tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 1 września 2015

Z wizytą w stolicy...

                Jestem śpiochem. Nie takim jak Tina, ale jestem. Wstanie przed dziewiątą jest dla mnie trudne. A mimo to w poniedziałek wstałam o ósmej. A że ciężko powiedzieć, w jakiej strefie czasowej żył mój organizm, można powiedzieć, że wstałam o szóstej (czasu polskiego). Pewnie myślicie, że byłam jak Garfield i syczałam tylko, że nie lubię poniedziałków? Nic z tych rzeczy. Takie poniedziałki uwielbiam! Już tłumaczę…
                Nikt nie kazał mi wstawać tak wcześnie. Rodzice i Tina twierdzili nawet, że na pewno mi się odechce i nie wyjdę z łóżka. Ja czegoś nie zrobię? Rzucacie mi wyzwanie?
              W piętnaście minut się ogarnęłam i cichaczem wyszłam z pokoju. Tinie nawet nie drgnęła powieka. Hotelowi goście w większości jeszcze spali, za to nieliczni spotykani pracownicy byli uśmiechnięci, chociaż zaspani. Rześkie powietrze przyjemnie smagało twarz i rozbudzało. Raźnym krokiem weszłam do hotelowego SPA. Siedziała tam blondynka w dresie, stanęłam w pobliżu. I czekałyśmy. Po chwili z jednej sali wyskoczyła radosna kobietka po trzydziestce i zapytała, czy przyszłyśmy na jogę. Potwierdziłyśmy, więc poprowadziła nas do najwspanialszej sali do ćwiczeń, jaką w życiu widziałam. Na dywanie znajdowały się maty. Przy każdej leżał ręczniczek i butelka wody. Wokół, przy ścianach, błyszczały jedwabne poduszki. Panował nastrojowy półmrok, a rzeźby zdawały się emanować spokojem.


                Wraz z moją blond towarzyszką zajęłyśmy maty i rozpoczęłyśmy pogaduszki z joginką. Liczyłyśmy, że ktoś jeszcze się pojawi. I faktycznie, dołączyły do nas jeszcze cztery kobiety. Było nas sześć: Francuzka, Niemka, Polka.. I trzy nie wiadomo skąd. Część z nas nie znała francuskiego, część nie posługiwała się angielskim, więc instruktorka mówiła w obu językach. Trwało to nieco dłużej, ale przecież nigdzie nam się nie spieszyło. Rozpoczęłyśmy ćwiczenia. Okazało się, że tylko ja miałam wcześniej do czynienia z jogą. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo wszystkie robiłyśmy to samo, tylko na różnych poziomach. W Polsce byłam na zajęciach u dwóch joginek, które są naprawdę dobre w swym fachu, ale mieszają style, żeby było ciekawiej. Tymczasem tutaj ćwiczyłyśmy tylko Hatha-jogę. Czuło się, że dla prowadzącej zajęcia kobiety nie są to tylko ćwiczenia, ale cała filozofia. „Ha” znaczy „słońce”, a „tha” – „księżyc”. Symbolizują one równowagę. Jak yin i yang. Tymczasem „hatha” oznacza „siłę”. Dlatego, tłumaczyła instruktorka, będziemy robić asany wspomagające równowagę i siłę właśnie.
            Pokazała nam ćwiczenia oddechowe, mające pomóc nam zachować młodość, oraz inne, zwiększające gibkość. Wspaniałe było to, że hinduskie słowa używane przez joginkę brzmiały u niej naturalnie – sama miała hinduskie korzenie, więc używała po prostu swojego języka. Podczas ćwiczeń opowiadała o tym, że zaczęła ćwiczyć jogę, gdy była na studiach i miała załamanie nerwowe. O tym, że gdy nie pracuje w hotelu, prowadzi lekcje dla ubogich dzieci, które uwielbiają te zajęcia – robi to charytatywnie. Mówiła o wielu rzeczach, a wszystko przeplatała niewymuszonymi żartami, które wywoływały uśmiech nawet w chwilach, gdy wraz z współćwiczącymi miałam wrażenie, że zaraz mięśnie pękną mi z wysiłku. Co ciekawe, podczas lekcji w Polsce zwykle włącza się muzykę relaksacyjną.  Tutaj nie było to potrzebne – tuż za ścianą i na dachu krytym strzechą koncertowały ptaki. Można było odpłynąć…
                Lekcja skończyła się zdecydowanie za szybko. Godzina minęła błyskawicznie i trzeba było pozwijać maty i odnieść je do szafy. Sala wyglądała magicznie, więc zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie na bloga.
                - Jasne, że tak! Albo lepiej ja ci zrobię zdjęcie! – Joginka zaświeciła białymi zębami i z radością przejęła mój telefon. – Stań tutaj! Albo tutaj! O tak… Albo tak… Super, ale jeszcze jedno! Coś się rozmazuje! Kwiat lotosu na rękach? Wow, super! Ale się rozmazuje… Jeszcze jedno!


                Rozszalała się i z dobrych dziesięć minut bawiła się moim telefonem, a ja korzystałam z okazji do rozmowy. Reszta kobiet już sobie poszła, więc zostałyśmy same. W końcu robienie zdjęć się jej znudziło, usiadła więc koło mnie na macie.
                - Co to jest blog? - Zadała pytanie, którego się nie spodziewałam. Wyjaśnienie zajęło mi chwilę, bo kobieta nigdy o czymś takim nie słyszała, ale pomysł jej się spodobał i z radością przyjęła do wiadomości, że opiszę jej zajęcia. :)


                Zbliżała się dziesiąta, kiedy to przestają podawać śniadanie. Przez chwilę wahałam się, czy powinnam iść na stołówkę, czy po rodziców. Wybrałam drugą opcję. Maszerowałam już dziesięć minut, gdy zobaczyłam, jak pędzą do wózka, który się dla nich zatrzymał. Tak jak myślałam, zaspali na śniadanie. Ruszyłam do nich biegiem, ale gdy już prawie dotarłam, wózek ruszył. Zawróciłam i ruszyłam sprintem, krzycząc radośnie: „Cześć, rodzice!”, na co oni podnieśli alarm i kierowca w końcu się zatrzymał. Wskoczyłam na miejsce obok jakiegoś młodego Francuza, którego znajomi śmiali się ze mnie. A ja śmiałam się z nimi. Po takim poranku śniadanie smakowało wybornie.
                Pogoda znowu była niepewna, więc zdecydowaliśmy, że pojedziemy do stolicy kraju. Port Louis leży zaledwie 45 km od Le Morne, a według mapy przejeżdża się ponad połowę zachodniego wybrzeża kraju. Ta wyspa naprawdę jest maleńka.
                Podróż zajęła nam nieco ponad godzinę. W końcu stanęliśmy w korku, który wolno się poruszał – widać było, że wjechaliśmy do stolicy. Chociaż tuż obok nas jechał wóz z trzciną cukrową. Nie mieliśmy mapy miasta, więc zdaliśmy się na tatę, który twierdził, że główny targ miasta, który był naszym celem, znajduje się niedaleko portu. Do portu dotarliśmy bez problemu, mijając ulicznych handlarzy, budynki rozwalone i te ładne, dopiero co wzniesione. Oraz kanapę stojącą na chodniku zamiast ławeczki. Wystawy sklepowe zachęcały do kupienia ciepłych kozaczków na zimę…


                Okazało się, że znalezienie miejsca parkingowego to wyczyn godny medalu. WSZĘDZIE stały samochody, większość w głębokich rowach ciągnących się wzdłuż chodników. Za bardzo polubiliśmy wypożyczone auto i za bardzo zależało nam na zwrocie kaucji za nie, żeby zaparkować w takim miejscu. Objechaliśmy okolicę dwukrotnie, walcząc o pierwszeństwo wśród przechodniów i samochodów jeżdżących we wszystkie strony. Mniej więcej tak wyobrażam sobie Indie. Może tylko krów jest tam trochę więcej. Gdy w końcu znaleźliśmy kawałek w miarę równej drogi, gdzie można było się zatrzymać, wysiedliśmy. Ruszyliśmy w stronę, gdzie widzieliśmy najwięcej ludzi, obstawiając, że to tam będzie targ. I nie myliliśmy się. Już przed wejściem ustawiło się mnóstwo handlarzy oferujących przekąski, płyty CD i kasety VHS (!), baterie, chusty, latarki… Czyli ogólnie mydło, widło i powidło.


              Jakoś udało nam się przebrnąć przez tych najbardziej napastliwych handlarzy i wejść za bramę. Główny targ miasta wygląda mniej więcej jak stare polskie domy towarowe. Z tą różnicą, że parter zajmowali wyłącznie sprzedawcy produktów spożywczych. Głównie warzyw i owoców, ale też przypraw i wypieków. Nas interesowało jednak to, co znajdowało się na piętrze.


                Sprzedawcy gnieździli się w budkach wielkości kantorka woźnego, ale nie przeszkadzało im to w rozkładaniu setek magnesów, bransoletek i otwieraczy do piwa zrobionych z muszli. Niektórzy oferowali serwetki i obrusy (mama kupiła jeden z wyszytymi dodo), inni ubrania z kaszmiru (,,w 100% naturalne, szefie, przymierzmy!”). Zanim się spostrzegłam, zostałam ubrana w strój rodem z baśni Szeherezady – w błyszczącą bluzeczkę, a do tego szerokie białe spodnie, które odpowiednio związane zamieniały się w spódnicę. Nawet to było ładne (według sprzedawców „doskonałe, fantastyczne, wyglądasz jak nasze księżniczki, cudownie, idealnie…”), ale gdzie bym w tym chodziła? Rozsądek zwyciężył, poszłam dalej.
                - Chodź, zrobimy sobie tatuaże! Babka sama mnie znalazła, to przeznaczenie! – Siostra pociągnęła mnie za łokieć, a po chwili już siedziałam przy prowizorycznym stoliku.
               - Jak duży ma być? Taki? A może taki? – pytała dziewczyna, wskazując poszczególne punkty na moim przedramieniu. Tina oczywiście puściła mnie przodem jako królika doświadczalnego, więc nie do końca wiedziałam, na co się piszę. Ale wybrałam wielkość i po chwili na mojej ręce zaczęły powstawać kwiaty i liście. Artystka, bo śmiało mogę ją tak nazwać, nie potrzebowała żadnego wzoru. Po prostu tworzyła kwiat za kwiatem, zdobiła kropeczkami, cieniowała… Wszystko ot tak, z głowy.
                - To naprawdę piękne… Od dawna się tym zajmujesz?
                - Cztery lata temu przeszłam kurs w Indiach i od tej pory tu pracuję. To praca marzeń!
            Rozejrzałam się. Stary budynek, jakieś kartony wokół, brak klimatyzacji… Ale dziewczyna naprawdę wyglądała na szczęśliwą.
                - W Polsce byś pewnie zbiła fortunę, u nas raczej się tak nie maluje…
                - Tak? A co jest inaczej?
                - No wiesz… Po pierwsze, henna jest czarna.
                - No tak, my tu mamy naturalną, brązową.
                - No i najczęściej robi się u nas napisy, obrazki ze wzoru…
                - Ale jak to?
                - No na przykład… Delfiny albo pokemony.
             - Pokemony?! Robicie pokemony?! – W tym momencie zaczęła się tak śmiać, że przez chwilę nie mogła malować. Kiedy się uspokoiła, kontynuowała pracę. Przedramię i dłoń wyglądały przepięknie. Chociaż nie byłam panną młodą, na ręce miałam najprawdziwsze tradycyjne mehendi.


                     Tuż obok było stoisko z ręcznie robionymi torbami z trzciny, bardzo kolorowymi i wesołymi (oczywiście musiały mieć na sobie dodo), więc zaczęliśmy się targować i młoda dziewczyna (miała jakieś 16 lat) ze 150 złotych zeszła na 100. Opłacało się, torba mieści wszystko (babskie wszystko, czyli naprawdę sporo). Gdy dobiliśmy targu, Tina miała już małe arcydzieła na obu rękach. Nawet mama dała się namówić na niewielki kwiatuszek nad kostką.


                I wtedy zaczęło być źle. Bo popełniłyśmy podstawowy błąd.
                - Jak to nie zapytałyście wcześniej o cenę?!
               - Jakoś tak wyszło… Szybko… - Ja myślałam, że Tina o to spytała. Tina, że ja to zrobiłam. I był problem.
                Tata nie był zadowolony. Po negocjacjach z 420 złotych za rękę (ILE?!) zeszliśmy do 250 (nadal za dużo, ale jakoś trzeba to przeżyć). Tina twierdzi, że w Polsce za podobny tatuaż płaci się jeszcze więcej, więc tata zapłacił, choć serce z pewnością go bolało. Trochę pocieszało go to, że babka zaręczała, że henna miała utrzymać się sześć tygodni. Nie utrzymała się. Po dziesięciu dniach już jej nie było. Żeby wytrzymała półtora miesiąca, musiałybyśmy się myć chyba raz w tygodniu. Ale w tej chwili tata jeszcze o tym nie wiedział.


                Poszliśmy do banku, żeby wymienić trochę dolarów na rupie. Było przed piątą, bank działał… Ale powiedziano nam, że wymiana waluty jest niemożliwa, bo można to robić tylko do szesnastej. Dlaczego? Bo tak. I już.
                Tata postanowił spróbować w innym miejscu, a my skierowałyśmy się do McDonald’s. Żeby tam dotrzeć, musiałyśmy przedrzeć się jednak przez skrzyżowanie sterowane przez policjanta, który przepuszczał samochody z każdej strony, ale pieszych jakby nie widział. W końcu na niewielkim chodniku zebrało się tyle osób, że zwyczajnie nie było miejsca do stania. Gdy w końcu tłum ruszył, wyglądał jak wielka ławica ryb. Zostałyśmy nieco z tyłu, bo starałyśmy się unikać ludzi – nie mogłyśmy niczego dotykać, żeby nie rozmazać henny. W efekcie prawie przytuliłyśmy się do autobusu stojącego przy przejściu, bo ludzie zajęli każdą wolną przestrzeń. Odetchnęłyśmy z ulgą, gdy zobaczyłyśmy znanego wszystkim Ronalda o psychodelicznym uśmiechu.


                Happy Meal można było dostać z zabawkami z ,,Jak wytresować smoka 2" - u nas były one jakiś rok temu. Chcieliśmy tylko kawę i shake’a, a musieliśmy na to czekać dobrych 20 minut. Okazało się, że kawa przygotowywana jest bardzo klasycznie – czajnik, wrzątek, kubek, kawa. „Ekspres do kawy? Nie, nie słyszałam o czymś takim!” A cukier? Ależ oczywiście, proszę, nasypany na pokrywkę. Do tego śmietanka w proszku i rodzice byli zachwyceni.


                Trochę rzucaliśmy się w oczy – jako jedyni byliśmy biali. A do tego wraz z Tiną miałyśmy hinduskie tatuaże. To wystarczyło, by wszyscy na nas patrzyli. Ale nie natarczywie, tylko z sympatią. Ilekroć pochwyciłam czyjeś spojrzenie, taka osoba uśmiechała się szeroko, czasem nawet komplementowano malunki. Tego sympatycznego, życzliwego podejścia do życia możemy tylko tubylcom pozazdrościć – nie mają wiele, żyją skromnie, a jednak są radośni i nie patrzą na innych wilkiem. Tymczasem w Polsce czasem boję się uśmiechnąć, żeby nie dostać w zęby. Wniosek nasuwa się sam: im więcej mamy, tym mniej rzeczy doceniamy i tym mniej zadowoleni z życia jesteśmy. Może pora to zmienić?
                Po spytaniu policjanta o drogę, przejściem podziemnym przeprawiliśmy się nad wodę. Było tam coś w stylu pasażu handlowego z restauracjami i muzeum Blue Penny, gdzie znajdują się niezwykle cenne znaczki Blue Penny i Red Penny (kupione do muzeum za 2 miliony dolarów) – filatelistyczne białe kruki, bo w 1847 roku wydano ich zaledwie 500, a do dziś zachowało się około 20-30. Nas znaczki zbytnio nie bawią, więc za wizytę w muzeum podziękowaliśmy, za to skupiliśmy się na tym, co widzieliśmy wokół.




                Jedna uliczka była ozdobiona kolorowymi parasolkami, co wyglądało bardzo ładnie w otoczeniu starych budynków i palm. Wiem, wiem, takie parasolki można teraz znaleźć w Rzymie, Lublinie... No ogólnie wszędzie, ale ja pierwszy raz się na nie natknęłam, więc mi się bardzo podobały.



                Przeszliśmy się nad wodą, obserwując zachód słońca i wsłuchując się w adhan – wezwanie wyznawców Islamu do modlitwy. Donośny głos muezina dochodził z daleka, trwał bardzo długo… Śpiewacy operowi mogliby pozazdrościć mężczyźnie przepony.




                W przejściu podziemnym zatrzymaliśmy się, by kupić pocztówki i znaczki. Na szczęście nie za 2 miliony, a za około 1,50 zł. Za tyle nasze kartki miały polecieć do Europy. Sprzedawca już zbierał się do domu, ale z uśmiechem nas obsłużył.
                - A wiecie, że jak posmarujecie to mentholatum, to tatuaż będzie ciemniejszy? – Zapytał, nachylając się do nas.
                - Co takiego? Może pan nam zapisać nazwę? – Zapisał i powiedział, żebyśmy szukały specyfiku w aptece. Niestety, było już późno i wszystko pozamykano. Przeszliśmy ciemnymi uliczkami, wdychając ciepłe, lekko zalatujące zgnilizną, powietrze. Wyjechaliśmy z miasta.
             Jazda z niedokładną mapą w stolicy kraju, lewostronny ruch i noc… Wszystko to zwiastowało przygodę. I faktycznie, już na początku źle skręciliśmy i wylecieliśmy na autostradę. Uznaliśmy jednak, że po prostu później odbijemy gdzieś na prawo i trafimy na naszą drogę. Trzy pasy z każdej strony i piękna, równa nawierzchnia… Rozpędziliśmy się, bo aż miło było wcisnąć mocniej pedał gazu. Pędzimy, pędzimy… I po hamulcach! Rondo! Na autostradzie! Każdy zjazd z autostrady był w formie ronda. I w ten sposób co kilka kilometrów ze 140 km/h prędkość musiała spadać niemalże do zera. W końcu znaleźliśmy nasz zjazd, tata chciał odbić… Ale został obtrąbiony, bo ludzie z wewnętrznego pasa nie przyjęli do wiadomości, że możnemy tak jechać. Więc musieliśmy jechać prosto. I na dobre się zgubiliśmy. A gdy zjechaliśmy z autostrady, kluczyliśmy coraz dziwniejszymi uliczkami, wąskimi, ciemnymi, biegnącymi przez ścisłe centrum miasteczek.
                Wyjechaliśmy na nieco szerszą drogę i tata wreszcie mógł przyspieszyć, ale…
                - APTEKAAAAA! – krzyknęłyśmy z Tiną, a tata tak ostro wcisnął hamulec, że aż nas wbiło w przednie fotele. O dziwo, nie było zamknięte, więc wraz z mamą weszłyśmy do środka i podałyśmy dwóm Azjatkom kartkę z nazwą maści. Kosztowała niecałe 5 zł, a pachniała jak Olbas. Ale miała tę przewagę, że nie tylko ułatwiała oddychanie, ale też pomagała na poparzenia. Ma też jeszcze kilka innych zastosowań, ale przecież to nie blog farmaceutyczny. Ostrożnie wtarłam odrobinę w miejsce, gdzie farbka już odpadła i porównywałam z nieposmarowanym miejscem. Faktycznie, tatuaż nieco ściemniał.
                Dziwnym trafem dojechaliśmy do Phoenix, gdzie znajduje się najsłynniejszy browar. Miasta przemysłowe utworzyły aglomerację i w końcu już kompletnie nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i gdzie należy skręcać. Kierunkowskazy? Po co? Przecież każdy wie, gdzie trzeba jechać, prawda? Długo kluczyliśmy, spowodowaliśmy mały korek na skrzyżowaniu (tata spojrzał w drugą stronę niż powinien i wymusił pierwszeństwo, otrzymując za to klaksonowy koncert) i w końcu zgłodnieliśmy. Gdy trafiło się centrum handlowe, odetchnęliśmy z ulgą. Zaszliśmy do Nando’s – południowoafrykańskiej sieci specjalizującej się w podawaniu dań z kurczaka i dowcipnych „mądrościach życiowych” wypisywanych na tablicach. Podobno to mekka Directionerek, bo Niall kochę tę sieć. My też polecamy. ;)
                Wstąpiliśmy do supermarketu po spray na mrówki. Oczywiście nie mogłyśmy się z Tiną powstrzymać i przy okazji zwiedziłyśmy pół sklepu. Znalazłyśmy kosmetyki z serii Dark & Lovely – cuda używane do pielęgnacji afro. Podkręcające, nabłyszczające i… prostujące. To nas bardzo zaciekawiło, bo prostowanie takich kręciołków nie może być łatwe. W końcu nawet nasze włosy z trudem dają się wygładzić, a co dopiero afro. Były nawet kosmetyki prostujące dla małych dziewczynek. Widocznie powiedzenie, że zawsze się chce mieć to, czego się nie ma, sprawdza się i tutaj – my mamy kosmetyki do trwałej ondulacji, a ciemnoskóre panie walczą z naturą w drugą stronę. Szkoda, że nie kupiłyśmy tych cudów – może faktycznie nasze włosy byłyby gładkie przez całe sześć tygodni? Może kiedyś uda nam się to sprawdzić – chociaż dark nie będziemy, to może chociaż uda się być lovely? ^^




                Najedzeni i wyposażeni w mrówkoposkramiacz mogliśmy ruszać dalej. Znowu trochę w ciemno, nie wiadomo gdzie. Ale w końcu ,,lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu”, więc powoli sunęliśmy w labiryncie uliczek. Wreszcie zobaczyliśmy upragniony drogowskaz rozmiarów mniej więcej tabliczki z nazwą ulicy, więc zadowoleni skierowaliśmy się na Flic-en-Flac. I wjechaliśmy w pole trzciny. Droga się skończyła. Zawróciliśmy i wreszcie skręciliśmy we właściwą ścieżkę. Jak na drogę prowadzącą z głównych miast przemysłowych do głównej miejscowości turystycznej, szału nie było. Ale przynajmniej był asfalt, a powoli zaczynaliśmy to doceniać.
                Błądzenie, jedzenie, zakupy i wreszcie powrót do Le Morne – wszystko to zajęło nam niecałe dwie godziny. Znowu cieszyliśmy się, że wyspa jest tak mała. Z radością rzuciłyśmy się z Tiną na łóżko… Po czym wstałyśmy, spryskałyśmy cały pokój zabójcą mrówek i rzuciłyśmy się jeszcze raz. Tym razem na dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz