tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 14 czerwca 2015

Ostatni dzień Pyrkonu

                Ostatni dzień Pyrkonu znowu zaczął się dla nas wcześnie. Gdy już wysypałam pół sałatki na podłogę i wskoczyłam w szatę, zabrałyśmy z dziewczynami torby i ruszyłyśmy w stronę Targów. Trochę głupio się czułam, bo oprócz mnie nie widziałyśmy poprzebieranych osób. Ale poranek był chłodny, a szata fajnie powiewała, więc mi się podobało. Oczywiście po drodze się zgubiłyśmy i zafundowałyśmy sobie spacer wśród ładnych, starych budynków, które wywarły duże wrażenie na Idze – nie była jeszcze w tej części Polski i poniemiecka zabudowa ją fascynowała.



                Już przy wejściu na Targi czuć było, że zabawa się kończy – ludzi było znacznie mniej niż poprzedniego dnia, a prawie każdy niósł plecak lub walizkę. Przez to, że się zgubiłyśmy, byłyśmy spóźnione na prelekcję „Jak przetrwać na konwencie supernaturalowym, czyli poradnik dla laików”, którą prowadziła Cathia. I to spóźnione o 40 minut. Zostawiłyśmy torby w szatni i nie wiedziałyśmy, co robić. W końcu zdecydowałam: idziemy! Weszłyśmy na prelekcję… 10 minut przed końcem. Ale i tak było warto, bo padło kilka dobrych żartów i dowiedziałam się czegoś nowego o ulubionych aktorach. Znalazłam też Castiela z którym zamieniłam się na broń – anielskie ostrze leży w ręce równie dobrze jak różdżka.


                Trochę pokręciłyśmy się po stoiskach z  pamiątkami, gdzie pani Ewa Białołęcka, pisarka fantasy, chciała mi sprzedać lalkę-Hermionę i wołała mnie z daleka. Koleżanki były zaskoczone, że była dla nas tak miła i zapraszała nas na swoją prelekcję. Poszłyśmy na dworzec PKP, gdzie w galerii miałyśmy spotkać się z dziewczynami z Mafii i z naszą Ślizgonką. Po drodze spotkałyśmy dwie radosne czarownice prosto z Hogwartu.


              Ślizgonka też dalej była w szacie, więc znowu tworzyłyśmy zgrany duet. Zjadłyśmy bardzo wczesny obiad (dwa burrito w cenie jednego, no trzeba było korzystać!) i gadałyśmy jedna przez drugą prawie dwie godziny. Pożegnałyśmy się z Mafią i wróciłyśmy na Pyrkon. Kasia z Iszem i Ślizgonką poszły na wykład o językach Śródziemia, a ja próbowałam się wbić na coś o tym, jak opublikować swoją pierwszą książkę. Niestety, ludzie czekali nawet przed wejściem, więc nie miałam szans na dostanie się tam. Stwierdziłam, że poczekam na dziewczyny na głównym placu. Stanęłam w cieniu jednego z pawilonów i obserwowałam ludzi, którzy jednak się poprzebierali i chodzili kolorowymi grupkami. Zadzwoniłam do mamy, ale ta nie mogła rozmawiać. Gdy odkładałam telefon, ktoś stuknął mnie w ramię.
                - Hej, Herma! – usłyszałam za swoimi plecami. Okazało się, że to Ślizgonka, prowadzona jakimś przeczuciem, wiedziała, gdzie będę i mnie znalazła. Stwierdziła, że wykład o językach był nudny, a prowadzące go dziewczyny miały beznadziejny angielski, więc wyszła. Ruszyłyśmy na stoiska z pamiątkami, ale po drodze zaatakowało nas stadko jakichś elfów z rogami i muszlami, w które dęły od czasu do czasu. Też były fankami Harry’ego, więc przyszły nas uściskać.
                - Nie widziałyście gdzieś Rona? – rzuciła Ślizgonka.
                - A był Ron?
                - No był, był, ale mi się zgubił! – stwierdziłam ze smutkiem.
                Wtedy jedna z dziewczyn zadęła w swój róg (który było słychać z dużej odległości) i na cały plac wykrzyczała:
             - ZAGINĄŁ RON WEASLEY! URWAŁ SIĘ HERMIONIE ZE SMYCZY! KTOKOLWIEK GO WIDZIAŁ, NIECH SIĘ ZGŁOSI!!! - Dziewczyna wygłosiła te dwa zdania tonem nieznoszącym sprzeciwu, a my ze Ślizgonką dusiłyśmy się ze śmiechu. Ludzie na Pyrkonie są niesamowici.
                Miałyśmy dużo czasu, więc poszłyśmy do krwiobusu. Ustawiła się niedługa kolejka, więc spokojnie czekałyśmy. W pewnej chwili mijała nas grupka ubranych na czarno osób. Tuż obok nas zanucili:
                - Snape, Snape, Severus Snape… - i poszli dalej.
                My w odpowiedniej chwili wrzasnęłyśmy „DUMBLEDORE!”, a nagle osoby siedzące na kocyku kilka metrów od nas zaczęły śpiewać „Ron, Ron, Ron Weasley”… Tak po prostu zaśpiewaliśmy, nie znając się zupełnie. Coś wspaniałego! Jeśli ktoś nie wie, skąd nam się to wzięło, to proszę obejrzeć:


                Później zostałyśmy jeszcze ze Ślizgonką zwyzywane, bo osoby na kocyku były z Ravenclawu. Oczywiście nie omieszkano wtrącić, że jestem szlamą. Cóż, jestem ponad to!
                Pół godziny czekania w słońcu i trafiłam do środka krwiobusu, gdzie wypełniłam pełno papierków, dałam się dziabnąć na próbę i zostałam wpuszczona do miniaturowego gabinetu lekarskiego.
              - A co to, wakacje macie w Hogwarcie? – spytała mnie na wstępie pani doktor.
              - A wie pani, czasem się człowiek wyrwie…
          - No jasne, jasne, trzeba! Ale coś was słabo karmią w tej szkole… Za niska hemoglobina. Marne te wasze kucharki?
             - Nieeee, skrzaty domowe gotują świetnie! Po prostu lepiej im wychodzą potrawy bez mięsa!
             - Ach, rozumiem… Ale trzeba to poprawić, bo dzisiaj krwi nie pobierzemy. Można próbować w czerwcu. Ale na pocieszenie dam ci opaskę odblaskową… Czerwoną, bo bardziej pasuje do szaty Gryffindoru!
                I tak to właśnie nie udało mi się oddać krwi, ale odbyłam najbardziej pojechaną rozmowę z lekarzem w swoim życiu. I dobrze wiem, że nie mam za niskiej hemoglobiny. Po prostu dyskryminuje się szlamy. Bo przecież „nie mają czystej krwi”, więc kto taką przyjmie? Ech, te uprzedzenia… Swoją drogą, zaczęłyśmy się zastanawiać, czy gdyby Malfoy musiał mieć transfuzję i dostałby krew mugola… Czy dalej byłby czystej krwi?
                Jeszcze chwilę zabawiłyśmy wśród pamiątek, ale w końcu pożegnałam się z Cathią i jej stoiskiem i ruszyłam po nasze torby. Czekała tam już moja ekipa. Minęliśmy pana Andrzeja Pilipiuka i opuściliśmy teren Targów Poznańskich.
                Kupiliśmy sobie rogale świętomarcińskie, bo bez tego chyba wyjazd do Poznania by się nie liczył, prawda? Wybornie smakowały następnego dnia, gdy skrajnie nieprzygotowane biegłyśmy przez pół miasteczka akademickiego z zajęć na zajęcia. Wraz z Iszem skoczyłyśmy po kawę do Starbucksa. Zamówiłyśmy frapuccino i zostałyśmy zapytane o imiona.
                  - Hermiona.
                  - Oczywiście, po co ja pytam… - uśmiechnął się przystojny sprzedawca. – A ty?
              - A ja… Severus – rzuciła Iga. W tym momencie sprzedawca dostał ataku śmiechu i nie mógł napisać imienia, tak mu się trzęsła ręka. Od razu zawołał swojego kolegę, który boi się Snape’a. Po chwili z kantorka wyszła też dziewczyna… w bluzce z herbem Hogwartu! Cała ekipa była tak pozytywna i rozbawiona, że w końcu rozbolały mnie policzki ze śmiechu – ich teksty były za dobre! A gdy chciałyśmy zrobić zdjęcie naszych pięknie podpisanych kubków, sprzedawca wbił się na fotkę z rozbrajającym zacieszem. Wyszłyśmy z kawiarni uśmiechając się od ucha do ucha.


                Wpakowaliśmy się do naszego pociągu. Okazuje się, że Intercity Express to nie pendolino. Ten jeździ tylko jako Intercity Expess Premium. Za to nasz też był pośpieszny, więc szybko zmierzaliśmy do stolicy. Podano nam herbatkę, więc z Iszem miałyśmy doskonałe warunki do zwierzeń. I do syczenia „Zaraz będzie ciemno!” Jance i Smokowi, którzy siedzieli przed nami. W pewnej chwili rozległo się głośne „BUM!” i jedna z szyb pokryła się siateczką z drobinek szkła. Prawdopodobnie uderzył w nią jakiś kamyk. Konduktor kazał się przesiąść osobom siedzącym najbliżej, a my mieliśmy chwilę rozrywki. W końcu dojechaliśmy do Warszawy.
                Mieliśmy 50 minut, więc poszliśmy do Coffee Heaven. Czekała na nas Ada, kolejna członkini Mafii. Ta z bliższych kręgów. :) Dalej paradowałam w szacie, ale na dworcu czułam się w niej nieco dziwnie. Zwłaszcza że gapili się na mnie jacyś zagraniczny studenci i pani stojąca w kolejce za mną. Patrzyła bardzo intensywnie. Od razu wyobraziłam sobie, co myślała. „Głupie dzieciaki, robią z siebie widowisko i myślą, że to fajne…” – coś w tym stylu. I wtedy się odezwała.
                - Przepraszam… A ten strój to z jakiej okazji? Naprawdę? I to w Warszawie? Nie? To chciało wam się tak jechać? I to tylko z Harry’ego Pottera czy też inne? Naprawdę? Nie no, ale strój to masz cudowny! – Mniej więcej tak wyglądała nasza rozmowa, a pani była ogólnie zachwycona ideą konwentów. Okazało się, że chociaż wydaje nam się, że ludzie lubią oceniać, to tak naprawdę mogą być też po prostu ciekawi świata. Tak jak ta pani.
                Po zrobieniu fotki z pendolino (absolutna konieczność w naszej grupie), staliśmy w długiej kolejce do wejścia do pociągu do Lublina, bo jedne drzwi były zablokowane, a wchodzący nie przepuścili wychodzących i zrobił się potworny korek. Kiedy już doczłapaliśmy się do przedziału, Iga zaczęła odrabiać zadanie na tłumaczenia rosyjskie, a my jej pomagałyśmy. I miałyśmy ostatnią fazę głupawki, taką pożegnalną. Lublin powitał nas ulewą roku, więc zarzuciłam tylko kaptur na głowę i cieszyłam się, że szata tak dobrze osłania. Cieszyłam się, że zaraz się wyśpię, ale smutno mi było, że ten niesamowity weekend dobiegł właśnie końca. Postanowiłam, że wrócę za rok.


                                                                                                    ***

                Takie weekendowe wyjazdy to idealna szansa, by zacząć podróżować. Jeśli jest chęć, to nie ma wymówek. Bo:
                - „nie mam pieniędzy” nie zadziała – wstęp na trzy dni kosztuje 60 zł, do tego podróż (jeśli ma się zniżkę) też wychodzi około 60 zł. Jeść i tak trzeba, czy w domu, czy na wyjeździe. Ale nawet 3 obiady w restauracji typu Marche mogą wyjść za niecałe 30 zł. A spać można w specjalnie wyznaczonym miejscu – bierzecie karimatę, krzyczycie „zaraz będzie ciemno” i zasypiacie. Za darmo. Czyli 150 zł wystarczy.
                - „nie mam czasu” też nie – bez przesady, to tylko 3 dni. O ile nie pracujecie w weekendy lub nie oddajecie za tydzień pracy licencjackiej, to naprawdę możecie się wyrwać. Albo zostać w domu i przeleżeć ten czas z serialami. Też fajnie, wiem. Ale tak można codziennie.
                - „nie mam z kim” – w tym roku na Pyrkon przyjechało ponad 31 tysięcy ludzi. Część z nich zupełnie samotnie, inni w małych grupkach. Wystarczy, że się do kogoś odezwiecie, a prawdopodobnie znajdziecie sobie towarzystwo na cały weekend. A jeśli nie będzie Wam ono odpowiadać, po prostu się pożegnacie i zagadacie do kolejnej osoby. Tak po prostu.
                - „ja się tam nie nadaję, bo nie znam [tu wstaw dowolną książkę/grę/coś innego]” – no to poznasz! Po to tam jedziesz, żeby poszerzać horyzonty! Jeśli ktoś pytał mnie o coś, o czym nie słyszałam, od razu się przyznawałam. Dzięki temu dowiedziałam się wielu rzeczy.
                Tak więc jeśli chcecie przeżyć przygodę, zacząć podróżować albo po prostu wyrwać się na chwilę – jedźcie na konwent. Albo na koncert. Albo na zjazd młodzieży do Lednicy. Gdziekolwiek będziecie się dobrze czuć. Po prostu jedźcie.



                                                                                                           ***

                Idą wakacje, więc teraz będę częściej pisać. Zapowiada się duuuuużo wrażeń, o których warto będzie opowiadać. I to już od początku lipca. Znowu nie ograniczamy się jedynie do Europy, więc szykujcie się na wiele pięknych zdjęć z kolejnego końca świata. :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz