tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

środa, 12 listopada 2014

Włoska przygoda: lot do Mediolanu

                Kiedy w niedzielę wieczorem wraz z mamą uznałyśmy, że nie za bardzo mamy ochotę na wyjazd do Włoch, Tina poszła spać dużo wcześniej, demonstrując swe oburzenie naszą postawą. Moja natura domatora przeważała nad naturą podróżnika, bo po sześciu tygodniach wróciłam do domu i chciałam chwilę w nim pobyć. W poniedziałek rano wstałam bardzo wcześnie i wraz z ciocią objechałam do Jeleniej Góry i z powrotem, a gdy wróciłam po tej stukilometrowej wycieczce, mama z Tiną oznajmiły mi, że jednak jedziemy. Trzeba było działać ekspresowo.
                Rezerwacja biletów była pierwszym wyzwaniem. Zdecydowałyśmy się na wyjazd we wtorek. Głównym celem wyjazdu jest odwiedzenie taty, który zawija do portu w Genui i w środę tam dotrze, ale przy okazji zdecydowałyśmy się zobaczyć Mediolan. Lot Lufthansą z przesiadką w Monachium we wtorek, powrót tą samą trasą w sobotę. Ja miałam wracać do Warszawy, skąd miałam spokojnie wrócić do Lublina, ale okazało się, że bilety w dwie strony kosztują 1120 zł, a w jedną stronę… Ponad 2000! No cóż, wracam do Wrocławia i pół niedzieli spędzę w pociągu…
                Wieczorem bilety były już wydrukowane, walizki w miarę spakowane… I to było mniej więcej całe nasze przygotowanie do podróży. Żadnej rezerwacji hotelu, żadnego planu zwiedzania – najbardziej spontaniczny wyjazd w naszym życiu!
                Rano pobudka przed ósmą, szybkie zbieranie, dopakowywanie kosmetyków… W moim przypadku również przepakowanie się z torby na ramię do walizki na kółkach. Mama przekonała mnie, że wygodniej będzie nadać bagaż i podróżować z mała torebką. Przyzwyczajona do walki o życie w WizzAirze, byłam gotowa na targanie toreb, ale uległam jej sugestiom.
                Około jedenastej byłyśmy na lotnisku we Wrocławiu, zostawiłyśmy auto na parkingu i skierowałyśmy się do odprawy. Bagaże trafiły na taśmę i po chwili zniknęły z pola widzenia, a my poszłyśmy do Coffee Heaven. Zostawiłyśmy mamę, która czekała na nasze zamówienie. Poszłyśmy do kiosku i nakupiłyśmy tacie gazet – marynarze są spragnieni polskiej prasy. Wróciłyśmy do mamy, gdzie czekała na nas mała uczta. Polecam kawę zwaną ,,piernikową chatką” – nie dość, że jest pyszna i niskokaloryczna, to jeszcze jest w takich przeuroczych kubeczkach! Poczułyśmy magię Świąt, choć świętować powinnyśmy przecież Dzień Niepodległości.



                Przeszłyśmy przez bramki bezpieczeństwa i chwilę pokręciłyśmy się po kiosko-księgarni. To chyba jedyne w Polsce miejsce, gdzie ,,Grę o Tron” taniej kupi się w wersji angielskojęzycznej niż w polskiej. Tina kupiła sobie dwie książki po angielsku i byłyśmy gotowe do lotu. Pani zeskanowała nam bilety i po chwili siedziałyśmy już w samolocie. Po raz pierwszy w historii naszego podróżowania nie musiałyśmy słuchać instrukcji bezpieczeństwa – jedynie pasażerowie siedzący przy wyjściach ewakuacyjnych zostali pouczeni, że powinni dać bagaże do luku nad głowami. Nasz niewielki samolot bardzo szybko wzbił się w powietrze i wkrótce pożegnaliśmy szary, zachmurzony Wrocław. Jeśli brakuje Wam słońca, polecam podróż samolotem – w końcu wzniesiecie się tak wysoko, że chmury będziecie oglądać już tylko z góry, a ich biel Was oślepi.


                Lufthansa to dobra linia lotnicza: każdy pasażer może przewieźć bagaż rejestrowany i bagaż podręczny, dostaje kanapkę i napój (a nawet dwa lub więcej, jeśli zechce; można poprosić o wodę, sok, ale też np. o piwo), a także może sięgnąć po darmowe gazety. Niestety, niemieckie. Pozostałam przy swojej książce.



                Lot trwał niespełna godzinę, a tuż przed lądowaniem chmury zaczęły się przerzedzać, więc Monachium powitało nas dobra pogodą. Autobus przewiózł nas po wielkiej płycie lotniska, zatrzymując się na ,,skrzyżowaniu”, by przepuścić samolot. Tuż przy wejściu stały dwie osoby odpowiedzialne za informowanie pasażerów. Nie korzystając z ich pomocy, wjechałyśmy ruchomymi schodami tam, gdzie strzałka wskazywała loty łączone. Naszym oczom ukazała się niewielka knajpka.
                - Tina, patrz! To nie tutaj kupowałam Ci białą kiełbasę?
                - Ty, faktycznie, to tutaj!
                Zaczęłyśmy wspominać to niepozorne miejsce. Kilka lat temu to właśnie tutaj spędziłyśmy sześć godzin, gdy czekałyśmy na samolot do Stanów. Wtedy też leciałyśmy z Wrocławia, ale byłyśmy bardziej zestresowane – to był nasz pierwszy lot, długi i z kilkoma przesiadkami, a my prawie nie znałyśmy języka. Żadnego. Dużo się od tej pory zmieniło. Teraz bez większych emocji przemierzyłyśmy terminal, korzystając z pasów przyspieszających chodzenie, znalazłyśmy nasze wyjście i z radością odkryłyśmy, że lotnisko oferuje darmowe ciepłe napoje. Wzięłyśmy sobie coś, co przetłumaczyłyśmy sobie jako ,,melanż wiedeński”, bo mniej więcej tak się po niemiecku nazywało. Ledwo zdążyłyśmy to wypić i (z trudem) zalogować się do Internetu, a tu już minęła prawie godzina i przyszedł czas odlotu do Mediolanu. Wskoczyłyśmy do autobusu, który podwiózł nas do jeszcze mniejszego samolociku włoskich linii Air Dolomiti.


                - Buongiorno! – Przywitała nas stewardesa.
                - Buongiorno! – Błysnęłam ,,znajomością” włoskiego.  
                - Coś tam coś tam dziurnale? – Wskazywała na włoskie gazety.
                - Eeeeeem… No, thank you! – Koniec udawania Włoszki. Usiadłyśmy wygodnie. Na wstępie dostałyśmy po czekoladzie. Chociaż zwykle przepuszczam Tinę, by siedziała przy oknie, tym razem wskoczyłam na jej miejsce. I tuż po starcie okazało się, że podjęłam dobrą decyzję. Gdy tylko wzbiliśmy się w powietrze, z okna widziałam góry wznoszące się do chmur. Lecieliśmy równolegle do nich w sporej odległości. Gdy jednak osiągnęliśmy odpowiednią wysokość, samolot przechylił się w prawo i skierowaliśmy się w stronę Alp.


                Gdy do nich dolecieliśmy, nie mogłam oderwać od nich wzroku. Pode mną rysował się jeden z najpiękniejszych obrazów, jakie dane mi było w życiu oglądać. Porównywalny może tylko z Niagarą. Ostre górskie szczyty przecinały białe obłoki, gołe skały przykrywała śnieżna pokrywa. Wyglądało to tak czysto, naturalnie… Żadnych śladów człowieka, żadnych masztów, flag, dróg – po prostu cud natury. I to ciągnący się kilometrami. Niestety, chmury przykryły szczyty całkowicie i pozostałą część lotu spędziłam na czytaniu.





                Gdy zaczęliśmy się zniżać, wlecieliśmy w szare chmury gęste jak owsianka. Nic nie było widać, jedynie krople deszczu śmigały po szybie, zdmuchiwane błyskawicznie. Dopiero kilkadziesiąt metrów nad ziemią mgła się przerzedziła i naszym oczom ukazało się skąpane w deszczu lotnisku. Gdy wysiadłyśmy, uderzyło nas to, jak różniło się od lotniska w Niemczech – starsze, nieco podniszczone… Ale zaczynała się nasze wielka włoska przygoda. Nie wiedziałyśmy jeszcze, że nie będzie miała najlepszego początku… 

4 komentarze:

  1. chciałabym poprosić o pocztówkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. z Włoch... ;) piszesz coraz lepiej, no ale nie mogę się doczekać Norwegii, koncertów, no i Rybaka oczywiście :D

    OdpowiedzUsuń
  3. no już mi chyba wysłałaś :D

    OdpowiedzUsuń