tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

sobota, 10 października 2015

Jak zostać Tarzanem?

          Przypomnijmy…
         Tata wszedł na platformę, gdzie do jego uprzęży przypięto bardzo grubą linę. Został pouczony, jak powinien ją trzymać, po czym ustawił się w ustalonym miejscu i…


          I wtedy zdarzyło się kilka rzeczy równocześnie.
      Tata skoczył i poleciał nad kanionem, wyleciał wysoko ponad linię drzew, po czym jak na huśtawce zaczął latać wysoko nad ziemią.


      W momencie skoku nie krzyknął – on ryknął jak lew. Mama, znajdująca się wtedy w innym miejscu i obserwująca wszystko z góry, opowiadała później, że sekundę później słyszała ryki prawdziwych lwów.
         Tymczasem ja widziałam, że po tym ryku, gdy tata bujał się na linie, spłoszony wielki nietoperz zerwał się do lotu i przeleciał tuż nad tatą.
       Po skoku kilka razy poleciał naprawdę wysoko, ale powoli tracił prędkość i mógł odetchnąć z ulgą. Zawołał: ,,Nie było tak źle!” i złapał rzuconą mu linę, dzięki której po chwili wciągnięto go na skałę na skraju kanionu.


     - Nie skaczcie! To straszne! – Usłyszałyśmy takie okrzyki gdzieś zza drzew. – Co mi tu będziesz… Idę do nich! Muszę im powiedzieć, żeby nie skakały. Daj spokój, to tylko drzewa, przejdę…  - Na te słowa zaczęłyśmy się śmiać, bo tata był typowym tatą i jak zwykle chciał robić wszystko po swojemu.
        - Gotowe? Która skacze pierwsza?
        Spojrzałyśmy z Tiną po sobie.
        - Pszemo, ja to chyba jednak nie chcę… - W oczach mojej siostry widać było przerażenie.
        - Ona nie chce skakać!
        - Nie chce?! – Panowie byli wyraźnie zaskoczeni. – To może skoczycie razem? Ile ważycie?
        - Ja *cenzura*, a ona *cenzura*!
        - No to możecie razem! Chodźcie!
     Tina szła niepewnie. Aby dodać jej odwagi, postanowiłam być oazą spokoju i emanować pewnością siebie. Po chwili za to oberwałam.
        - A ty gdzie? Chcesz spaść?!
      Rozejrzałam się. Stałam na platformie, mniej więcej metr od przepaści. Metr to przecież dużo, prawda? Dla tamtych panów nie. Kazali mi się przesunąć bardziej na środek i zaczęli mnie przypinać do liny. Młodszy i wyższy z nich chciał nas odstresować, więc żartował i analizował kolory naszych oczu, odwracając uwagę. Kiedy byłam już przypięta, nadszedł czas na Tinę.
        - Chodź, podepniemy cię do siostry.
        - Nie… Ja to jednak podziękuję.
     Im bardziej mężczyźni starali się przekonać Tinę, tym większe było jej przerażenie. Zaczęła protestować jak ten chłopiec:


        W końcu stało się oczywiste, że prędzej zrzuci gości z platformy, niż zgodzi się skoczyć. Dlatego poszłam sama.
           - Musisz trzymać linę mocno obiema dłońmi, ale jak będziesz lecieć, to odchyl się w lewo albo prawo, żeby nie walnąć się nią w twarz, jasne?
           Kiwnęłam głową, chociaż nie byłam przekonana, że to wykonalne.
           - To teraz stań tu, gdzie te stopy.
           Na skraju platformy były narysowane dwie stopy. Palce stykały się z nicością – nie było nawet centymetra zapasu, od razu przepaść. Spojrzałam w dół i uderzyło mnie to, co zobaczyłam. Było naprawdę wysoko. Ale też przepięknie. Coraz więcej adrenaliny, coraz wyższy głos, ale też coraz większy uśmiech. Byłam gotowa.
          - Mogę już? Mogę?
          Wysoki młodziak uśmiechnął się.
          - Możesz. Policz do trzech.
          - No dobrze. Jeden…
       BUM. Szarpnięcie. Pisk. Zielono przed oczami. Szum w uszach. Powietrze uderzające twarz. Pustka w głowie.
         Strach. Radość. I śmiech.


        Dopiero gdy przeleciałam całą długość ,,huśtawki” i zaczęłam spadać w dół, zrozumiałam, że już lecę. Drań mnie oszukał! Zwolnił linkę wcześniej. W pierwszej chwili kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje, ale zieleń nabrała kształtów – pode mną i wokół mnie pełno było splątanych drzew.


      A kilkadziesiąt metrów niżej, w dole kanionu, płynęła rzeka, a na niej kajaki. Za to w górze ludzie przechodzili ,,nepalskim mostem” – takim linowym, rozdygotanym. A ja wśród tego wszystkiego rozłożyłam szeroko ręce i cieszyłam się tym momentem wolności – skoczyłam, przeżyłam i nie muszę się już niczego bać.



       Po chwili rzucono mi linę, której oczywiście nie złapałam. Dopiero za drugim razem mi się udało i zostałam wciągnięta na skałę. Tata cieszył się, że żyjemy i marudził, że wysłałyśmy go na coś takiego, ale jestem pewna, że w głębi duszy też się cieszył, że skoczył. Prawda, Tato?


       Wróciliśmy do Tiny i mamy. Okazało się, że w czasie naszej nieobecności ta druga zaprzyjaźniła się z jednym z fotografów. Mama nie mówi po angielsku, on nie mówi po polsku… I mieli problem. Akurat to jedno słowo rozumieli, więc w końcu mama była „Mamą Problem”, my byłyśmy ,,Young Problems”, a tata został ,,Big Problemem”. Do końca dnia fotograf tak się do nas zwracał. Połowa ekipy tam pracującej z żartowała z nami, zaczepiała i traktowała jak znajomych. Było to szczególnie widoczne, kiedy przyjechali ludzie na ,,zip lining” czyli kolejkę tyrolską. Było ich sporo, więc ekipa uwijała się szybko, by wszystkich obsłużyć. My też się na to wybieraliśmy, więc i nam dano uprzęże.
      Po krótkim szkoleniu wsiedliśmy do dwóch busów, które wywiozły nas wyżej, brnąc przez jeszcze większe wertepy niż wcześniej. Przeszliśmy kilkanaście metrów i ujrzeliśmy linę rozpiętą między dwiema górami. Dwóch pracowników błyskawicznie się do niej przypięło i przeleciało nad kanionem, popisując się swymi umiejętnościami. Ludzie ustawili się w kolejce i jeden po drugim przejeżdżali na drugą stronę.
     Wcześniej zabroniłyśmy tacie wziąć kamerę, żeby jej nie zgubił, a teraz ze zdziwieniem obserwowałyśmy Japonkę z kijem do selfie, która włączyła nagrywanie w swoim złotym iPhonie 6 i leciała, z radością krzycząc ,,Jajajajajaja!” i machając do telefonu, nawet nie patrząc na to, co dzieje się wokół niej.
       Po niej leciały też trzy dziewczyny o hinduskich rysach. Na stopach miały, o ironio, japonki. Zastanawiałyśmy się, ile butów zniknie w dżungli pod nami.
       Ku naszemu zdumieniu, mama ruszyła przed nami i jako pierwsza pozwoliła się przypiąć do liny. Jej lęk wysokości z pewnością krył się gdzieś z tyłu głowy, ale go uciszyła, tak jak ucisza przedszkolaki w swojej grupie. Po chwili poleciała przed siebie, a my patrzyliśmy z podziwem.
      Ja byłam następna. Gdy straciłam grunt pod nogami, znowu zaczęłam radośnie się śmiać. Trudno było utrzymać się przodem do kierunku jazdy, ale machałam kończynami, by jakoś tego dokonać. I znowu zachwycałam się wszechogarniającą zielenią i wodospadami, które widziałam w dole.


        Tina przyleciała z gracją elfa i z uśmiechem pięciolatki.


     Za to tata… Wpadł jak rakieta i wywrócił faceta, który sterował linami tak, by wyhamować lecących. Trzeba przyznać, że miał dobre wejście. :P


           Myśleliśmy, że będziemy mieli tylko jeden zjazd, tymczasem okazało się, że cała trasa liczy ich aż pięć – nasza radość była olbrzymia. Zwłaszcza mamy, która chyba poczuła, że rosną jej skrzydła i chciała latać i latać. Tak więc zjechaliśmy jeszcze cztery razy.
           Jeden ze zjazdów był podwójny – mama poleciała z tatą, ja z Tiną.



       Był to zjazd dość zabawny, bo pod koniec lina była skierowana do góry, żeby łatwiej było wyhamować. Ale Tina jest dość lekka i… zaczęła się cofać. Dziewczyna z obsługi szybko rzuciła się na ziemię i podała Tinie swoją nogę do złapania, po czym moja siostra-szczypiorek została wciągnięta.


         Zaraz po niej leciała para dzieci, które wszędzie zjeżdżały razem, żeby mieć minimalną wagę. Ale i to nie wystarczyło. Maluchy nie doleciały do końca i zaczęły się cofać. Chłopak z obsługi w ułamku sekundy przypiął się do liny i skoczył za nimi, objął je nogami i wciągnął się z powrotem jak małpka. Zajęło to może dziesięć sekund i wyglądało naprawdę imponująco. Obsługa non stop dawała popis swoich umiejętności – loty do góry nogami i przypinanie się do liny, gdy już skoczyło się ze skraju przepaści… Za każdym razem wstrzymywałam oddech, gdy robili coś takiego. Mają świetną pracę!
       O dziwo, Japonka nie straciła iPhone’a, a Hinduski - japonek. Wszyscy przeżyli. Wszyscy wracali uśmiechnięci. Kupiliśmy zdjęcia, zagadując naszego ,,Pana Problem”, a później wsiedliśmy do autobusu, który miał nas zabrać do wyjścia. Pomachałyśmy ekipie na pożegnanie. Oni również zbierali się już do domu. Dochodziła 17, więc park kończył pracę. Musieliśmy wyjść przez sklepik z pamiątkami. Do samochodu wróciłam z pluszowym nietoperzem i breloczkiem-jaszczurką. Z głośników wciąż dobiegała nas muzyka z ,,Małej Syrenki".
Pojechaliśmy na obiad do Flic-en-Flac. Byliśmy szczęśliwi po całym dniu pełnym wrażeń, ale padaliśmy z nóg. Polecamy Wam trochę strachu - adrenalina jest najlepszym narkotykiem na świecie. I w 100% naturalnym. A skutkiem ubocznym jest po prostu głupawka. J





1 komentarz: