tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Impreza z Alexandrem Rybakiem - Allsang på Grensen, Halden

                Coraz bliżej nowe wyjazdy, a ja zalegam jeszcze ze wspominkami z Norwegii! Na początku sierpnia, wkrótce po pobycie w Larviku, wróciłam do tego wspaniałego kraju. Tym razem z siostrą. Czekała nas najwspanialsza impreza karaoke w życiu, Allsang på Grensen. A wodzirejem był Alexander Rybak.

***
                Rodzice podwieźli nas do Warszawy, wylot miałyśmy z Modlina wczesnym popołudniem. Pożegnałyśmy się i stanęłyśmy w kolejce do bramek. ,,Touch me, touch me, I wanna feel your body…”, śpiewałam Tinie, patrząc na tych nieszczęśników, którzy byli obszukiwani przez obsługę. Po chwili zaśpiewałam jeszcze głośniej, bo moja siostrzyczka dołączyła do tego pechowego grona.
Ale już wkrótce okazało się, że będzie nam jednak dopisywać szczęście. Ustawiłyśmy się w kolejce do naszego wyjścia i przyjrzałyśmy się biletom.
- Jak to wejście priorytetowe? – dziwiłyśmy się. Faktycznie, bilety były trochę droższe niż zazwyczaj, ale tłumaczyłyśmy to sobie tym, że późno je kupiłyśmy. Mile zaskoczone, przeszłyśmy do znacznie krótszej kolejki. Zostałam wysłana na poszukiwania lakieru do włosów, ale w żadnym ze sklepików go nie znalazłam, więc wróciłam z napojami. Niedługo później drzwi się otworzyły i wraz z kilkunastoma innymi osobami znalazłyśmy się na pasie startowym, dumnie krocząc przed tabunem osób, które miały zwykłe bilety. Wybrałyśmy sobie wygodne (o ile w samolotach linii Ryanair można mówić o wygodnych) miejsca i z radością stwierdziłyśmy, że zaczyna się kolejna skandynawska przygoda.


Przyleciałyśmy na lotnisko Oslo Rygge. Byłyśmy tu chyba tylko raz, ale i tak czułyśmy się jak u siebie. Podpowiedziałyśmy zagubionej dziewczynie, gdzie powinna szukać taksówek i odprowadziłyśmy ją do wyjścia, po czym skierowałyśmy się do autobusu, którego przemiły kierowca (zwany dalej Ziomeczkiem) podrzucił nas na stację kolejową. Okazało się, że było jakieś zamieszanie – remont trakcji uniemożliwiał dojazd do Oslo i na ludzi czekały autobusy zastępcze. My na szczęście wybierałyśmy się w przeciwną stronę, więc, słuchając rad Ziomeczka, przeszłyśmy na drugą stronę torów. Tam jednak znalazłyśmy informację, że pociąg odjedzie ze strony, z której przyszłyśmy, więc zawróciłyśmy. Ziomeczek uparcie twierdził jednak, że to z tej drugiej strony, więc postanowiłyśmy mu zaufać, bo z oczu mu dobrze patrzyło. W międzyczasie urwał mi się uchwyt torby, która gruchnęła z impetem na ziemię, ale zaraz ją naprawiłam i poczłapałam za Tiną, która siedziała na zadaszonej ławeczce.
Przyjechał nasz pociąg. U miłej pani konduktor kupiłyśmy bilety ulgowe i po chwili poszukiwań znalazłyśmy miejsca w wagonie restauracyjnym, w którym akurat nikt nie sprzedawał gofrów, które uśmiechały się z plakatów i wydawały się podejrzanie tanie (bodajże 9 NOK, czyli niecałe 5 zł). Jechałyśmy na południowy wschód od Oslo. Halden leży 115 km od stolicy Norwegii, tuż przy granicy ze Szwecją. Pociąg zatrzymał się na stacji, gdzie skończył bieg, a my „na czuja” szukałyśmy naszego hotelu – niby miałyśmy mapkę, ale kierowałyśmy się nią tylko częściowo. Okazało się, że hotel położony był jakieś pięć minut spacerkiem od stacji, więc już po chwili zameldowałyśmy się, zapłaciłyśmy z góry i odnalazłyśmy nasz pokój.
Hotel Thon leży tuż nad fiordem, widok jest spektakularny. Tylko… nie z naszego okna. To wychodziło na ścianę budynku obok. Byłyśmy nieco rozczarowane, ale uznałyśmy, że i tak nie spędzimy w pokoju zbyt wiele czasu, więc nie ma co narzekać. Szybko się ogarnęłyśmy i wyszłyśmy na miasto.
Teoretycznie celem naszej wycieczki miało być znalezienie jakiejś sympatycznej restauracji, jednakże był to tylko pretekst. Przeszłyśmy się nadbrzeżem. Brygge z desek skrzypiało nam pod nogami, kiedy przeglądałyśmy menu kolejnych restauracji. O dziwo, nie było tam prawie nikogo, chociaż zbliżał się wieczór i w innych miastach zaczynałoby się właśnie nocne życie.
Oddaliłyśmy się od wody i, minąwszy stację kolejową, przeszłyśmy mostem na drugą stronę miasta. Okazało się ono całkiem spore.
- Na pewno jest tu gdzieś McDonald’s i się z nas śmieje… - rzuciła Tina, która robiła się coraz bardziej głodna.
- A no… W rzeczy samej… - odpowiedziałam i pokazałam, żeby się odwróciła. Za jej plecami widać było wielką literę M. Uznałyśmy jednak, że przejdziemy się jeszcze trochę.


Ładne sklepy, brukowane uliczki i zapach wietnamskiego kebabu oraz ciepłe promienie na naszych twarzach – tak zapamiętałam tę część miasta. Trafiłyśmy na plac, gdzie pełno było kwiatów, a w centralnym punkcie stało coś na kształt altany. I nadal nie było widać ludzi! Co jakiś czas mijałyśmy kilka osób, ale spodziewałyśmy się większych tłumów. W końcu następnego dnia miała się odbyć wielka impreza karaoke…


Obeszłyśmy plac i zawróciłyśmy. Widziałyśmy mnóstwo opuszczonych sklepów ze zniszczonymi szyldami, pozamykane restauracje oraz ogłoszenia o imprezach i spektaklach. Ładne uliczki zostały gdzieś obok, a my szłyśmy wśród nieco obdrapanych budynków. W oddali majaczyły ruiny jakiejś twierdzy, dodając uroku scenerii.
- Musimy tam jutro wejść i zobaczyć, co to! – stwierdziłyśmy zgodnie.


W końcu zdecydowałyśmy się na pizzę tuż przy fiordzie i hotelu. W menu znalazłyśmy niezwykłą pozycję: pizza z nachos! Oczywiście to właśnie ją zamówiłyśmy. Była świetna.
Jedzenie, zachód słońca nad wodą, przystojny kelner, który non stop się do nas uśmiechał (dlaczego 99% Norwegów to przystojniaki?)… Czego więcej potrzeba do szczęścia? Fanty Exotic, oczywiście! Trzeba było się zbierać z restauracji. Po jakichś czterdziestu minutach oczekiwania na rachunek (nie popędzałyśmy kelnera, bo miło było go ukradkiem obserwować) zorientowałyśmy się, że płaci się przy kasie. I tak dałyśmy napiwek za ładną twarz.


Poszłyśmy do spożywczaka, gdzie nabyłyśmy ciasto czekoladowe, sok, Fantę i jeszcze kilka drobiazgów. Wszystko w granicach rozsądku, bo norweskie ceny nie zachęcają do obżarstwa. Zadowolone wracałyśmy do hotelu i… prawie zostałyśmy rozjechane przez zabytkowego cadillaca. Okazało się, że po mieście jeżdżą prawie wyłącznie stare samochody, bo co roku odbywa się tam zjazd miłośników motoryzacji i akurat na niego trafiłyśmy. Wyglądało to zjawiskowo, jakbyśmy się cofnęły w czasie o pięćdziesiąt lat. Już pierwszego dnia miałyśmy powody, by pokochać Halden. A miało być ich jeszcze więcej.


***

Hotelowe śniadania w Norwegii nie różnią się specjalnie od tych na całym świecie: jogurty, płatki, jajecznica… Ale można też dostać wędzonego łososia, tran w formie pastylek do żucia oraz witaminy. Usiadłyśmy przy oknie i podziwiałyśmy widoki, zbierając siły na dzień pełen wrażeń.
Po śniadaniu wybrałyśmy się na spacer. Daleko nie zaszłyśmy – w odległości jakichś dwustu metrów od hotelu znalazłyśmy solidny pomost z… dystrybutorem paliwa na środku. Tak, trafiłyśmy na najzwyklejszą na świecie stację benzynową dla łódek. Pierwszy raz coś takiego widziałyśmy, więc oczywiście musiałyśmy się temu przyjrzeć. Płaci się kartą, więc nikt nie musi pilnować tego dystrybutora, a ludzie mogą bez problemu płynąć dalej – genialne rozwiązanie!


Nikt akurat nie tankował, więc postanowiłyśmy zająć to miejsce. Usiadłyśmy na brzegu i moczyłyśmy stopy w chłodnej wodzie, w której od czasu do czasu widać było jakąś niewielką rybkę. Od czasu do czasu podpływały do nas kaczki, a nieco rzadziej – łódki. Ludzie tankowali i opływali, a my się opalałyśmy. Tina puszczała z telefonu piosenki Rybaka, co wprowadzało jeszcze lepszy nastrój. Było przepięknie. Woda błyszczała złotem, drzewa były zieleńsze niż zwykle, a miasto nadal było oazą spokoju.




Gdy już wiatr wytargał mi włosy na wszystkie strony, postanowiłyśmy znaleźć miejsce, gdzie wieczorem miał się odbyć koncert. Oczywiście miałam w telefonie zdjęcia mapki Google, która miała nas doprowadzić do celu. Oczywiście trzymałyśmy się wyznaczonej trasy. Oczywiście skręciłyśmy o jedną dróżkę za wcześnie i poszłyśmy w kompletnie innym kierunku. I doszłyśmy do końca miasta, gdzie za wielką skałą zaczynała się zwykła droga bez pobocza. Stwierdziłyśmy, że to raczej nie tam i zawróciłyśmy. Mimo tego, że nie trafiłyśmy tam, gdzie chciałyśmy, byłyśmy zadowolone ze spaceru, bo przez przypadek zobaczyłyśmy typową Norwegię – maleńkie drewniane chatki w przeróżnych kolorach, ostre podjazdy do garaży, ciasne brukowane uliczki i kwiaty pnące się po płotach i ścianach. Właśnie taką Norwegię kocha się od pierwszego wejrzenia.


Nie spodziewałyśmy się, że będzie tak gorąco, a tymczasem padałyśmy już od palącego słońca. W drodze powrotnej do hotelu poszłyśmy kupić kebab. Próbowaliście kiedyś dogadać się z Wietnamkami po norwesku? My właśnie musiałyśmy to zrobić. Nasza znajomość około dwudziestu słów okazała się niewystarczająca, a ich nieznajomość ani jednego słowa po angielsku również nie pomagała. W końcu, po wymianie wielu rozpaczliwych spojrzeń i machaniu rękami jak podczas gry w kalambury, dostałyśmy nasz obiad. To znaczy Tiny. Którego połowę jej zjadłam. Bo na słońcu nie byłam głodna, ale w hotelu już tak. Tak to już u nas działa. Po doświadczeniu z Wietnamkami stwierdziłam już z całą pewnością, że muszę się nauczyć norweskiego, bo znacznie mi to ułatwi podróżowanie. Minął rok, a ja skończyłam pierwszy etap kursu. Dzięki chęci rozumienia dowcipów na koncertach i kupienia kebabu. Ot, motywacja!
Chociaż miałyśmy wdrapać się na górę i zobaczyć z bliska fortecę, nie miałyśmy już na to czasu, więc w pokoju hotelowym postanowiłyśmy sprawdzić, kto pojawi się na koncercie, bo wcześniej liczyło się tylko to, że zobaczymy Rybaka. Jakaż była nasza radość, gdy okazało się, że wystąpi też inna zwyciężczyni Eurowizji, Bettan, którą udało nam się już kilka razy spotkać i która jest cudowną, przemiłą kobietą o świetnym głosie! Okazało się również, że będzie tam też wykonawca piosenki „Salsa Tequila”. Możliwe, że słyszeliście ją w radiu, bo bodajże Eska czasem ją grała, ale my wtedy jeszcze jej nie znałyśmy. Włączyłyśmy, żeby posłuchać i… miałyśmy melanż w pokoju! Po trzech przesłuchaniach znałyśmy już połowę tekstu – mieszanka losowo dobranych hiszpańskich słów i saksofon to przepis na sukces!
Przy okazji zajrzałam na Wikipedię w poszukiwaniu wiadomości o fortecy. Wzniesiona w XVII wieku budowla była miejscem śmierci szwedzkiego króla Karola XII (tego samego, który najeżdżał Polskę). Uznałyśmy, że pójdziemy tam następnego dnia. Przygotowałyśmy się do wyjścia i zeszłyśmy do recepcji, by zapytać o drogę do miejsca, gdzie miała się odbyć impreza. Pani uśmiechnęła się do nas z przesłaniem „Ach, turyści!” i zapytała, czy widzimy tę… fortecę. To tam miałyśmy się udać! Kupiłyśmy pamiątkowe owocowe pastylki w stylu pop z logiem „Allsang på Grensen” [nor. śpiewanie na granicy] i zaczęłyśmy się wdrapywać na wzgórze. Mogłyśmy tam wjechać taksówką specjalnie przygotowaną dla widzów albo wybrać łagodniejszą trasę spacerową, ale gdzie tam! W sandałach przemierzałyśmy kamienistą górską ścieżkę i bez przerwy robiłyśmy przerwy, by spojrzeć na to, co było za nami, bo było wspaniale. Ale dopiero punkt widokowy odebrał nam mowę. Takiego widoku nie da się opisać, a i zdjęcia nie oddają jego piękna. Całe miasto widziane z góry, fiord wcinający się w ląd, połacie lasu otaczające to wszystko… Chyba ze dwadzieścia minut po prostu kontemplowałyśmy.





                Gdy doszłyśmy do fortecy, dowiedziałyśmy się, że jeszcze nie można wejść do środka. Trwały próby. Oczywiście nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie próbowały jakoś obejść zakazu, więc zaczęłyśmy szukać bocznego wejścia, wyrwy w murze czy czegoś takiego. Przy okazji świetnie się bawiłyśmy, bo okazało się, że można biegać po murach fortecy i myszkować w wąskich przejściach, gdyż nic nie było ogrodzone czy zamknięte. Oprócz wejścia na główny plac. Nie udało nam się tam wedrzeć, ale znalazłyśmy sobie świetne miejsce na murze, z którego wszystko widziałyśmy. Przeskanowałyśmy okolicę, ale nigdzie nie było Alexa. Po placu biegało mnóstwo dzieci, a scena ładnie komponowała się z otoczeniem. Zeszłyśmy do wejścia głównego i ustawiłyśmy się na początku kolejki z jakimiś dziewczynkami. Pogadałyśmy z bileterką, dostałyśmy książeczki z tekstami piosenek i wpuszczono nas do środka. Po chwili kazano nam znowu wyjść, bo ochroniarze stwierdzili, że próby dalej trwają, więc nie możemy tam być. Znowu nas wpuszczono. I znowu próbowano wygonić. Ale tym razem się im nie udało, chyłkiem umknęłyśmy gdzieś na bok. Jeszcze nie mogłyśmy zająć naszych miejsc, ale z pewnej odległości obserwowałyśmy próbę. 


                Bettan jak zawsze dała czadu i wyglądała na jakieś dwadzieścia lat mniej niż faktycznie ma, a Alex tańczył do jej piosenki. A gdy sam miał próbę i grał swoje „Into a Fantasy”, które napisał do soundtracku „Jak wytresować smoka”, byłyśmy z Tiną przeszczęśliwe. Obie od początku kochałyśmy ten utwór, a to był pierwszy raz, gdy słyszałyśmy go na żywo. Śpiewałyśmy i tańczyłyśmy, a starsza pani porządkowa w odblaskowej kamizelce miała z nas ubaw.


W końcu pozwolono nam usiąść. Okazało się, że kupiłyśmy chyba najlepsze możliwe bilety. Siedziałyśmy w ostatnim rzędzie jednego z sektorów, akurat przy podwyższeniu, na którym występowała większość artystów. A przynajmniej pojawiali się tam przez chwilę, bo idą Allsang jest to, że artyści przechadzają się wśród widowni, od czasu do czasu podstawiając komuś mikrofon pod nos. Ale na początku piosenki zazwyczaj stawali jakieś dwa metry od nas. Zaczęły się próby z publicznością, kiedy to Alex uczył wszystkich, kiedy mają krzyczeć „hej!”, a kiedy śpiewać „o-u-o, o-u-o”. Atmosfera była wspaniała – wszyscy chętnie powtarzali refreny i uśmiechali się do siebie. A Alex cieszył się do nas. Dzieci miały na czołach napisane imiona swoich idoli, nastolatki nosiły wianki, a chłopcy szykowali plakaty przygotowane dla swoich ulubionych artystów. Niektórzy nie mieli kupionych wejściówek z wyznaczonymi miejscami, więc po prostu rozkładali kocyki na trawie. Czułyśmy się jak na wielkim pikniku.



Spotkałyśmy fanki Alexa z międzynarodowej grupy Facebookies. O ile zwykle jest to wielonarodowy tłum mówiący głównie po angielsku, to teraz były tam same Norweżki i jedna Czeszka mieszkająca w Norwegii. Mimo to kobietki starały się o nas nie zapominać i rozmawiały czasem po angielsku. Poznałyśmy syna jednej z nich, Mariusa, który jako jedyny był w naszym wieku.
Poszłyśmy po hot dogi i coś do picia, pożartowałyśmy ze sprzedawcą i wróciłyśmy na swoje miejsca, bo akurat zaczął się support. Pan z gitarą stał na scenie głównej i śpiewał piosenki znane wszystkim Norwegom. O dziwo, jedną nawet my znałyśmy. „Jenter” zespołu Di Derre, w którym śpiewa Jo Nesbø (ten od kryminałów), znałyśmy za sprawą Allsang właśnie – kiedyś śpiewali to tutaj bracia Solli-Tangen. Dlatego bez wahania dołączyłyśmy do rozśpiewanego tłumu. Pan z gitarą często się do nas uśmiechał. Postanowiłam nagrać fragment, ale dobre nagranie zniszczyła pewna kobieta, która weszła w kadr. Dopiero po chwili, kiedy Tina mi to powiedziała, dotarło do mnie, że to była mama Alexa. Faktycznie, przez przypadek Mama Rybak wbiła nam się na nagranie.



Zaczął się koncert. Alex wraz z Katrine Moholt byli prowadzącymi, więc zaśpiewali wejściową piosenkę i powiedzieli kilka słów. Alex stwierdził, że występy w tym miejscu stały się letnią tradycją i że widzi wielu fajnych ludzi, wiele słodkich dziewczyn (tu spojrzał na nas i się zaśmiał) oraz uroczych chłopaków.
Wspólnie zapowiedzieli pierwszego artystę: Plumbo, który miał na widowni wielu fanów. Wcześniej słyszałyśmy jego jedną piosenkę, „Ola Nordmann”, która mówi o typowym Norwegu. Typowe dla niego są połączenie gitary elektrycznej i tradycyjnej piszczałki, co daje ciekawy efekt przyjemny dla ucha. Na scenie pojawił się niski facet w białych spodniach, jeansowej koszulce i pomarańczowych lustrzankach. Tym razem śpiewał piosenkęMøkkamann”. Przy drugiej zwrotce ruszył między ludzi. Tina zaczęła powtarzać „O nie, on tu idzie, jest coraz bliżej!” i faktycznie, miała dobre przeczucie. Plumbo podszedł do niej i zaśpiewał kawałek piosenki, ale na szczęście nie kazał jej dołączyć. I tak właśnie twarz mojej siostry zobaczyła cała Norwegia i pewnie pół Szwecji. [Wybaczcie inny kolor tekstu - norweskie znaki coś zmieniają w ustawieniach]


                Później śpiewała młodziutka Sval, następnie Rita Eriksen – obie po norwesku. Wraz z Tiną kompletnie się tym nie przejmowałyśmy i również śpiewałyśmy, nie znając nawet zasad czytania w tym języku. Siwa pani siedząca obok mnie uśmiechała się do nas ze zrozumieniem i dawała nam sygnał, że nie jest aż tak źle i żebyśmy się nie poddawały. A kiedy Bettan pojawiła się na scenie z jakimś facetem i śpiewała „Something Stupid”, wreszcie mogłyśmy dać z siebie wszystko.
             Nadszedł czas na występ Alexa. Najpierw Katrine trochę z nim porozmawiała i opowiedziała o jego najnowszych projektach. My w tym czasie uspokajałyśmy uśmiechami jedną z małych skrzypaczek, która miała grać z Rybakiem i widać było, że się stresuje. Machałam do niej moim pluszowym Szczerbatkiem, Tina pokazała zaciśnięte kciuki i w końcu dziewczynka się uśmiechnęła. Gdy Alex wbiegł między dzieci, skrzypaczka rzuciła nam ostatnie niepewne spojrzenie i zaczęła grać. Tuż obok Rybaka grał mały blondynek, który kompletnie się nie stresował i starał się ukraść show swoimi minami. Piosenka bardzo spodobała się widowni, wszyscy śpiewali. Ale my z Tiną oczywiście najgłośniej. Następnie, tradycyjnie, zagrał „Fairytale”, ale nie w klasycznej wersji, tylko tej z Eurowizji 2010 – czyli w mojej ulubionej.



                Znowu pojawił się Plumbo, gitara i piszczałka. I znowu Bettan. Tę piosenkę nagrywała chyba ze cztery razy (program nie był na żywo, więc wielu artystów powtarzało swoje występy) i w końcu się jej nauczyłyśmy. Artystka złapała świetny kontakt z widownią: śpiewała z osobami z zespołem Downa, przybijała piątki, a jednemu mężczyźnie usiadła na kolanach i go przytuliła, co mu się bardzo spodobało. Takich owacji nie dostał wcześniej chyba nikt.
                Przyszedł czas na największy melanż. Anders Nilsen i jego „Salsa Tequila”. Wszyscy wstali i zaczęli tańczyć. Katrine rozdawała sombrera, a kiedy zobaczyła, że Tina się bardzo wczuła, podeszła do niej i założyła jej kapelusz na głowę. Starzy, młodzi, grubi, chudzi – wszyscy tańczyli, jakby znaleźli się na hiszpańskiej imprezie na plaży. Coś wspaniałego.




                Na zakończenie pojawiło się dwoje śpiewaków, którym akompaniował Alex. Wykonali ładną, nastrojową piosenkę „Tir n’a Noir”. Wcześniej tego nie znałyśmy, więc z uwagą wpatrywałyśmy się w naszego idola. Jak zwykle nie pomylił ani jednej nuty.


Koncert się skończył, ludzie zaczęli się rozchodzić, ale nie my. Wraz z Facebookies liczyłyśmy na to, że Alex do nas wyjdzie. W międzyczasie chciałyśmy się przywitać z Bettan, ale była otoczona przez dzieci z zeszytami na autografy, a widziałyśmy, że za sceną czekają na nią jej córki, więc postanowiłyśmy nie zawracać jej głowy. Nasza cierpliwość została nagrodzona: Alex wyszedł do fanów. Cały tłum skoczył w jego kierunku i po chwili biedaczek nie miał się nawet jak obrócić. Jako doświadczone fanki wiedziałyśmy, że przepychanie się jest bez sensu. W końcu nie chciałyśmy autografów. Stałyśmy więc z boku i czekałyśmy, aż wszyscy się rozejdą. W międzyczasie gadałyśmy z Facebookies o tym, dlaczego Norwegia jest piękna i o tym, że czas na naukę norweskiego. Jestem pewna, że słyszą to od każdej osoby z zagranicy, ale i tak były zachwycone naszym entuzjazmem.
W pewnej chwili Tina się wyłamała i pomyślała, że jednak lepiej się będzie poprzepychać, bo ostatnimi czasy Alex albo wcale nie wychodził do fanów, albo znikał po pewnym czasie. Dlatego rzuciła się w tłum. Niestety, chwilę po tym, jak to zrobiła, porządkowi powiedzieli Alexowi, że musi się przesunąć, bo chcą poskładać krzesła. Alex ruszył więc w drugą stronę, akurat tam, gdzie stałam z Mariusem. Mijając nas, Alex złapał mnie za rękę i powiedział „privet”, co mnie bardzo zdziwiło – nigdy nie pamiętał mojego imienia, a co dopiero tego, że znam rosyjski! Ale zrobiło mi się bardzo miło. Tina się poddała i wróciła do nas. Mniej więcej wtedy Laila zrobiła nam to zdjęcie.


Czekaliśmy tak chyba z godzinę, a wciąż ktoś jeszcze się kręcił. W końcu został już tylko doświadczony skład i można było spokojnie pogadać. Chociaż większość rozmów toczyła się po norwesku, nie czułyśmy się wykluczone. Co jakiś czas ktoś podchodził i nam tłumaczył.
Gdy Alex wreszcie miał chwilę dla swoich ulubionych Polek (huehue, Mafio, nie bijcie), uściskał nas i od razu powiedział Tinie, że ma fajną sukienkę. Zapytał też, dlaczego jej nie było w Larviku, skoro ja tam byłam. Nadszedł czas na tradycyjne selfie, po czym zrobiłam im też tradycyjne zdjęcia. I tak właśnie uchwyciłam Alexandra Rybaka z najszczęśliwszą pyzą świata.


Moja taktyka pt. „Nie proś o zdjęcie, niech sam podejdzie” jak zwykle się sprawdziła. Zawsze to Tina prosi o zdjęcie, Alex się zgadza, ja je robię, po czym Alex stwierdza, że przecież ja też muszę mieć zdjęcie i sam każe je zrobić. Tak było i tym razem. Przyciągnął mnie do siebie, coś tam powiedział i już mieliśmy się ustawić do zdjęcia, kiedy zachciało mu się zagrać w naszą ulubioną grę w „Jak ty masz na imię?”. Oczywiście znowu nie pamiętał, więc zmierzyłam go tylko wzrokiem i podpowiedziałam, że zaczyna się na „k”.


-  Kasia?
- Nope. – Co prawda jestem Katarzyną, ale z bierzmowania. Tak mu się raczej nie przedstawiałam.
- Ka… Kaja… Kayla? – próbował dalej.
- Yes!
- Kayla? Really?
- Kaja!
- Aaaa! Ok! - Teraz mogliśmy już zrobić to zdjęcie.


Oczywiście jeszcze dużo było rozmów i żartów, ale po roku wszystkich już nie pamiętam. Pamiętam tylko uczucie, że chociaż Rybak często mnie wkurza, to jednak bardzo go lubię. Na spotkaniach z nim zawsze mam uśmiech od ucha do ucha. I chyba właśnie o to w tym całym fanostwie chodzi. Żeby nie wielbić ślepo, ale żeby cieszyć się, kiedy ma się okazję idola spotkać. I lubić to, za co daje się lubić.
Przyszedł smutny moment pożegnania. Pomachałyśmy Alexowi, który szedł w przeciwną stronę niż my, po czym wraz z Facebookies poszłyśmy w stronę parkingu. Jedna z dziewczyn, Lene, zaoferowała, że nas podwiezie, na co z chęcią przystałyśmy. Po drodze dowiedziałyśmy się kilku ciekawostek o Rybaku, np. że kiedyś podwoził Lene do domu i okazało się, że jeździ bardzo szybko. Miło się gadało i żałowałyśmy, że hotel był tak blisko.
W pokoju zaczęłyśmy odczuwać typową pokoncertową depresję. Żeby się jej nie dać, zeszłyśmy do restauracji. Tina zamówiła sobie piwo, a barmanka zrobiła wielkie oczy, kiedy zapytałyśmy, czy można je dostać z sokiem. Wcześniej nie zdawałyśmy sobie sprawy, że piwo z sokiem to polski wynalazek. Tina sączyła więc złoty trunek (prawdopodobnie najdroższy w naszym życiu, kufel kosztował jakieś 30 zł). Siedziałyśmy na zewnątrz, przy wodzie, która błyskała księżycowym srebrem. Było chłodno, więc odpalono lampy grzewcze. Nie wiem, ile tam siedziałyśmy, ale mogłybyśmy tak całą noc – miałyśmy idealne warunki do rozmowy i rozmyślań. A przed snem zjadłyśmy jeszcze po wielkim kawałku ciasta czekoladowego. Tak na wszelki wypadek, żeby nam depresja nie wróciła.

                                                                                ***

Następnego dnia zjadłyśmy śniadanie na zewnątrz – łosoś nad fiordem to raj dla podniebienia! Tinę atakowały osy, ale była dzielna i nie uciekła. 



Później zostawiłyśmy torby w przechowalni i poszłyśmy na nasz ulubiony pomost, gdzie znowu się przez chwilę opalałyśmy. Poszłyśmy na wczesny obiad – pizza z nachos była wysoce wskazana, bo Tina chodziła w sombrero. Widziałyśmy też miejsce, z którego nadawało lokalne radio. Przez wielkie okna pracownicy mieli wspaniały widok na fiord.


Tuż przed odjazdem poszłyśmy do spożywczaka i kupiłyśmy niedzielną gazetę, w której była relacja z koncertu. Po podaniu banknotu usłyszałyśmy ,,dziękuję" - sprzedawczyni przez te trzy dni zauważyła, że jesteśmy z Polski i nauczyła się tego słowa. Było nam bardzo miło. Odebrałyśmy nasze walizki, ostatni raz rzuciłyśmy okiem na fiord i fortecę górującą nad miastem, po czym poszłyśmy na dworzec. Nie udało mi się kupić biletów w biletomacie, więc dopiero w pociągu u konduktorki je zdobyłyśmy. Godzinna podróż minęła nam w ciszy – Tina spała, a ja patrzyłam przez okno i oddawałam się pokoncertowej rozpaczy. Na lotnisku zjadłyśmy lody, a później mnie przeszukano - co dziwne, zrobił to facet. Lot do domu minął nam błyskawicznie. Znowu byłyśmy w Polsce, z rodzicami. Szczęśliwe, że przeżyłyśmy trzy wspaniałe dni. Załamane, że tak szybko nam one minęły.






                

1 komentarz:

  1. With help from Google translate, I have read your blog, and it is so fun to see how much you enjoy Norway and everything in it. Welcome back, anytime! :)

    Laila U

    OdpowiedzUsuń