tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 26 marca 2017

Na Białoruś!

     Nasza podróż do Briańska trwała ponad dobę. Oczywiście samochodem mogłoby być o połowę szybciej, ale my jechałyśmy kilkoma środkami lokomocji, co już samo w sobie było przygodą...
      W poniedziałek 12.09. wyruszyłyśmy z dworca autobusowego w Lublinie. Dopiero na miejscu poznałam panią doktor, która załatwiała nam wszelkie formalności związane z wyjazdem i miała być naszą opiekunką. Poznałam również trzy dziewczyny z filologii rosyjskiej, które jechały z nami. Czekałyśmy na bus, którym miałyśmy dotrzeć do Białej Podlaskiej. Gdy się pojawił, z trudem pomieściłyśmy nasze wielkie walizki w bagażniku. Każda z nas twierdziła, że wzięła "same najpotrzebniejsze rzeczy, jak najmniej" - a efekt był taki, że kierowca prawdopodobnie będzie miał uraz kręgosłupa od przerzucania takich ciężarów. ;)
     Ale należy mu się! Podpadł nam niesamowicie. Otóż jedna z nas, lingwistek, spóźniła się, bo utknęła w korku. Prosiłyśmy kierowcę, żeby poczekał dosłownie dwie minuty, ale facet był nieugięty. Tak więc Ania zobaczyła tylko tył odjeżdżającego pojazdu... Wszystkie nieźle się zestresowałyśmy - przed nami ponad 1000 km, a my już na pierwszym zgubiłyśmy jedną dziewczynę! Na szczęście busów do Białej Podlaskiej jest więcej niż naruszeń w polskiej polityce, więc po dziesięciu minutach Ania zadzwoniła do nas z radosną nowiną, że jedzie tuż za nami, bo wskoczyła do kolejnego. Odetchnęłyśmy z ulgą. 
     Okazało się, że nasza spóźnialska koleżanka miała więcej szczęścia od nas, bo jej bus był klimatyzowany. Może nie pamiętacie, ale w tym czasie w Polsce była fala upałów. Tak więc my, bez klimatyzacji, siedziałyśmy w małej blaszanej puszce i topiłyśmy się jak lody. Ale nie tak jak te z Wallmarta, które są niezniszczalne (klik - zobaczcie, o co mi chodzi). Jeśli zdarza Wam się zostawić choćby na pięć minut dziecko lub zwierzaka w samochodzie podczas upałów, to polecam przejażdżkę z tym przewoźnikiem - już nigdy tego nie zrobicie. Co więcej, kierowca wziął tylu pasażerów, że musieli stać i jeszcze bardziej ogrzewali wnętrze. No i jeszcze tłukło... No ale to tak tłukło... Na wertepach busem rzucało tak, że mój licznik kroków w telefonie pogratulował mi wielu minut aktywności!
     No ale żeby nie było, że tylko narzekam. Siedziałyśmy na tylnych siedzeniach (marzenie każdego dziecka na wycieczce szkolnej), rozmowa płynęła gładko, tak jak i krajobraz za oknem. Podlasie pokazywało nam się w całej krasie - wioski z malutkimi drewnianymi domkami, mnóstwo zieleni, woda... Wszystko to bardzo cieszyło moje oczy. A do tego znalazłam w plecaku wachlarz, więc chociaż troszeczkę łatwiej można było znieść upał.


     Dojechałyśmy do Białej Podlaskiej. Odnalazła się zagubiona Ania, dojechały dwie nowe dziewczyny i grupa wreszcie była w komplecie. Okazało się, że musimy czekać aż dwie godziny na autobus, którym miałyśmy przekroczyć granicę. A dworzec w Białej Podlaskiej wygląda mniej więcej tak: betonowy plac, wiata, kilka starych ławek i szemrany bar. Nawet toalety nie było, więc musiałyśmy jej szukać w pobliskim kinie, które, o dziwo, było bardzo ładne i nowoczesne. Prywatne, dopiero wybudowane, zupełnie nie pasowało do okolicy. A jeśli było się grzecznym i zapytało, to można było skorzystać z łazienki. Natomiast jeśli ktoś nie zapytał, to dostawał burę od i wrogie spojrzenie portierki.
     Dziewczyny w ciągu tych dwóch godzin zdołały skoczyć do galerii i kupić kilka ubrań, a ja obdzwoniłam wszystkich, którzy czekali na wieści z podróży. Wiedziałam, że po przekroczeniu granicy może być problem z komunikacją. I nie myliłam się, ale o tym później...
     Po dwóch godzinach oczekiwania nadjechał wreszcie nasz autobus. Dworcowy termometr nadal pokazywał 32,5 stopnia, a my byłyśmy już tym naprawdę zmęczone, więc kiedy zobaczyłyśmy, co podjechało... Podskoczyłyśmy z radości! Wielki pojazd, mieszczący 40 osób, przyjechał po naszą siedmioosobową grupkę. Kierowca był mocno zaskoczony, że jest nas tak mało, ale skoro mu zapłacono, to był szczęśliwy. My też, bo autobus był nowy, pachnący i miał klimatyzację. Ten odcinek podróż to był sam komfort. Oczywiście nie trwało to długo, więc cieszyłyśmy się chwilą.
     Gdy autobus zatrzymał się na granicy w Terespolu, poczułam wielkie podekscytowanie. To się naprawdę działo! Po siedmiu latach wracałam do Rosji! Z paszportem w dłoni czekałam, aż przyjdą celnicy. Nasz kierowca widocznie często przewoził ludzi na Białoruś, bo strażnicy wydawali się go znać. Po chwili ominęliśmy kolejkę i jakimś magicznym sposobem zaczęto nas odprawiać bez czekania. Musiałyśmy wypełnić kilka papierków, wyjaśniając cel naszej podróży i długość pobytu. Wszyscy dziwili się, że jest nas tak mało, ale kontrola przeszła bez problemu.


     Po chwili przejechałyśmy przez most nad przepięknym, szerokim Bugiem i byłyśmy na Białorusi. Niemal od razu telefon stracił zasięg i przełączył się na białoruską sieć. Autobus powiózł nas w nieznane.
     Co kojarzy Wam się z Białorusią? Dla wielu ludzi ten kraj to tylko alkohol, komunizm i bieda. No i troszkę memów.


     Dotarliśmy do Brześcia. Zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam zupełnie nowe osiedla i sporo placów budowy. Niektóre budynki wyglądały na dość drogie. A samo miasto wyglądało dokładnie tak, jak wiele miast na wschodzie - wielkie przestrzenie, kamienice przytłaczające swą wysokością i zdobieniami, sporo pomników... Był tam np. pomnik Gogola, Mickiewicza i (oczywiście) Lenina. W oczy rzucało się mnóstwo bilbordów, przy czym niewielka część z nich coś reklamowała. Większość to były plakaty pouczające naród, jak powinien się zachowywać. U nas reklamy nudzą, za to tam czytałam plakaty z wielkim zainteresowaniem. Z okna widziałyśmy też polski kościół.
     Gdy dotarłyśmy na dworzec, od razu poczułyśmy zapach komunizmu. Był to wielki gmach, którego główną ozdobą były charakterystyczne gwiazdy z sierpem i młotem. Weszłyśmy do środka i troszeczkę nas zatkało. Teoretycznie była to zwykła poczekalnia, dość spory hol. Ale pod sufitem wisiały eleganckie żyrandole jak z pałacu. Może niezbyt bogatego, ale jednak pałacu.




     Według moich obliczeń znowu miałyśmy dwie godziny oczekiwania. Okazało się jednak, że przez zmianę czasu tak naprawdę musiałyśmy czekać na pociąg aż trzy godziny. Wyobrażacie sobie? Miałyśmy tak wielki zapas, żeby się przypadkiem nie spóźnić, że w efekcie aż 5 godzin straciłyśmy na samo czekanie. Oczywiście od tak długiego siedzenia rozbolałyby nas nasze zacne pośladki, więc zaczęłyśmy się wałęsać tu i tam. Na przykład do toalety.
     A w toalecie klasyka. Babcia klozetowa. Czyli trzeba płacić. A u nas w portfelach ani jednej białoruskiej kopiejki. Warto wspomnieć o tym, że niedawno Białoruś przeprowadziła denominację swojej waluty. 1 nowy rubel białoruski to aż 10.000 starych. Ale my nie miałyśmy żadnych. Spróbowałyśmy więc trafić do kantoru, ale okazało się, że był zamknięty. Dlatego zebrałyśmy się na odwagę i zaczęłyśmy bardzo nieśmiałym rosyjskim przekonywać babuszkę, żeby wzięła inną walutę. Rubli rosyjskich nie chciała, pewnie chętniej złapałaby dolara albo euro. No ale w końcu się zlitowała i przyjęła złotówki. 7 zł za dwie osoby, bo wybrała sobie monety z naszych rąk. Dorobiła sobie babcia na turystkach, nie ma co.
     Jak się człowiek nudzi, to obserwuje innych. A na dworcu w Brześciu było kogo obserwować. Okazało się, że bodajże do Odessy wybierała się cała czeczeńska familia. Familia, czyli co najmniej trzy pary z tabunami małych dzieci, ciocie, wujki, babcie... No była ich chyba czterdziestka. Dzieci zachowywały się tak, jak i ja bym chciała, gdyby nie powstrzymywała mnie godność dorosłego. Tzn. biegały w kółko, tak im się nudziło. Nawiązałyśmy z nimi kontakt, bo dobrze mówiły po rosyjsku. Jeden z chłopców puszczał papierowy samolot, a drugi bawił się w posłańca i w imieniu starszego brata podrywał Wiktorię, która najpierw była rozbawiona, ale później nieco zaniepokojona, bo bardzo długo się ta zabawa ciągnęła. W końcu powiedziała małemu, żeby przekazał bratu, że ma męża i nie jest zainteresowana. Po chwili usłyszałyśmy miłe słowa:
     - Życzę szczęścia tobie i twojemu mężowi! Bądźcie razem szczęśliwi! - Dorosły podrywacz miał chyba szacunek dla małżeństwa (w tym przypadku zupełnie zmyślonego). Było to całkiem sympatyczne.
     Była też jednak chwila, kiedy moje serce rozsypało się na sto kawałków, Pewna staruszka, ale to prawdziwa babuleńka, podeszła do nas z pięknymi, wielkimi jabłkami i chciała nam je sprzedać. Widać było, że jest bardzo biedna. Nawet jeśli miała emeryturę, to na pewno tak małą, że musiała handlować tym, co zebrała koło domu. Nie miałyśmy białoruskich pieniędzy, więc nie mogłyśmy nic kupić. Odeszła na schorowanych nogach, próbując szczęścia u innych podróżnych.
    Nie chciało się nam wierzyć, że wreszcie nadszedł czas odjazdu. Sprawdziłyśmy, z której strony będzie nasz wagon - na tablicy przyjazdów i odjazdów było napisane, że nasz wagon będzie z tyłu (super sprawa - nie trzeba biegać jak u nas i szukać wagonu). Było już dość ciemno, byłyśmy trochę zmęczone, a najdłuższy etap podróży był dopiero przed nami. Nie wiedziałyśmy jednak, że będzie tak niezwykły... O tym już wkrótce.


     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz