tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

niedziela, 13 września 2015

Łódka, kokos i papuga

               Przez cały wtorek padał deszcz. Świat za oknem był szary i senny. A my szczerze się z tego cieszyliśmy, bo mieliśmy pretekst, by nie ruszać się z hotelu. Po dwóch dniach spędzonych w rozjazdach potrzebowaliśmy typowego wakacyjnego lenistwa. Zwłaszcza ja, bo po jodze miałam zakwasy. A niby to takie statyczne, przecież człowiek nawet się nie poci… Tak myśli ten, kto nigdy nie spróbował. ;)
          Muszę przyznać, że czytanie książki, gdy za oknem wiatr szarpie palmami, jest całkiem romantyczne. A deszcz spadający kurtyną jeszcze dodawał krajobrazowi uroku. Co ciekawe, nie padał małymi czy większymi kroplami. Miało się wrażenie, że z nieba spada mgła. Żeby zmoknąć, trzeba się było postarać.
        Tak więc cały dzień spędziliśmy w pokojach. Wraz z Tiną oglądałyśmy „Franklina” i „Aparatkę”, przeklinając wolny Internet. A wieczorem wysłałyśmy rodziców po pizzę. Przywieźli dwie, w tym jedną z… pierożkami. Na każdym kawałku leżał drożdżowy pierożek wypełniony serem. Smaczne to i baaaardzo sycące. A po jedzeniu znowu oglądałyśmy „Franklina”. I tak do późnej nocy.
***
              Środa powitała nas słońcem i ciepłem. Tuż po śniadaniu wybraliśmy się więc na plażę, gdzie mama z Tiną zaległy na leżaczkach, a my z tatą poszliśmy się przejść. Gdy wyszliśmy poza teren naszego hotelu, trafiliśmy na kawałek miejskiej plaży, gdzie małe dzieci ubrane w piankowe stroje (jak do surfowania) z piskiem wchodziły do wody, a Hinduski paliły kadzidełka, które wkładały do niewielkich dziur wykopanych w piasku, do których sypały również płatki kwiatów. Naprawdę chciałabym wiedzieć, cóż to był za magiczny rytuał…



               Szliśmy boso i dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że trawa na Mauritiusie jest inna. Nie cienka i jasnozielona, ale jakby zrobiona z plastiku, gruba i ciemna. Miało się wrażenie, że ktoś rozsypał wokół liście oliwek. Idąc takim dywanem, trafiliśmy na stragan z lokalną biżuterią. Ceny były całkiem niezłe, ale nie mieliśmy ze sobą pieniędzy, więc postanowiliśmy tam wrócić później.
               Dalej mijaliśmy plaże dzikie i hotelowe, pełne Rosjan, Francuzów i tubylców. Pływających, uprawiających kitesurfing albo prażących się na słońcu. Czasem obok nas pływały rybki wielkości neonków. Znalazłam rozgwiazdę bez jednego ramienia – była już skamieniała, więc zabrałam ją ze sobą. Nasz spacer trwał z 1,5 godziny, więc wieczorem okazało się, że nieco się spiekliśmy. Za to mama z Tiną dobrze się nakremowały, więc gdy do nich wróciliśmy, nawet nie myślały o powrocie do hotelu.
                Poszliśmy z tatą odnieść znalezione muszelki i zauważyliśmy mężczyzn obcinających liście palmy.
                 - Myślisz, że dadzą nam kokosy?
                 - Zaraz zapytamy!
            Panowie chętnie podzielili się z nami swoimi zbiorami – pod krzaczkiem zmagazynowali około dziesięciu niedojrzałych kokosów, z których wzięliśmy cztery. Jeden z pracowników błyskawicznie pokazał nam, jak dobrać się do środka – kilkukrotnie uderzał w czubek maczetą, aż owoc trysnął jak fontanna. W jednym mieściły się mniej więcej dwa litry wody kokosowej. Uczynny pan dostał pięć dolarów za pomoc. Poszłam do baru.
                  - Przepraszam, czy mogłabym dostać słomki?
             - Ależ oczywiście, już niosę! – Barman uśmiechnął się ze zrozumieniem. – 10 euro od sztuki!
           W końcu wystarczył jedynie szeroki uśmiech. Dumna poszłam do dziewczyn, by zaprezentować im naszą zdobycz. Ułożyłyśmy się na leżaczkach i popijałyśmy nasze „drinki”. Miały słodki, nieco mdły smak, ale doskonale gasiły pragnienie. A zmrożone z pewnością smakowałyby wyśmienicie.



               Gdy na chwilę poszłam do pokoju, zauważyłam ruch obok łóżka. Olbrzymi karaluch zasuwał po dywanie. Gigant wśród karaluchów. Jak mastiff w porównaniu z jamnikiem. Ruszyłam do łazienki po spray na mrówki, a gdy spojrzałam jeszcze raz na dywan… karaluch leżał bez życia. Nie uwierzyłam mu i poszłam po spray, a gdy wróciłam, owad znowu biegł po dywanie. Trzeba przyznać, że zaimponował mi swą grą aktorską i inteligencją. Jeśli kiedyś człowiek zniszczy całą planetę, karaluchy przetrwają. W końcu radzą sobie nawet z bombą atomową. Cwaniaki, można im tylko pogratulować. Ale ze sprayem na mrówki nawet one nie mają szans.
                     Po obiedzie wybraliśmy się na rejs łódką ze szklanym dnem. Wraz z kilkoma turystami z Francji wsiedliśmy na pokład bezpośrednio na plaży – łódka może pływać nawet tam, gdzie jest 15 cm głębokości.



                  Na podłodze były trzy szklane szybki, przez które obserwowaliśmy rafy i rybki. Początkowo było ich niewiele i największe wrażenie robiły biało-pomarańczowe pasiaste ślimaki długie na kilka metrów i z dziwnymi mackami na końcu. Później, im byliśmy dalej od brzegu, robiło się ciekawiej. Zaledwie kilkaset metrów od plaży znajdowała się prawdziwa rafa koralowa. Głębokość sięgała 15-20 metrów, a my widzieliśmy dno. Tak czysta była woda.


                      Wielkie skały dają schronienie kolorowym rybkom, w tym pokolcom królewskim, czyli błękitnym Dory z „Gdzie jest Nemo?”. Trumpetfish, żółta zabawna rurka, również się trafiła. Ale największą radochę miałam, gdy zobaczyłam żółwia płynącego pod nami.


                         Przy dużej rafie tworzyły się wysokie fale, więc (wszyscy oprócz taty) toczyliśmy bój o utrzymanie obiadu w brzuchach. Patrzyliśmy wtedy na wyspę, bo naprawdę było warto cieszyć oczy tym widokiem.



Temu wilkowi morskiemu żadna fala niestraszna


                        Jakość nagrania pozostawia wiele do życzenia, wybaczcie. Ale przynajmniej możecie poczuć namiastkę kołysania, które dało nam się we znaki. ;) I Zobaczyć co było pod, ale też nad wodą.
                       Później wróciliśmy na stragan z muszelkami. Rodzice długo negocjowali cenę pięknej różowej muszli, a ja kupiłam wisiorek z łupiny kokosa. Po czym zaczęłam bawić się z papugą siedzącą na drzewie. Oczywiście była oswojona, więc spokojnie siedziała mi na ramieniu. Ale kiedy zobaczyła siebie na ekranie telefonu, zainteresowała się tym widokiem. I chciała zjeść telefon, złapała obudowę dziobem i sprawdzała, co to za cuda. Bardzo sympatyczne i ciekawskie stworzonko.





                  Nieopodal znajdował się niewielki placyk poświęcony tragicznej historii niewolników z Le Morne.

                 Rzeźby stworzone przez artystów z Afryki, Azji i Australii przedstawiały poszczególne fazy niewolnictwa takie jak zniewolenie, praca i zerwanie łańcuchów. A w końcu feniksa odradzającego się z popiołów - jak wolność tych ludzi.

Były ich setki, ale moi ludzie, Maroni, wybrali pocałunek śmierci zamiast kajdan niewolnictwa.
Dla dobra ludzkości nigdy nie wolno nam zapomnieć o ich szlachetnej postawie zapisanej na kartach historii.




                       Miejsce zdecydowanie skłania do refleksji nad naturą człowieka. A wnioski nie są zbyt optymistyczne. Mimo to warto było tam trafić, by zobaczyć, że nawet w takim raju jak Mauritius człowiek może stworzyć człowiekowi piekło. Za to kiedy wokół nas nie ma nikogo, a słońce spokojnie zachodzi nad oceanem, nie chce się wierzyć, że dawniej rozgrywały się tu takie dramaty.


               

                

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz