie taki z dostawą do pokoju. Z dostawą w wykonaniu taty, oczywiście. Zwinęliśmy szklankę z napojem i przemknęliśmy przed obsługą jak nastolatki kradnące kosmetyki w centrum handlowym. Po drodze do pokoju napotykani ogrodnicy patrzyli na nas z rozbawieniem, myśląc pewnie o tym, że mogliśmy przecież zamówić śniadanie do pokoju. Ale przecież typowi Polacy muszą robić wszystko po swojemu. ;)
      Gdy rozłożyłyśmy się na plaży i zanurzyłyśmy się w książkowych światach, podszedł do nas obnośny handlarz bransoletkami i innymi cudeńkami. Doskonale wyczuł moment, kiedy dołączył do nas tata, czyli ,,Big Boss”. Trzeba mężczyźnie przyznać, że zna się na handlu – wyczuł najsłabsze ogniwo (tatę) i wiedział, jakie błyskotki pokazać srokom (mamie i mnie), żeby można było podjąć negocjacje. Faktycznie sprzedawał ładne rzeczy, ale oczywiście po bardzo zawyżonych cenach. Na szczęście trafił na równego sobie zawodnika.
        - Szefie, ale ty jesteś bogaty, a ja mam dwie córki na utrzymaniu.
        - Ale ja też mam dwie córki, widzisz je przecież. Przez nie też jestem spłukany.
        - Nie żartuj, Szefie, przecież stać cię na wakacje tutaj.
        - Było mnie stać. A teraz już na nic mnie nie stać.
        - Nie żartuj, Szefie, nie żartuj. Zobacz, to różowy koral, bardzo rzadki… Szanowna pani spojrzy, jak będzie pasować. I to. I to też. I jeszcze to.
        W końcu tata tak gościa zbajerował, że dostałyśmy sześć bransoletek w cenie jednej. Obaj panowie czuli, że mogą mówić tylko o połowicznym zwycięstwie - facet zarobił, ale liczył na więcej, a tata wydał więcej, niż planował. Za to my z mamą mamy bransoletki.
     Wieczorem umówiliśmy się w barze z polską rodzinką, którą poznaliśmy trzy dni wcześniej. Spędziliśmy razem miłe trzy godziny wypełnione rozmowami na tematy wszelakie. Co ciekawe, najwięcej czasu przegadałam z jedenastolatką siedzącą obok mnie – dziewczynka była bardzo mądra jak na swój wiek i naprawdę dobrze się jej słuchało.
       Okazało się, że ci ludzie wykupili wakacje w biurze podróży. Była ich czwórka (dwójka dorosłych + dwie nastolatki) i mieszkali w jednym mieszkanku (dziewczyny miały pokój bez okna). Mieli o tyle dobrze, że wykupili sobie kolacje, ale poza tym drobiazgiem nasz samodzielny wyjazd bardziej się opłacał. Owszem, szukanie lotów i hoteli jest czasochłonne, ale dzięki poświęconemu czasowi zaoszczędziliśmy kilka tysięcy złotych, które oni zostawili w biurze. I mieliśmy dwa mieszkania, nie jedno. Niezależność górą! ;)

***
          W nocy miałyśmy przygodę z serii tych, które mogą doprowadzić do zawału. O 5.30, kiedy obie z Tiną znajdowałyśmy się gdzieś głęboko w fazie REM, nagle w naszym pokoju coś eksplodowało, wrzeszczało, chciało kogoś zabić… A nie, wszystko w porządku! To tylko komputer w całkowitych ciemnościach zaczął grać piosenkę z „Franklina”. Zanim wyplątałam się z kołdry, zdążył wykrzyczeć chyba całą zwrotkę. Kiedyś zdarzyło mu się o trzeciej w nocy zafundować nam pobudkę z piosenką happysadu (czy Was też zastanawia to, że nazwę tego zespołu piszę się małą literą?), ale Franklin to przebił.
***
           Niedziela – ostatni dzień rajskich wakacji.
          Wyjechać z hotelu musieliśmy dopiero o 17. Zazwyczaj trzeba się wymeldować do 12, czasem można zostać do 14, ale do 17? To się raczej nie zdarza. Postanowiliśmy zapytać. Do naszego pokoju zadzwoni kierownik i powiedział mi, że rodzice muszą się wynieść ze swojego pokoju, ale my możemy zostać tak długo, jak chcemy. Co więcej: oznajmił, że na obiad możemy iść bez żadnych dopłat. Powiedział to tak, jakby to było coś oczywistego. Ja natomiast zbierałam szczękę z podłogi. Spróbujcie kiedyś wynegocjować darmowy obiad w europejskim hotelu i powiedzcie mi, jak Wam poszło, dobrze? Mogę się założyć, że nie będzie to łatwe. A na Mauritiusie to zupełnie normalne. Coś wspaniałego.
         Skoro mogliśmy zostać dłużej, zdecydowaliśmy się pójść na basen. Co prawda było trochę szaro i chłodno, ale uśmialiśmy się niesamowicie – nurkująca Tina to zjawisko, które trzeba zobaczyć, bo nie da się tego opisać. Ale chwilami wyglądała jak syrenka, trzeba jej to oddać.


Prawda, że syrenka?

A ja... Powiedzmy, że jestem foką.

        Gdy wróciliśmy do pokoju, okazało się, że… karta przestała działać. Tata musiał więc biec do recepcji, żeby nam ją aktywowali, a my po raz kolejny doceniłyśmy to, że przed wejściem do pokoju były miękkie fotele.
         Po obiedzie przyszedł czas na spakowanie ostatnich rzeczy, co szło dość sprawnie, bo zazwyczaj w drogę powrotną łatwiej się spakować. Nie trzeba przecież decydować, co trzeba zabrać. No chyba że leci się tanimi liniami i ma się dylemat pt. ,,Wziąć kupione pamiątki czy te jedyne jeansy, które i tak z trudem zmieściły się w walizce?” – my na szczęście mieliśmy aż 23 kg limitu, więc można było spakować wszystko.
        W oczekiwaniu na wózek, który miał zabrać nasze bagaże, wybrałam się po raz ostatni na plażę. Koleżanka Hania wpadła ostatnio na pomysł, żeby w różnych zakątkach świata wieszać własnoręcznie zrobione flagi, które ktoś później może zabrać i powiesić w innym kraju czy na innym kontynencie. Tak więc (dzięki umiejętnościom krawieckim mamy i spodniom roboczym taty) i ja dołączyłam do inicjatywy Flag the Rabbit i zawiesiłam swoją flagę na maurytyjskiej palmie. Co prawda nikt jeszcze nie wysłał Hani zdjęcia z informacją, gdzie zawędrowała flaga (być może została zdjęta przez pracowników), ale podjęłam próbę. I planuję robić to dalej, może któraś flaga faktycznie zwiedzi świat.
       I, wierzcie mi lub nie, kiedy tak stałyśmy z mamą na tej plaży i po raz ostatni podziwiałyśmy ocean w złotym blasku słońca, na horyzoncie zauważyłyśmy wypukłe kształty pojawiające się i znikające wśród fal. Delfiny. Czy istnieje lepsze pożegnanie z rajem?


         Przyjechał pan bagażowy. Zapakował i nas, i walizki na wózek. Pomknęliśmy do recepcji, gdzie tata uregulował rachunek, a bagażowi dali nam na pożegnanie butelki wody i wykazali się wyjątkowymi zdolnościami do układania klocków Jenga, dzięki czemu mogli jakoś sensownie upchnąć walizki do bagażnika, co wydawało się niewykonalne. Dostali za to kilka dolarów i uśmiechali się jeszcze szerzej niż wcześniej. Od razu wiedziałam, że będę tęsknić za tymi uprzejmymi i radosnymi ludźmi. I za ich życzliwością, która przecież nie jest wpisana w koszty pobytu w hotelu. Jest przejawem ich własnego podejścia do pracy i ludzi.

        Wiedziałam, że będę tęsknić, ale wsiadłam do samochodu. Hotelowa brama zamknęła się za nami. Nadszedł czas, by wrócić do domu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, jak długa i pełna wrażeń będzie to podróż. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz