tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

czwartek, 9 lipca 2015

A może nad morze? - Trójmiasto

                 Znacie to uczucie, kiedy pięć dni przed obroną licencjatu dzwonią do Was rodzice i mówią: ,,Córka, nie wracaj po obronie do domu, tylko jedź nad morze!”? Ja też go jeszcze niedawno nie znałam, ale nie protestowałam, tylko zdałam, poświętowałam i dzień później spakowałam swój studencki dobytek do auta, po czym rozpoczęłam wakacje.
                Z Lublina do Gdyni miałam jakieś 600 km, więc planowałam wyjazd o 10. Oczywiście wyjechałam ponad trzy godziny później. Tylko ja, muzyka i samochody, które wyprzedzałam jeden za drugim – czekałam na taką wyprawę dziewięć miesięcy. Cieszyłam się jazdą aż do wjazdu na autostradę pod Warszawą, gdzie stanęłam w wielkim korku i toczyłam się w żółwim tempie jakieś pół godziny. Ale gdy już rozpędziłam się do autostradowej prędkości 140 km/h, naprawdę poczułam, że mam wakacje. Pędziłam jak szalona i około 17 dotarłam do mojej ulubionej Lamy Alamy, gdzie ugoszczono mnie obiadkiem (z okazji braku prądu odgrzewanym na kuchence turystycznej). 


             Chwilę odpoczęłam i pogadałam, ale przede mną było jeszcze prawie 400 km. Z A2 skręciłam na A1 i jechałam kompletnie nieznaną mi trasą. A że troszkę piratowałam, licznik twierdził, że benzyny starczy mi na 300 km. Na 200. Na 100. Paliwo znikało dużo szybciej niż przejeżdżane kilometry, więc zaczęłam się nieco stresować, bo nigdzie nie widać było żadnej stacji benzynowej. Gdy w końcu się pojawiła, miałam ochotę przytulić dystrybutor, bo blisko było wzywania pomocy drogowej. Zatankowane pod korek auto śmigało radośnie dalej, by przed 22 być już w Trójmieście.
                Tina przyjechała tu na Open’er Festival, gdzie wraz ze znajomymi czekały ją cztery dni zabawy. Ja byłam z nimi tylko w piątek, dlatego to moja siostra już wkrótce opisze Wam tę imprezę. Ja dołączyłam do niej w celach bardziej wypoczynkowych – przyszedł czas na odreagowanie miesięcy męczenia się z pracą licencjacką. 
            Mieszkałyśmy na granicy Gdyni z Rumią. Już pierwszego dnia moja siostra zaczęła kierowanie wycieczką i zarządziła wyprawę po kebaby. Stwierdzam, że nie znalazłyśmy miejsca, które mogłoby się równać z okolicami Polibudy w Lublinie, gdzie co krok kebab, ale po chwili poszukiwań trafiłyśmy do jakiegoś podejrzanego lokalu. Dano nam jedzenie, ale poinformowano, że widelczyków nie ma i nie będzie. Jadłyśmy w naszym pokoju, oglądając koncert piosenki wojskowej i ludowej sprzed pewnie dwudziestu lat. Wyjątkowo dobry koncert, wysoki poziom muzyki i oprawy, a do tego pan Tyniec w zabawnym fraku. Momentami płakałyśmy ze śmiechu, tak dziwne rzeczy się tam działy. Poszłyśmy spać zdecydowanie za późno.
***
                Środa była dla mnie najlepszym dniem wyjazdu. Zaczęło się bardzo leniwie, ale gdy Tina trafiła na teren festiwalu, ja wybrałam się do Gdańska. Chciałam jak najszybciej pójść na plażę i przywitać się z morzem. Nie znałam miasta, więc nazwy plaż nic mi nie mówiły. Wybrałam Brzeźno. Dopiero później dowiedziałam się, że to tu w parku ostatnio zginęła dziewczyna i ogólnie nie poleca się tego miejsca w nocy. Na szczęście nie planowałam długo tu pozostać.
                W doborowym towarzystwie robiłam wszystko, co się robi nad morzem: siedziałam na piasku, jadłam gofry, piłam Somersby (polecam to o smaku kwiatu bzu) i obserwowałam wariatów, którzy odważyli się zanurzyć w lodowatej wodzie. Sama z radością szłam brzegiem, a fale co chwilę mnie moczyły, ale wejście do wody w bikini wydawało się szczytem szaleństwa. Rozmowa o sprawach błahych i ważniejszych tak mnie pochłonęła, że nawet nie zauważyłam, gdy od molo w Brzeźnie dotarliśmy do molo w Sopocie. A niby plażą trudniej jest iść… Dla mnie taki spacer był o niebo przyjemniejszy niż łażenie po najładniejszym nawet parku.


                Okazało się, że wejście na molo kosztuje 7,50, a zniżki są tylko dla osób do 16 roku życia. Trochę się więc spóźniliśmy. Ale warto było wydać te srebrniki – słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a księżyc zajmował jego miejsce. Przy czym był zaskakująco duży, czego niestety nie potrafił uchwycić aparat. 


            Spacer deptakiem zwanym Monciakiem wprowadził mnie już ostatecznie w wakacyjny nastrój – wszędzie stały budki z goframi, można było zrobić tatuaż henną albo kupić świecące hawajskie girlandy. A włoska restauracja zainwestowała w lampy grzewcze, więc można było posiedzieć na zewnątrz. Dla kogoś z Trójmiasta mógłby to być dzień jak każdy inny, ale dla mnie był on idealnym rozpoczęciem wakacji. :)



                Po tak miłym spacerze zasnęłam z uśmiechem na ustach i spało mi się wspaniale… do czwartej w nocy, kiedy to Tina zawisła nad moją głową i z miną kurczaka czekała, aż się obudzę, bo chciała mi poopowiadać, jak się bawiła. A kiedy na jej słowa reagowałam sennymi pomrukami, krzyknęła: ,,Mów do mnie, Pszemo! Baw się ze mną!” i w końcu zmusiła mnie do rozmowy.
                Tak, moi mili, wygląda życie starszej siostry. I właśnie takie uwielbiam.


  ***
                W czwartek pojechałyśmy na obiad na Skwer Kościuszki w Gdyni. Przy brzegu zacumowane były Dar Pomorza i Dar Młodzieży – dwa piękne żaglowce. Na tym drugim tata kiedyś odbył jeden ze swoich pierwszych rejsów. Przeżył przygody prawie takie, jak na filmach o piratach – wdrapywał się na maszty, rozwijał żagle i balansował na linach kilkanaście metrów nad pokładem. A gdy ktoś z załogi miał lęk wysokości, szorował pokład jak majtkowie w dawnych czasach. To był rejs!


Tego dnia Tina wybrała się na tylko jeden koncert, a ja w tym czasie skoczyłam na basen. Później zabrałam Małą z lotniska, na którym odbywał się koncert. Pojechałyśmy do Sopotu. Codziennie na molo odbywają się projekcje filmów. Kino plenerowe nad morzem brzmiało świetnie, a do tego od dawna przymierzam się do obejrzenia „Idy”, więc plan był prosty: zjeść coś i iść na film. Jednak zanim dotarłyśmy na miejsce i napełniłyśmy brzuszki, film dawno się już zaczął. Połaziłyśmy więc po Monciaku, spotkałyśmy faceta sprzedającego świecące sznurówki (cóż za niesamowity pomysł! To będzie kiedyś modne!) i widziałyśmy sesję zdjęciową jakiegoś gwiazdora, którego nie znałyśmy. Z pewnej odległości widziałyśmy projekcję „Idy”, którą wyświetlano z napisami po angielsku. Stałam jak zahipnotyzowana i gapiłam się na napisy, by sprawdzić, czy były dobrze zrobione – takie zboczenie zawodowe po studiach. Dopiero Tina musiała mnie odciągnąć. Zażądała gofra, którego później pozwoliła mi dokończyć. Gofry z bitą śmietaną i jagodami… Smak dzieciństwa, którego nigdy nie będę miała dość.



                Znowu poszłyśmy spać za późno – dopiero wtedy, gdy zasnęłyśmy w trakcie oglądania ulubionego odcinka „Supernatural”. Bo serial to zawsze dobry pomysł, nawet gdy zamieniasz się już w narkoleptyka.
   ***
                Piątek był bardzo ciekawy. Najpierw wybrałyśmy się na plażę do Cetniewa (jakieś 40 km od Rumii, połowa trasy pokonana w korku), gdzie przy Ośrodku Przygotowań Olimpijskich rozłożyłyśmy kocyki wśród tłumu parasoli i leżaczków. Okazało się, że kiedy wokół tyle plażowiczów, nie trzeba mieć własnego parawanu, bo te wokół wystarczają. Tina od razu rzuciła się na piasek, a ja przeszłam się kawałek po brzegu, chociaż woda tuż przy Półwyspie Helskim była znacznie zimniejsza niż w Gdańsku. Spacer nie był zbyt przyjemny, bo non stop ktoś przebiegał tuż obok, dzieci wpadały pod nogi, a każdy zdawał się bronić swojego kawałka plaży. Chociaż ogólnie lubię ludzi, tam było ich zbyt wielu. Wróciłam do Tiny i ułożyłam się na kocyku koło niej. I zrobiłam to, co można opisać hasłem „Dzieci, nie róbcie tego w domu!” – opalałam się, ale zapomniałam o kremie z filtrem. Ramiona szczypały mnie przez cztery kolejne dni. Plusem było to, że po plaży kręcili się sprzedawcy i starali się wygrać konkurs na najlepszy slogan. Do tej pory w naszym rankingu pierwsze miejsce zajmowało ,,Ludzie, ludzie, czy wy śpicie? Czy wy pączków nie lubicie?Nawet papież w Watykanie jada pączki na śniadanie!" usłyszane wiele lat temu w Pogorzelicy. Ale teraz musiałyśmy przyznać zwycięstwo chłopakowi, który krzyczał: ,,Choć pogoda wam dziś sprzyja, kupcie pizzę - zamknę ryja!". Nikt nie zaprzeczy chyba, że bardzo to chwytliwe i dosadne.


                Po obiedzie podjęłam spontaniczną decyzję i kupiłam bilet na jeden dzień Open’era. Do ostatniej chwili się wahałam, ale Tina mnie przekonywała, że mi się spodoba. I chociaż to jej pozostawiam relacjonowanie tego dnia, wymienię kilka rzeczy, które faktycznie były fantastyczne. Na przykład to, że ta impreza różni się od innych wielkich koncertów tym, że jeśli nie chce się być pod samą sceną, można rozłożyć kocyk w pewnej odległości i piknikować, wciąż będąc tak blisko sceny, że wszystko się widzi. Dla mnie to rozwiązanie idealne, bo zwykle stoję w tłumie wyższych od siebie ludzi i przez cały czas muszę walczyć, by cokolwiek zobaczyć. A tutaj spokojnie bujałam się do rytmu i mogłam cieszyć się koncertem. Znałam jedną piosenkę, ale to nic. A w nocy leżeliśmy z Tiną i jej kolegą na kocyku, tańczyliśmy na leżąco i patrzyliśmy w gwiazdy. Zauważyłam nawet spadającą. Ludzie przechodzili koło nas, a my widzieliśmy ich z zupełnie innej perspektywy niż zwykle. Ciekawe doświadczenie. W końcu prawie zasnęliśmy na koncercie The Dumplings, tak zrobiło się spokojnie. Kolega zamienił się też w Osiołka i robił najlepsze happeningi, ale o tym opowie Wam Tina, więc czekajcie na jej relację, bo warto! ;)


***
                Sobota dla Tiny była kolejnym dniem spędzonym na festiwalu, więc musiałam sobie radzić bez niej. Na szczęście byli ze mną rodzice, którzy również chcieli spędzić trochę czasu nad morzem. Trafiliśmy na plażę niedaleko Skwaru Kościuszki. Było tam bardzo tłoczno i, niestety, dość brudno. Mimo to moczyłam nogi, żegnając się z morzem. Chwilę się tam wygłupiałam, próbując ćwiczyć jogę i upadając mniej więcej co pół minuty. Po chwili cała byłam umorusana, a mój kucyk sypał piachem jak Stworzyciel manną z nieba przy każdym kroku, gdy wracałam do samochodu.


                Pojechaliśmy na krótkie zakupy do Centrum Riviera, ale po godzince zamknięto sklepy, więc wróciliśmy na Skwer Kościuszki. Kupiliśmy mrożoną kawę i gofry z bitą śmietaną i jagodami, a zajadaliśmy się nimi w blasku diabelskiego młyna wirującego w wesołym miasteczku. Oraz świateł straży miejskiej i pomocy drogowej, bo służby te przez jakieś pół godziny próbowały odholować źle zaparkowany samochód. Zrobiło mi się ich żal, tak nieporadnie z nim walczyli. Poszliśmy więc na nocny spacer. Dar Młodzieży gdzieś odpłynął, za to Dar Pomorza był ładnie oświetlony. Słońce nad morzem zachodzi bardzo późno, więc niebo wyglądało jak podczas białych nocy w Rosji czy Norwegii. Było cicho, spokojnie, a na deptaku nie było prawie nikogo.


                Spałam twardo, ale nie na tyle, by nie obudziła mnie twarz małego kurczaka wisząca nade mną – Tina wróciła nad ranem i znowu nie pozwoliła mi zasnąć, zanim nie opowiedziała mi o wszystkim, co działo się na festiwalu. Wysłuchałam jej opowieści, ale prawie niczego nie pamiętam. Mam nadzieję, że jej relacja uzupełni mi luki w pamięci.
***
                Niedziela była dniem powrotu. Zanim się spakowaliśmy i odebraliśmy kolegę z dworca (wracał z nami do domu), było już dość późno. Mimo to zajechaliśmy jeszcze do znajomych z Gdańska, których nie widzieliśmy już kilka lat. Ugoszczono nas pyszną drożdżówką, a moi towarzysze dostali również truskawkową tequilę. Zaleta nieposiadania prawa jazdy - ja musiałam obejść się smakiem. Po 15 ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania mniej więcej 650 km, na szczęście większość autostradą i drogami ekspresowymi. Ruch był spory, a przydrożne stacje i autostrady przeżywały prawdziwe oblężenie. Z radością przeskakiwałam z pasa na pas i wymijałam kolejne samochody, podczas gdy moi pasażerowie na zmianę zasypiali i robili sobie zdjęcia ze śpiącą osobą. A gdy oboje zasnęli, przez przypadek obudziłam ich nagłą zmianą głośności radia. Nie byli zachwyceni, ale nie umarli na zawał, co w sumie możemy chyba uznać za sukces.
                Nagle okazało się, że mamy zajechać po babcię, która spędzała weekend pod Koninem. Tak więc do podróży doszła nam spontaniczna wycieczka krajoznawcza po Wielkopolsce. Szybko przywitaliśmy się z rodziną, pobawiliśmy się z rudym pręgowanym kotem (chociaż Tina od razu mu powiedziała, że go nie lubi i prychała na niego, gdy tylko się zbliżał) i ruszyliśmy dalej.
                Dotarliśmy w domu grubo po północy. A gdy babcia wysiadała z samochodu, przez przypadek spotkałam przyjaciela, który właśnie skądś wracał. I od razu poczułam, że jestem u siebie. I posiedzę tu chwilę, zanim znowu ruszymy na koniec świata. A to już niedługo.
               

                                                                               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz