tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

piątek, 10 kwietnia 2015

Święta na Litwie: Kłajpeda

                   Święta, Święta i… 20 kilogramów zamiast w cycki, poszło gdzie indziej – pora przestać wierzyć w cuda. I zacząć ćwiczyć uda. W końcu idą wakacje i znowu planujemy jechać gdzieś, gdzie są piękne plaże. Gdzie? Jeszcze nie wiemy. Ale szukamy inspiracji. A tymczasem nie możemy patrzeć na jedzenie. Miło tak posiedzieć w domu – to nasza pierwsza Wielkanoc w domu od trzech lat. Dwa lata temu byłyśmy na koncercie Biebera w Berlinie (taaaak, kiedyś i o tym pewnie Wam opowiem), a rok temu wybrałyśmy się do taty na statek. Akurat był w okolicy, w Kłajpedzie. I ja właśnie o tym…
(To tegoroczny koszyczek, tak dla zbudowania nastroju)
             
                  Gdy w sobotę ludzie biegli z koszyczkami do kościoła, my również pakowałyśmy swój koszyczek. Pełen słodyczy. Dla rodziny, u której miałyśmy się zatrzymać po drodze. Ustalmy coś już tutaj: jechałyśmy na Mazury. Rodzina może Wam wpierać, że Grajewo to województwo podlaskie, ale to kłamstwo grubymi nićmi szyte. To miasto od dzieciństwa leżało dla nas na Mazurach i tak ma zostać, przynajmniej na tym blogu. Jasne? No to jedziemy na Mazury!
                „Policja ostrzega przed wzmożonym ruchem na drogach…” w każde święta, prawda? To jakaś bujda – ludzie jeżdżą przed i po świętach, w ich czasie już chyba tylko jedzą. Dlatego do celu zbliżałyśmy się w ekspresowym tempie. 700 km w 7 godzin (i to z przerwami)? Żaden problem dla naszej dzielnej mamy! Nawet zabłądzenie w Warszawie nie było zbyt bolesne, bo na drogach było tak pusto, że można było w ostatniej chwili przeskakiwać z pasa na pas.
                Pogoda była przepiękna, a promienie przyjemnie przygrzewały w twarz, gdy zajechałyśmy na dobrze nam znany podjazd. Po chwili tonęłyśmy w uściskach członków rodziny, z którymi widujemy się najczęściej na weselach, a bez okazji, niestety, zbyt rzadko z uwagi na sporą odległość. Wieczór upłynął nam na jedzeniu, próbowaniu naleweczek domowej roboty i gadaniu, gadaniu, gadaniu… A później na spaniu, spaniu… Jak zawsze wykopałyśmy naszą biedną kuzynkę z pokoju (Gosiu, tyle lat doskonałej współpracy z Tobą!), jak zawsze przez okno sączyło się pomarańczowe światło latarni ulicznej, które Tina, jak zawsze, próbowała przyciemnić kocami. Wszystko było jak w dzieciństwie.
                Zanim rano zebrałyśmy się na śniadanie, nasi krewni już wrócili z kościoła (szaleni!). Przyszedł czas na uroczysty posiłek. Okazało się, że co dom, to obyczaj i zamiast żurku na stole zastałyśmy barszcz czerwony. Dla mnie wyglądał on jak barszcz ukraiński, taki z farfoclami, ale zapytałam eksperta. Gosia twierdzi, że „farfocle mało to pewnie zwykły”, więc… pewnie zwykły. Co ciekawe, wszyscy podzieliliśmy się święconką. Tak, wiem. Wy też tak pewnie robicie. Chyba cała Polska tak robi. Ale w naszym domu zawsze wybiera się po jajku i na trzy-cztery wszyscy się nimi stukamy – wygrywa ten, komu skorupka nie pęknie. Ta osoba ma mieć szczęście przez cały rok. Skąd ten zwyczaj? Nie mam pojęcia, ale zawsze jest z tym kupa śmiechu! W tym roku moje jajko-Harry Potter przegrało z jajkiem Tiny, na którym była karykatura Castiela z „Supernatural” mojego autorstwa. Także Tina ma mieć szczęście. Przyda jej się na maturze :)
                Słońce tak świeciło, że wzięłam listę słówek z kodeksu spółek handlowych (tak się bawi lingwistyka…) i poszłam do ogródka. Zabrałam ze sobą żółwia, który siedzi w akwarium na piętrze od kiedy sięgam pamięcią – wzięłam go na spacer. Za nami przyszedł też kot, więc miałam wesołe towarzystwo, gdy starałam się przygotować do kolokwium, na które później i tak nie byłam gotowa.


                Na obiad i kolejne pogaduchy wybraliśmy się całą bandą do kolejnych członków rodziny, gdzie długo zabalowaliśmy. Chociaż daleko od domu, czułam się jak u siebie. Rodzinne święta – o to przecież chodzi, prawda?
                W poniedziałek wielkanocny zaatakowałam mamę wodą – ona o tym kompletnie zapomniała. Zaraz jednak się zreflektowała, oblała mnie i napadła na Tinę, która jeszcze spała. Tuż po śniadaniu zebrałyśmy swoje rzeczy, pogłaskałyśmy żółwia na odchodne, pożegnałyśmy się z rodzinką i wskoczyłyśmy do auta.
                Mknęłyśmy wśród pól pełnych bocianów, płaskie tereny robiły się coraz bardziej pagórkowate i w okolicy Suwałk krajobraz był prawie jak u nas w domu. Minęłyśmy polsko-litewską granicę. Na plakatach i tablicach zaczęły pojawiać się hasła najczęściej zakończone na –as, ale dopiero przy kebabas naprawdę poczułyśmy klimat. Każdy kolejny „–as” coraz bardziej nas bawił.
                Zajechałyśmy na stację benzynową, gdzie mamie udało się dogadać ze sprzedawcą – wymieszała rosyjski, angielski oraz polski i wyszło! Dostałyśmy hot-dogi i pędziłyśmy dalej. Dotarłyśmy do Kłajpedy – przywitały nas nowoczesne centra handlowe i stare, postkomunistyczne magazyny. Sporo aut na drogach, kilka pasów jezdni… Jechałyśmy według wskazówek nawigacji i dobra droga wkrótce się skończyła, zamieniła się w wąską i dziurawą ścieżkę. Po prawej widziałyśmy długie pociągi towarowe, po lewej małe, rozlatujące się baraki przypominające ogródki działkowe. Zbliżałyśmy się do portu. Był tylko jeden problem: było do niego z dziesięć bram wjazdowych, a adres miałyśmy niezbyt dokładny.
                Tata oczywiście tłumaczył nam, jak trafić do bramy, przy której czekał, ale i tak krążyłyśmy wokół ogrodzenia z pół godziny (to chyba klątwa tego statku, że nie można do niego trafić – tak samo było przecież w Genui). W pewnej chwili zobaczyłyśmy pewnego brodatego młodego strażnika. Podeszłam do niego, próbując go przekonać, żeby nas wpuścił. Zaczęłam po angielsku, skończyłam po rosyjsku i w sumie nie wiem nawet, kiedy zmieniliśmy język rozmowy. Nie miał on większego znaczenia, bo dowiedziałam się tylko, że facet nie może nas wpuścić, bo odpowiada za statki pasażerskie, a my szukałyśmy towarowych. Zawróciłyśmy.
                Gdy w końcu przejechałyśmy przez jakieś tory i minęłyśmy odpowiedni szlaban, tata wskoczył do samochodu i w czwórkę mijaliśmy kontenery poustawiane jeden na  drugim i tworzące wysoki labirynt.


                To była nasza druga wizyta na tym statku (pierwsza była podczas ferii zimowych, kiedyś może do tego wrócę), więc wiedziałyśmy, gdzie mamy się kierować. Byłyśmy w kajucie taty. I tu przychodzi czas na statkową anegdotkę.
Okazało się, że marynarze nie próżnowali i szukali rozrywek na długie wieczory spędzane na morzu – w Stanach można legalnie kupować łuki, takie olimpijskie… I gdy rzeczony łuk znalazł się na statku, postanowiono sprawdzić jego możliwości. Majster, który potrafi zrobić wszystko (od rączek do piłkarzyków po łatanie butów Tiny), dostał zadanie: miał załatwić ostre, twarde groty. Groty zamocowano w strzałach, strzałę umieszczono na cięciwie, cięciwę naciągnięto i wypuszczono… Strzała przeleciała 9 m kajuty, minęła otwarte drzwi i przeleciała jeszcze 2 metry, po czym trafiła w opasłą księgę umocowaną do metalowych drzwi łazienki i owiniętą ręcznikiem, ale… przebiła kilkaset stron, ręcznik i wbiła się w metal. Grot utkwił w drzwiach na dobre. Morał? Jeśli ktoś kiedyś wyceluje w Was łuk… módlcie się, żeby miał zeza.
Całą rodziną wybraliśmy się na spacer. Znaleźliśmy stare miasto, gdzie widać było mnóstwo hipsterów i dziewczyn w dziwnych, workowatych spodniach. Słońce lekko przygrzewało, ale chyliło się już ku zachodowi i oświetlało budynki złoto-pomarańczowym blaskiem. Kiedyś to miasto z pewnością było bardzo ładne. Nawet teraz, choć część kamienic czasy świetności miała już za sobą, starówka była na swój sposób czarująca. Trafiliśmy na spory plac wyłożony kostką brukową, gdzie znaleźliśmy restaurację na świeżym powietrzu. 

Tak wyglądamy po półrocznym rejsie taty.


Co prawda nie byliśmy głodni, ale wstąpiliśmy na kawę. Co ciekawe, podawano tam ciasto burakowe. Zamówiliśmy je, by zaspokoić ciekawość. Okazało się, że choć zawierało buraki, wyglądało i smakowało jak zwykłe ciasto czekoladowe.


Później zajęłyśmy się z Tiną tym, czym zawsze: skakałyśmy po kamykach, właziłyśmy na fontannę, biłyśmy się i dokuczałyśmy sobie tak, że rodzice non stop nas upominali… Było sielsko i anielsko.




   Rodzice z jednej strony wyglądali jak najbardziej zakochane słodziaki na świecie...

                                                                          
 Ale na nas patrzyli z oburzeniem, gdy się wyzywałyśmy...


 Dlatego też dałyśmy im spokój i poszłyśmy na mostek kapitański, ich zostawiając w kajucie.




                                                                           
                                                                                   ***
W sumie chciałam pojechać do Kłajpedy z jednego powodu – jest tam spore delfinarium. A że delfiny to moje ulubione zwierzęta, chciałam odwiedzić to miejsce już w dzieciństwie, kiedy dostałyśmy od taty pocztówkę z foką i widokiem na wodę przy delfinarium właśnie. Kłajpeda = delfinarium, tak było od zawsze. Dlatego też wybraliśmy się tam następnego ranka.
Najpierw musieliśmy poczekać jakieś 40 minut na prom, który za niewielką opłatą miał nas przewieźć na Mierzeję Kurońską – długi i wąski półwysep, na którym znajduje się delfinarium. Polecam jazdę promem przy włączonej nawigacji samochodowej – sprzęt wariuje i twierdzi, że chodzicie po wodzie. Słuchaliśmy nowej płyty Shakiry i płynęliśmy spokojnie. Około 15 minut później byliśmy już na drugim brzegu i mijaliśmy maleńkie zabytkowe chatki. To była etnograficzna zagroda rybacka – jedna z atrakcji całego kompleksu. Delfinarium to część Litewskiego Muzeum Morskiego, gdzie mieszkają różne fajne stworki. W tym uchatki, które pływały sobie w odkrytych zbiornikach obok pelikanów i kaczek. Niestety, okazało się, że do delfinarium nie weszliśmy – trwał remont. I tak oto moje dziecięce marzenia rozbiły się jak statek na ostrych skałach rzeczywistości.



Zawróciliśmy i znowu staliśmy w oczekiwaniu na prom. Płyta z „Tańca Wampirów” została pogłośniona, żeby Litwini posłuchali dobrej muzyki. Wysiedliśmy i opalaliśmy się. Po przeprawie mieliśmy trochę czasu, więc wyskoczyliśmy na zakupy. Szybko przeskanowałyśmy sklepy odzieżowe, ale dużo bardziej zależało mi na księgarni. Znalazłyśmy ją i byłam pod wrażeniem: miała dwa piętra, książki były ładnie porozkładane tematycznie i odniosłam wrażenie, że mogą oddychać pełną piersią – nie były poupychane jedna na drugiej. Sprzedawczyni zaprowadziła mnie na piętro, gdzie na jednym z regałów znalazłam książki po rosyjsku. Nie mogłam się zdecydować, a Tina była głodna i mnie pospieszała, więc zgarnęłam kilka woluminów i szczęśliwa pobiegłam do kasy. A gdy do tego dodałam jeszcze kilka gazet, żal z powodu remontu delfinarium odszedł w niepamięć.


 Wesołym krokiem mijałam kolejne sklepy. Dotarliśmy do działu gastronomicznego i… szczęka mi opadła. Był tam wieki młyn i mnóstwo dekoracji oraz… lodowisko, na którym dzieci właśnie miały trening hokeja. A my siedzieliśmy tuż obok, patrzyliśmy, jak maluchy upadają i próbują wstać, a do tego wcinaliśmy pyszny obiad… Najlepszy „powielkanocny” wtorek w życiu!


A gdy z głośników grał nam happysad (wiedzieliście, że to się zapisuje małą literą?), zajechaliśmy na stację benzynową, żeby zakupić wodę mineralną Vytautas. Nie kojarzycie? Po złej stronie Internetu zajdziecie reklamę, która nie jest dla widzów niepełnoletnich i o słabych nerwach. Uszkodzenie mózgu po obejrzeniu gwarantowane. I nieuleczalne. Ale zobaczcie:

Mówią, że smakuje jak pot konia? Reklama nie kłamie. Tak smakuje.

Byliśmy gotowi do powrotu do domu. Wraz z Tiną zapewniałyśmy Enrique Iglesiasa, że mógłby być naszym hero, baby, bo byśmy densiły, gdyby nas poprosił, a ogólnie jego kiss mógłby trwać forever. Czyli, w skrócie, grana była jego płyta.
Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na jeszcze jednej stacji, gdzie kupiłam jedyną składankę rosyjskich piosenek, jaką tam mieli. Od razu w samochodzie zrobiło się weselej – rosyjskie umpa umpa buja jak disco polo – nóżka sama chodzi.
Droga powrotna mijała szybko i w zasadzie jedyną atrakcją był fotoradar, który nie strzelił zwyczajnie zdjęcia, jak w Polsce, tylko zaświecił na czerwono, jakby ktoś celował w nas laserem. Wtedy jeszcze nie spodziewaliśmy się mandatu i zgodnie doszliśmy do wniosku, że to musieli być kosmici.
Delfinarium, zakupy, długa droga… Zdołaliśmy dojechać do Suwałk i musieliśmy poszukać hotelu. Teraz już nie pamiętam, jak się nazywał, ale błądzenie się opłacało – był bardzo przyjemny. Następnego dnia chcieliśmy znowu zajechać do rodzinki w Grajewie, bo tata nalegał na spotkanie z wujkiem Jankiem, ale ponieważ wszyscy byli w pracy, ruszyliśmy do Lublina. Ale już nawet nie pamiętam, po co. Pewnie na jakieś dwa dni studiów. Później wróciliśmy do domu, bo zbliżała się majówka, którą spędziliśmy w domu – w końcu wyjazd mieliśmy już za sobą. 

1 komentarz:

  1. nooo po prosu super :) ale tego nie muszę mówić - sama dobrze o tym wiesz :)
    także tego - czekam już na kolejny wpis :D

    OdpowiedzUsuń