tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 4 grudnia 2016

Zakończenie holenderskiej wycieczki

     Trzeciego dnia naszej wycieczki spakowaliśmy walizki do samochodu i ruszyliśmy na poszukiwania centrum handlowego. Ku naszemu zdziwieniu okazało się jednak, że obiekty polecane nam przez nawigację to jakieś centra-widma. A zależało nam na znalezieniu miejsca, gdzie moglibyśmy kupić rzeczy upatrzone dzień wcześniej. W końcu doszliśmy do wniosku, że szkoda czasu na jeżdżenie w kółko i zaczęliśmy przedzierać się do centrum miasta.

      Mieliśmy tylko jeden maleńki problem… Kończyło nam się paliwo. Tata optymistycznie twierdził, że zaraz znajdziemy stację, ale ja z mamą widziałyśmy już oczami wyobraźni nasz samochód unieruchomiony na samym środku ruchliwego skrzyżowania. Na domiar złego utknęliśmy w korku. Na szczęście samochód z silnikiem hybrydowym w takich warunkach radzi sobie znakomicie, ale im dalej jechaliśmy, tym gorsze mieliśmy nastroje…
         Tak było aż do momentu, gdy znaleźliśmy upragniony parking. Co prawda kosztował 5 euro za godzinę, ale przynajmniej byliśmy tuż obok dworca, a więc w centrum miasta. Prawie biegiem, bocznymi uliczkami, pognaliśmy na targ kwiatów, gdzie kupiliśmy sporo cebulek tulipanów, a dla Tiny miękkie kapcie, które wyglądem przypominały tradycyjne holenderskie drewniaki.
     W drodze powrotnej do samochodu zahaczyłam o księgarnię. Ciekawa sprawa – były tam wyłącznie księgarnie anglojęzyczne. Widać, że handel w centrum miasta nastawiony jest na turystów. Księgarnia miała kilka pięter, a książki zapełniały półki i każdą wolną powierzchnię – leżały w stosach na stołach i schodach. Byłam w swoim żywiole, kupiłabym wszystko… Więc w końcu nie kupiłam nic, bo wybór był zbyt trudny. Rodzice musieli się trochę postarać, żeby mnie stamtąd wyciągnąć.
      Wróciliśmy do auta i musieliśmy zapłacić jedynie 5 euro, bo zmieściliśmy się w godzinie. A naprawdę przeszliśmy spory kawałek! Jak się ma dobrą motywację, to się nawet zacznie biegać…
        Wyjechaliśmy w stronę autostrady, więc z rozpaczą szukaliśmy stacji benzynowej. Wjechanie na autostradę z paliwem na 16 km nie jest najlepszym pomysłem, prawda? Na szczęście tuż przed wjazdem znaleźliśmy nasz upragniony cel. Po chwili z pełnym bakiem (oraz pustym portfelem) pędziliśmy już do naszej rodzinki mieszkającej kilkadziesiąt kilometrów od Amsterdamu.
      Poza Amsterdamem Holandia zmieniła się dla mnie w kraj niezwykle spokojny. Pola, pola i jeszcze więcej pól uprawnych. Nawet gdy zjechaliśmy z autostrady i jechaliśmy przez niewielkie miejscowości, nie widzieliśmy na ulicach ludzi. Tylko czasem ktoś wychodził ze sklepu, ale nie było spacerowiczów czy dzieci bawiących się na placach zabaw.
        Pola przecinały kanały z mostami zwodzonymi i śluzami, dzięki którym nawet dość okazałe łódki mogły się nimi przemieszczać. Czasem widać było olbrzymie szklarnie, a przy nich dom lub dwa. Ogólne wrażenie było takie, że Holandia to wielki kraj, skoro ludzie mogą sobie pozwolić na tak wielkie pola i tak luźną zabudowę. Ale gdy spojrzymy na mapę, widzimy przecież wyraźnie, jak maleńka jest ta plamka. Wydarła w końcu morzu kawałek terenu, bo jej go brakowało… Mimo to przestrzenie były olbrzymie. Zwłaszcza że teren jest płaski jak biszkopt, kiedy próbuję go upiec, a i lasów raczej nie ma, więc nic nie ogranicza widoczności.


          Zanim dotarliśmy do kuzyna, wpadliśmy do sklepu spożywczego. Nabraliśmy trochę rzeczy, chodziliśmy między półkami i nagle…
          - Mamooooo, Tatooooo, chodźcie! – zawołałam, bo nie wierzyłam własnym oczom. Przede mną była cała półka polskich produktów. Zobaczcie sami:


          Kuzyn i reszta rodzinki ugościli nas typowo po polsku, więc najedzeni i zadowoleni spędziliśmy razem przyjemnie czas. Wybraliśmy się z tatą na wycieczkę po okolicy i ze zdziwieniem odkryliśmy, że w całej miejscowości nie było ani jednego sklepu spożywczego. Najbliższy (w którym byliśmy wcześniej) był dwa miasteczka dalej. Nie było spożywczaka, ale był hotel, przedszkole, kościół, komis samochodowy, lodziarnia… Ciekawe mają priorytety ci Holendrzy, nieprawdaż?
    Następnego dnia rano zabraliśmy babcię, która po dłuższym wyjeździe wracała do domu – mogliśmy jechać do Polski. Troszkę mi się spieszyło, bo zaczynał się Woodstock, a ja po raz pierwszy się na niego wybierałam. Chciałam być w Kostrzynie nad Odrą jak najszybciej.
           Niestety, jak na złość, Niemcy znowu pokazali, na co ich stać – na autostradzie prawie cały czas jechało się jednym pasem, a drugi był zablokowany, chociaż nic na nim nie robiono. A przed samą granicą utknęliśmy na prawie dwie godziny w korku, bo był wypadek. Udało nam się złapać polskie radio i usłyszeliśmy, że warunki pogodowe są tragiczne, leje i wieje. I… podobno największe załamanie pogody było właśnie w okolicach Woodstocku. Uznałam, że jednak nie muszę być na miejscu aż tak szybko… W sumie to mogłam chwilkę poczekać…
           I faktycznie, kiedy wjechaliśmy do Polski i nadszedł czas, by się przepakować i przesiąść do mojego auta, pomachać rodzicom na pożegnanie i jechać dalej, pogoda była już znacznie lepsza. Nadal nieco kropiło, ziemia była bardzo mokra, ale przynajmniej nie wiało. Gdy utknęłam w kolejnym korku, tym razem przed Kostrzynem, byłam już przekonana, że jutro będzie dobry dzień. Trzeba było tylko przetrwać noc pod namiotem… Zaczynała się kolejna przygoda!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz