tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

sobota, 28 lutego 2015

Dwa najlepsze dni bez snu - Larvik, Norwegia

                         Poniżej znajdziecie kilka filmików, które nagrałam, żeby zachęcić Was do zobaczenia braci Solli-Tangen na własne oczy - są tego warci! Dowiecie się tu również jak przetrwałyśmy dwa dni bez snu i jak to się stało, że skoro my nie przyjechałyśmy do Rybaka, to Rybak przyjechał do nas...



                    Budzik zmusił nas do wstania o dziewiątej. Zeszłyśmy na śniadanie i okazało się, że oprócz nas prawie nikogo tam nie ma. Wybór był dość skromny, ale było wszystko, co najważniejsze, czyli sok, jogurt, chleb, pasztet z dziecka, cukierki z tranem… No a czego się spodziewaliście w Norwegii? Ok, ok, pasztet nie był chyba z dziecka, ale sami zobaczcie opakowanie…


                Stołówka, tak jak i korytarz do niej prowadzący, była urządzona w starym stylu, z wymyślnymi żyrandolami itp. Najbardziej podobały mi się rzeźbione krzesła, które może nie były zbyt wygodne, ale za to cieszyły oczy. Zabrałyśmy jakieś owoce ze sobą, posiedziałyśmy chwilkę przy stoliku na tarasie i zahaczyłyśmy o recepcję, gdzie recepcjonistka nie potrafiła nam powiedzieć, czy w obiekcie jest suszarka, ale po niesamowicie długich poszukiwaniach znalazła żelazko. Wróciłyśmy do pokoju, gdzie szybko się ogarnęłyśmy i byłyśmy gotowe na zwiedzanie miasta.


                Poszłyśmy żwirową leśną dróżką, która doprowadziła nas do głównej drogi. Doszłyśmy do domu kultury, gdzie przyjrzałyśmy się olbrzymiemu plakatowi, który widziałyśmy już z daleka. Zastanawiałyśmy się, gdzie można by kupić coś do picia, ale nigdzie nie widziałyśmy zwykłego sklepu. Minęłyśmy cały rząd sklepów z lampami, aptekę, oddział banku, ale sklepu spożywczego nie było widać. Obeszłyśmy kilka budynków, weszłyśmy na teren jakiegoś osiedla, znalazłyśmy pizzerię, która była jeszcze zamknięta… Ale nigdzie nie było picia. 




                   Poszłyśmy w stronę plaży, gdzie Norwedzy korzystali z nielicznych dni słońca. Trafiłyśmy akurat na najgorętszy weekend tego lata, nic więc dziwnego, że wszyscy chcieli się schłodzić. My również o tym marzyłyśmy, ale nie wzięłyśmy kostiumów, więc z zazdrością przyglądałyśmy się chlapiącym się ludziom oraz żaglówkom, których bardzo wiele pływało w okolicy.




                Następnie skierowałyśmy się w stronę małych, drewnianych domków, tak typowych dla Norwegii. Minęłyśmy spore muzeum i włóczyłyśmy się uroczymi uliczkami, na próżno wypatrując sklepu. Było to bardzo dziwne: u nas wystarczy przejść jakieś 200 metrów i już jest jakiś sklep, a w Larviku nie było ani jednego. Nie było też ludzi. Gorąca lipcowa sobota to idealny czas na wycieczki w góry, kąpanie się w morzu lub chowanie w domu, więc bardzo rzadko można było kogoś spotkać. Nasz spacer trwał około godziny, a chociaż słońce dawało nam popalić, a pragnienie coraz bardziej dokuczało, nie popsuło nam to humorów, bo Norwegia tak już właśnie na nas działa – uspokaja, cieszy… Często podczas wyjazdów wcale nie czujemy głodu czy zmęczenia, więc i teraz z radością podziwiałyśmy otoczenie.




                W końcu wróciłyśmy pod dom kultury i zdecydowałyśmy się wstąpić do… sklepu z lampami. Sprzedawczyni zrobiła rozbawioną minę i poprowadziła nas na drugi koniec sklepu, gdzie było inne wejście… Naprzeciwko wielkiego sklepu spożywczego! Okazało się, że przez cały ten czas byłyśmy o kilka metrów od naszego celu, ale go nie widziałyśmy. Zadowolone, załadowałyśmy do wózka kilka butelek, Blanka dorzuciła mnóstwo słodyczy i podeszłyśmy do kas. W Larviku jest nieco taniej niż w innych norweskich miastach. Zwłaszcza woda i napoje firmy Farris mają niższe ceny, bo rozlewnia jest tuż obok. Wracałyśmy do hotelu, racząc się lodowatym sokiem.


                Miałyśmy zamiar chwilę odpocząć w pokoju i pójść na pizzę, ale wkrótce zasnęłyśmy, a gdy się obudziłyśmy, zgodnie stwierdziłyśmy, że nie chce nam się iść na obiad. Zamiast tego zorganizowałyśmy sobie piknik w pokoju. Ręcznik między łóżkami, całe nasz zapasy i błogi cień – niczego więcej nie potrzebowałyśmy.


                Dzięki temu, że nie poszłyśmy na obiad, miałyśmy mnóstwo czasu na przygotowanie się do kolejnego koncertu. Zapakowałyśmy prezenty dla śpiewaków i tańczyłyśmy przed lustrem. Gdy byłyśmy gotowe, zeszłyśmy do recepcji. Zapłaciłyśmy za pobyt i umówiłyśmy się, że zostawimy rano klucz w pokoju, bo musiałyśmy wyjechać bardzo wcześnie. Spytałyśmy, czy mogłybyśmy dostać śniadanie na drogę, ale pan ze smutkiem poinformował nas, że wszystko ma zamrożone i nie ma dostępu do kuchni. I tak mu podziękowałyśmy, zwłaszcza że żywo interesował się tym, jak nam się podoba w Larviku i czy koncert poprzedniego dnia się udał.

Prezenty dla chłopaków - jeszcze w rozsypce. 

                Poszłyśmy żwirową ścieżką i trafiłyśmy na główną drogę, gdzie zostałyśmy ze dwa razy otrąbione. Musiałyśmy śmiesznie wyglądać: w eleganckich sukienkach (Blanka w sukni do ziemi), z torebkami na prezenty i na obcasach, tuptałyśmy wąskim chodnikiem i unikałyśmy krzaków, które się na niego wdzierały. Do domu kultury dotarłyśmy godzinę przed koncertem, przez przypadek prawie wpadłyśmy na obiad z artystami, który organizowano w pakiecie VIP, a później zerknęłyśmy na wystawę lokalnego fotografa.
                Zaczęli schodzić się ludzie, więc przycupnęłyśmy na ławeczce na uboczu, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale i tak wszyscy na nas patrzyli, bo tylko my miałyśmy prezenty. To taka tradycja. Blanka od czasu do czasu pokazywała mi ukradkiem znajomych Emila, których pamiętała z Instagrama (ma dużo lepszą pamięć do twarzy ode mnie – ja bym w życiu tych osób nie skojarzyła).
                Zaczęto sprawdzać bilety, więc niespiesznie zajęłyśmy swoje miejsca centralnie po środku sceny. Po prawej stronie Blanki usiadł pan w średnim wieku i, odstawiając kieliszek z białym winem na podłogę, zagaił do niej po norwesku:
                - Widziałem Alexandra Rybaka.
                - Eeem… Co proszę?
                - Alexander Rybak tu jest.
                Do dziś nie wiemy, dlaczego akurat ten pan usiadł koło nas i dlaczego poczuł, że powinien to Blance powiedzieć, ale jego słowa nieco nas zmroziły. Wielokrotnie byłyśmy w Norwegii i prawie zawsze wiązało się to z koncertami Rybaka, więc ten jeden raz, gdzie nie miałyśmy go zobaczyć, wydawał mi się czymś dziwnym – było to prawie jak zdrada, że po roku wracałam do Norwegii już nie do Alexa, ale do jego przyjaciela, którego dzięki niemu poznałam. Oczywiście przesadzam, ale tak się czułam. Tymczasem sprawdzało się to, czego już wcześniej się obawiałyśmy – Alex miał nas tam spotkać. Teraz wydaje mi się to zabawne, że nawet kiedy nie planujesz zobaczyć Rybaka, on i tak Cię znajdzie (Mahomet, góra, te rzeczy...), ale wtedy z emocji rozbolała mnie głowa. Kilka głębszych oddechów i zaczęłam się cieszyć, że przy okazji spotkam też tego gnoma, za którym zdążyłam się stęsknić.
                Wcześniej tego samego dnia dostałam od Didrika pozwolenie na nagrywanie, kiedy powiedziałam mu, że te nagrania przydadzą się na bloga właśnie. :) Dlatego też dyskretnie ustawiłam kamerę, owinęłam ją w sweterek i położyłam sobie na kolanach. Nagrania momentami są więc nie najlepiej wykadrowane, ale nie widziałam, co się nagrywa, a nie chciałam nikomu przeszkadzać. 
                Wszystko zaczęło się jak na poprzednim koncercie, panowie zeszli z góry i wydawało się, aż bije od nich blask, tak się cieszyli, że występują. Tym razem to Emil wydawał się bardziej wyluzowany, czarował uśmiechem i często na nas zerkał, jakby szukał wsparcia. Oczywiście dostawał od nas szczęśliwe spojrzenia i zabawne miny. Didrik wyglądał na nieco spiętego – z pewnością chciał wypaść jak najlepiej, zwłaszcza z Alexem na publice. Obaj dawali z siebie wszystko. Filmików wrzucam tylko kilka, bo jeśli kiedyś zdecydujecie się na zobaczenie ich na żywo, będziecie z pewnością chcieli zobaczyć coś nowego. ;)



                Muzyka tak mnie pochłonęła, że dopiero kiedy nadszedł moment „I Wonder Who’s Kissing Her Now”, przypomniałam sobie o tym, że Emil zaraz wybierze kogoś do tańca. Czułam, że to będzie Blanka, a kiedy Emil uśmiechnął się do nas trochę wcześniej, byłam już tego pewna. Zaśpiewał fragment piosenki i faktycznie, skierował się w naszą stronę, mówiąc coś po norwesku. Dopiero na nagraniu zrozumiałyśmy, że mówił coś w stylu: ,,Siedzą tutaj dwie damy z Polski. Niestety, muszę wybrać jedną z nich”. Podał Blance rękę i uśmiechnął się tak, że ja na jej miejscu bym się rozpłynęła. Ona za to jak w transie wstała i dała się poprowadzić na scenę. Zaczęli wirować w tańcu, a suknia Blanki falowała przy każdym kroku. Mieli w sobie tyle nieśmiałej gracji… Do czasu, aż przyszedł Didrik i ją odbił, ku rozpaczy mojej przyjaciółki. Taniec z nim trwał kilka sekund, ale był bardzo zabawny i nieporadny. W tym momencie zazdrościłam Blance z całego serca, ale też cieszyłam się razem z nią. Dziewczyna ma szczęście: najpierw w 2009 roku na scenę wziął ją Rybak, w maju 2014 roku była na niej z Cleo i Donatanem, a już dwa miesiące później stanęła na niej z braćmi Solli-Tangen. To chyba przeznaczenie. :)

Nagranie w pewnym momencie wariuje, bo starałam się uchwycić ich w kadrze.
Wyszło... jak wyszło.

                Kiedy Blanka wróciła na swoje miejsce, wysyczała tylko ,,Zabiję cię!” i zaczęła się śmiać. Obie tak się ekscytowałyśmy, że aż Didrik spojrzał na nas i powiedział publiczności: ,,One teraz sobie gadają po polsku…” i coś tam dodał, po czym przeszedł do opowiadania o piosence ,,Torna Sorento” – wspomniał o tym, że często wykonuje ten utwór z Alexem i z dumą oświadczył, że ten jest gdzieś w tłumie. Z góry dobiegło nas radosne „hei, hei!” Czyli Rybak faktycznie tam był i, dzięki walczykowi Blanki, wiedział już o naszej obecności. To było przedziwne, jak gdyby w ciągu trzech minut rozegrała się scena zapoznania towarzystwa. Prawie jak tutaj w 0:55, tylko w nieco lepszej atmosferze. :P


A piosenka oczywiście brzmiała cudownie.

                        Już po chwili wrócił Emil i wykonał piosenkę o... rybaku. Nie mogłyśmy powstrzymać chichotu.


                Tuż przed zaśpiewaniem swojej eurowizyjnej piosenki ,,My Heart is Yours”, Didrik opowiedział trochę o miłości swojego życia – Angelice, którą zawołał na scenę. Poprzedniego wieczoru była ubrana w bluzkę i jeansy, ale teraz wkroczyła w białej sukience i ukłoniła się, nieco speszona. Twarz Didrika wyrażała tyle miłości i szczęścia, że aż się ciepło robiło na sercu.


                    Panowie zaśpiewali też dowcipny utwór ,,My And My Shadow" oraz dwa utwory Franka Sinatry - bardzo mi się podobało ich wykonanie. Gdy Didrik śpiewał ,,Come Fly With Me", myślałam, że bardzo chętnie polecę z nim, gdziekolwiek zechce. ;)


Ten didrikowy densik, te kocie ruchy :P

                   Na deser zostawiłam utwór operowy, bo to w tym gatunku bracia się specjalizują. Trzeba przyznać - są dobrzy!


                Koncert skończył się zdecydowanie za szybko. Mogłybyśmy siedzieć i słuchać artystów jeszcze przez wiele godzin, ale zamiast tego zerwałyśmy się z miejsc i rozpoczęłyśmy owację na stojąco, do czego błyskawicznie dołączyła się cała publiczność. Didrik z Emilem byli bardzo z siebie zadowoleni (i słusznie). Postanowili zrobić sobie selfie, które później wrzucili na portale społecznościowe.


                Tym razem od razu wiedziałyśmy, gdzie powinnyśmy czekać na pogawędkę z chłopakami. Najpierw jednak dałyśmy czas wszystkim ludziom, którzy niespiesznie opuszczali budynek, zatrzymując się na chwilę, by pogratulować braciom koncertu i zrobić sobie z nimi zdjęcie. Ale najwięcej zdjęć robiono sobie z… Alexem, który stał obok braci i cierpliwie pozował.
                Stałyśmy w dużej odległości od tego tłumku. Blanka była oburzona tym, że ludzie zwracali uwagę bardziej na Alexa niż na chłopaków. Ja tam tylko mu współczułam, bo nawet na koncercie kumpla dalej musi być gwiazdą.
                - Oho, no to idzie do nas…
                - Co? O kurczę… Faktycznie.
                Alex zostawił braci, dając im szansę na zebranie gratulacji. Po chwili stał już przed nami z szerokim uśmiechem na ustach. Spędziliśmy razem jakieś pięć minut, podczas których Alex rzucił ze cztery teksty na  podryw, a Blanka tyle samo razy zmroziła go spojrzeniem. Niestety, chłopak wybrał zły obiekt zainteresowania – Blanka jest zbyt dumną osobą, żeby reagować na jego zaczepki zgodnie z oczekiwaniami. Rozmawialiśmy o tym, że mało spałyśmy i to pewnie dlatego Blanka jest mało rozmowna. Alex zasugerował, że zaprosiłby nas na kolację, gdyby nie była tak zmęczona, ale porzucił ten temat. Pewnie bardziej by nalegał, gdyby mnie nie było obok.
                Rozmowa zeszła na taniec Blanki z Emilem, Alex pochwalił jej grację i zwrócił się do mnie:
                - Szkoda, że ty nie miałaś szansy zatańczyć, bo pewnie też jesteś w tym świetna!
                - Emm… Oczywiście! – roześmiałam się. Rozmowa toczyła się dość gładko, ale w końcu tłumek koło Solli-Tangenów zniknął i nadszedł czas, by wręczyć im prezenty. Zaczęłyśmy od Didrika.
                - Tutaj masz taki drobiazg, który powinieneś traktować jako zaproszenie do Polski… - wręczyłam mu torebkę, a on od razu zajrzał do środka.
                - Czy to… piwo?
                - Tak!
                - Cudownie! Kocham piwo! – powiedział i mnie uściskał. Uśmiechał się od ucha do ucha i wydawał się naprawdę zadowolony.
                - A tu masz drobiazg, który może ci się przydać… - Blanka wręczyła mu kolorowy otwieracz.
                - „Polska”… - przeczytał, lekko z norweska zawijając końcówkę. – Ale super, dziękuję!
                Dawno nie widziałam, żeby ktoś aż tak cieszył się z prezentu. Może od czasu tego dziecka z bananem…


                I tak to właśnie pół litra piwa i otwieracz za pięć złotych wywołały najszerszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam na jego twarzy.
                - A wiesz, przypomniałam sobie… Anni z Anglii kazała cię uściskać! – rzuciłam, bo faktycznie znajoma kazała mi to przekazać.
                - Och, uściskaj ją ode mnie! – powiedział i obdarzył mnie tak mocnym i długim uściskiem, że prawie nie mogłam oddychać. Oczywiście później przekazałam tego tulaska Anni (przez Facebooka, ale z podziękowaniami za pomysł ;)).
                Emil był zajęty rozmową ze znajomymi, więc cierpliwie czekałyśmy i zdążyłyśmy zrobić sobie selfies z Didrikiem.



                   Oczywiście robienie selfie moim starym telefonem nie było najlepszym pomysłem, ale na 100% przekonałam się o tym wtedy, gdy zrobiłam zdjęcie z Alexem. Panie i Panowie, przed Wami najgorsze selfie w historii – nawet wyostrzenie niewiele pomogło. ;)



                Alex przytuptał za nami, bo chyba nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, kiedy nikt nie zwraca na niego uwagi. Wydawał się lekko zagubiony i osamotniony, co przecież nigdy mu się nie zdarza. Zrobiło mi się go trochę żal, więc zapytałam go o jego plany. Opowiedział mi o próbach do musicalu, powiedział, gdzie będzie jechał zaraz po koncercie i oznajmił, że jego towarzyszem jest Tor Arne – najfajniejszy manager (czy ktoś w tym rodzaju), jakiego miałam okazję poznać. Kiedyś był dla nas jak dobry koncertowy duszek, ale to historia na inną okazję. W każdym razie bardzo się ucieszyłam, że był w okolicy.
                W pewnej chwili, gdy tak gawędziłam z Alexem, Blanka z przerażeniem odkryła, że Emil zbiera się do wyjścia, więc rzuciła się w jego stronę jak Cruella na dalmatyńczyki. Miałam jedyną w życiu okazję porozmawiać z Alexem sam na sam. Wiele razy myślałam o tym, co bym mu powiedziała w takiej sytuacji, miałam kilka pytań, które od zawsze mnie ciekawiły. Dlatego właśnie powiedziałam:
                - Kurczę, chyba też muszę iść dać ten prezent! – I zwiałam. Później sobie to wyrzucałam, ale w sumie Alex i tak wolał rozmawiać z Blanką, więc wiele nie straciłam.
Podbiegłam do Blanki i Emila. Moja przyjaciółka właśnie wygłaszała po norwesku przemowę o tym, co jej się podobało na koncercie i życzyła wielu sukcesów chłopakowi, które słuchał jej słów z nieśmiałym uśmiechem. Sprawiał wrażenie speszonego. Wreszcie Blanka wręczyła swój prezent i coś o nim powiedziała, ja również dałam torebkę od siebie i wyjaśniłam, że dostaje mniejszą butelkę, bo jest młodszy. Powiedziałam też, tak jak Didrikowi, że to takie zaproszenie do Polski.
- Tak, z wizą i ze wszystkim! – usłyszałyśmy głos Alexa, który nie wiadomo kiedy podszedł do nas i przysłuchiwał się rozmowie. Jestem wysoce przekonana, że miał do być żart, ale okazał się za słaby i nasza trójka spojrzała na niego, zaskoczona. A później cała nasza Polish Rybak's Mafia miała temat do dyskusji.
- Nooo taaaak… Bo wiesz, u nas mamy takie wspaniałe, nowe opery w kilku miastach! – Blanka postanowiła jakoś pociągnąć ten wątek.
- Tak, wiem, widziałem kilka zdjęć! – Emil znowu błysnął swą wiedzą o świecie. – A no i przepraszam, że nie mogłem ciebie również zaprosić do tańca! Ale sama rozumiesz, mam tylko dwie ręce… - Zwrócił się do mnie. ,,Dwoma rękami to na weselach można wszystkich poobracać!”, pomyślałam, ale oczywiście nic nie powiedziałam, tylko uśmiechnęłam się i zapewniłam, że nic nie szkodzi. Chłopak wyglądał na tak skruszonego, że wybaczyłabym mu nawet potrącenie mnie traktorem.
Rozmowa trwała jeszcze kilka minut, podczas których chciałam skomplementować jakoś tenora, ale z wrażenia zapomniałam słów i na migi pokazywałam, że rozwiązana muszka dobrze wygląda… Zapytałyśmy, czy bracia planują podobne koncerty w przyszłe wakacje, a Emil stwierdził się, że ma idealną wakacyjną pracę i chętnie do niej wróci. W międzyczasie ktoś zawołał Alexa, więc ten przytulił na pożegnanie Blankę, pomachał Emilowi, a mnie nie zauważył i w końcu wyszedł. Emil też musiał już iść, bo w budynku została tylko nasza trójka. Powiedziałyśmy, że bardzo wcześnie rano będziemy wylatywać do domu.
- Lećcie bezpiecznie! I cieszcie się resztką wakacji! – powiedział i uściskał nas z całych sił. Obie się zakochałyśmy.


Wyszłyśmy na zewnątrz. Chciałyśmy iść na plażę, więc obeszłyśmy dom kultury i… znowu spotkałyśmy Solli-Tangenów. Pakowali rzeczy do auta. Didrik nas nie zauważył, bo, radośnie pogwizdując, nurkował w bagażniku, za to Emil właśnie niósł torebki od nas i pomachał nam nimi. Przeszłyśmy przez most i chwilę kręciłyśmy się przy wysokim nadbrzeżu, by dać im czas na spokojny powrót do hotelu. Dopiero gdy zniknęli, Didrik z Angelicą trzymając się za ręce, weszłyśmy do pizzerii, gdzie kupiłyśmy butelkę Coli (ok. 20 zł za 2 litry – tania jak barszcz!), a barman dał nam nawet dwa kubeczki na drogę, po czym poszłyśmy na plażę. Piasek był chłodny i wilgotny, woda uderzała dużymi falami, a oprócz nas nie było tam nikogo. Zrzuciłyśmy buty i w naszych eleganckich sukniach weszłyśmy do morza, popijając napój i gadając jak najęte. Nawet nie zauważyłyśmy, kiedy zrobiło się ciemno i zaczął padać deszcz, bo kompletnie nam to nie przeszkadzało. Wracałyśmy do hotelu boso, stopy całe w piasku… I był to jeden z najlepszych spacerów w moim życiu.



Musiałyśmy wejść bocznym wejściem i po ciemku znaleźć nasz pokój. Okazało się, że czekała nas niespodzianka: pan właściciel jednak znalazł dla nas jedzenie! Na biurku czekało na nas pudełko wypełnione kanapkami i owocami. I czajnik. W tym momencie miałam ochotę podejść do pierwszego lepszego Norwega i go uściskać – wszyscy byli dla nas tak niewiarygodnie mili, chociaż wcale nie musieli!


Pociąg na lotnisko miałyśmy kilkanaście minut po czwartej, dlatego o pierwszej stwierdziłyśmy, że trzeba pójść spać. Ale zgłodniałyśmy, więc musiałyśmy zjeść kanapki. Herbatkę trzeba było zrobić… O drugiej zaczęłyśmy się pakować i myć. O trzeciej wreszcie się położyłyśmy, ale nie zgasiłyśmy światła, żeby nie zasnąć zbyt mocno, bo trudniej byłoby się obudzić. Już zasypiałyśmy, gdy o czymś sobie przypomniałam.
- Blaniu, musisz mi wysłać link do tego programu, o którym wcześniej rozmawiałyśmy… - mruknęłam, odpływając.
- A może… Może teraz obejrzymy? – rzuciła Blanka.
I tak właśnie spędziłyśmy czterdzieści cennych minut, oglądając na niewielkim ekranie telefonu program telewizyjny po norwesku, praktycznie bez zrozumienia z mojej strony. I było super, wcale nie chciało nam się spać.
W końcu (o 3:40) położyłyśmy się do łóżek, nie gasząc światła i nie zamykając okna, za którym robiło się już jasno. Od razu zasnęłyśmy, ale już po piętnastu minutach (a więc pięć minut przed budzikiem) obudziłam się pełna energii, a Blanka wstała zaraz po mnie. Błyskawicznie się zebrałyśmy, zostawiłyśmy klucz w pokoju i opuściłyśmy nasz hotel. Po raz ostatni pomaszerowałyśmy w dół żwirową ścieżką. Mijałyśmy miasteczko pogrążone w niedzielnym śnie. Jedynie pojedyncze samochody mijały nas co kilka minut. Wszyscy spali.


Wszyscy, oprócz pewnego młodego blondyna z obandażowaną stopą, który boso wyszedł zapalić. Widać było, że był po jakimś melanżu i dalej nie wytrzeźwiał, dlatego na jego zaczepki po norwesku niechętnie reagowałyśmy. Ale nagle facet zorientował się, że jesteśmy z zagranicy i przełączył się na płynny angielski (ilu z was byłoby w stanie to zrobić po pijaku?). Rozmawiał przez telefon, ale przerwał na chwilę, żeby do nas zagadać.
- Z Polski jesteście? I już wracacie do domu? Tak wcześnie rano? No to lećcie spokojnie, dotrzyjcie do domu bezpiecznie! – Okazał się bardzo sympatycznym gościem, oazą spokoju o czwartej nad ranem. Życzyłyśmy mu miłego dnia i poszłyśmy dalej z uśmiechniętymi buziami. Ach, Norwedzy!
Obserwowałyśmy wschód słońca nad wodą i słuchałyśmy dźwięków gitary, na której grał jakiś młodziak, który wraz ze znajomymi również czekał na pociąg. Trochę nawet śpiewali. O czwartej rano. Było ciepło, pięknie i jeszcze miałyśmy podkład muzyczny – idealnie.



Pociągiem szybko dotarłyśmy na naszą stację, gdzie czekał autobus na lotnisko. Ledwo do niego wsiadłyśmy, kierowca ruszył – najwidoczniej czekał na jakichkolwiek pasażerów.
Na lotnisku musiałyśmy dość długo czekać na nasz lot, więc coś zjadłyśmy i przeszłyśmy przez bramki. Usiadłyśmy przy stoliku zamkniętej o tej porze restauracji i Blanka zasnęła. Po jakimś czasie poszłyśmy jeszcze do sklepu, kupiłyśmy coś do picia, a ja jakoś zmieściłam w torbie czekoladowe serduszka dla mojej biednej siostry, która poprzedniego dnia dostała ataku furii połączonej z depresją, gdy dowiedziała się, że spotkałyśmy Alexa. Zażądała serduszek na pocieszenie.



Tanie linie jak zwykle nie zawiodły – walka o miejsca, opóźnienie, ludzie porzucający swoje walizki i pakujący się do reklamówek, kiedy okazywało się, że mają za duże bagaże i musieliby dopłacić… Standard.
Gdy tylko Norwegia zniknęła pod chmurami, zasnęłyśmy mocnym snem, który trwał prawie cały lot. Z lotniska do centrum Warszawy jechałyśmy autobusem, w którym zepsuło się oznakowanie, a tajemniczy głos czytał nazwy wszystkich przystanków pod rząd, zamiast podawać ten, na którym byłyśmy. Służyłyśmy za informację turystyczną ludziom, którzy nie radzili sobie z obsługą biletomatu, bo faktycznie był jakiś dziwny. Wysiadłyśmy naprzeciwko Pałacu Kultury, szybko skoczyłyśmy po kawę do Starbucksa i nadszedł czas rozstania. Blankę miał za chwilę odebrać tata, a ja taksówką udałam się na dworzec, z którego odjeżdża Polski Bus. Pan taksówkarz był miły, ale przygłuchy, więc moje próby rozpoczęcia rozmowy szybko ustały.
Po walce o miejsca w samolocie nie chciało mi się już walczyć o miejsce w Polskim Busie, więc spokojnie stałam w tłumie napierającym na drzwi i czekałam, aż sam mnie wepchnie do środka. Dostałam paczkę z jedzeniem, zajęłam miejsce na górze i złapałam WiFi. Liczyłam na to, że nikt koło mnie nie usiądzie, ale się przeliczyłam – po chwili przysiadł się młody chłopak. Bardzo nie lubię siedzieć tak blisko nieznajomych, więc wbiłam wzrok w okno i próbowałam zasnąć, ale niezbyt mi się to udawało. Po jakiejś godzinie miałam dość tej niezręcznej ciszy i czułam, że chłopak też ma z nią problem, więc przełamałam się:
- Dobra ta książka? Myślałam, żeby ją kupić, ale nie wiem… - zagadałam. Następne cztery godziny podróży minęły błyskawicznie. Okazało się, że mój towarzysz był doskonałym rozmówcą i znał się na wielu ciekawych rzeczach, więc wszelkie skrępowanie szybko zniknęło. Na dworcu we Wrocławiu pomógł mi z bagażami i się pożegnał, a Tina od razu zapytała:
- Kto to był? Jak się nazywa?
- A taki student ze szkoły wojskowej… Zapomniałam zapytać, jak ma na imię. – Tina zwyzywała mnie od głupich, a moje tłumaczenia, że ważniejsze były pytania o to, czy chciałby jechać na wojnę bardziej mnie ciekawiły od imienia, zbyła, mówiąc mi, że w taki sposób nigdy nie znajdę dla niej szwagra. No cóż, całkiem możliwe. :P
Wraz z rodzicami pojechałyśmy do Jeleniej Góry, gdzie spotkałyśmy się z przyjaciółmi i świetnie się bawiliśmy aż do trzeciej w nocy. Więc właściwie od dziewiątej rano w sobotę do trzeciej w nocy w poniedziałek nie miałam nawet jednej pełnej godziny nieprzerwanego snu, ale czułam się doskonale. Najszczęśliwsza na świecie.

W Norwegii spędziłyśmy 36 godzin, nawet nie dwie pełne doby. Ale wrażeń miałyśmy tyle, ile niektórzy nie mają przez całe wakacje. Polecam. Nawet takie krótkie wyjazdy są lepsze niż siedzenie cały czas w domu. Nie trzeba od razu lecieć do Norwegii, ale warto ruszyć się gdziekolwiek. Bo zawsze może się zdarzyć coś ciekawego i wartego opowiedzenia. 

2 komentarze:

  1. Awww, cudownie! Jakbym znowu sie przeniosła do piekielnie gorącej Norwegii *.*

    TUSEN TAKK! Pozdrawiam
    - Cruella

    OdpowiedzUsuń
  2. Już to kiedyś pisałam i napiszę jeszcze raz: następnym razem jadę z Wami! :D

    OdpowiedzUsuń