tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

piątek, 14 listopada 2014

Noc w Mediolanie

                Nasze bagaże powinny były trafić na jedną z sześciu taśm. Skoczyłyśmy do łazienki, a gdy wróciłyśmy, nie wiedziałyśmy, gdzie podziali się nasi współpasażerowie. Stanęłyśmy przy pierwszym pasie, gdzie czekała największa grupa. Wkrótce bagaże zaczęły krążyć na taśmie, ludzie stopniowo odnajdywali swoje i znikali za drzwiami. Naszych walizek nigdzie nie było jednak widać. W końcu taśma opustoszała, a my zaczęłyśmy podejrzewać, że poranne żarty Tiny pt. ,,Nie mogę zostawić laptopa w walizce, bo jak bagaż zginie, to wszystko przepadnie” przestają być żartami. Gdy zapytałam ochroniarza, gdzie powinnyśmy szukać bagaży z Monachium, powiedział z zabawnym włoskim akcentem, że na czwartym pasie. Niestety, tam też ich nie było. Tina znalazła oznaczenia wskazujące drogę do miejsca, gdzie odbierało się zagubione bagaże. Korytarzem długim na jakieś 500 metrów dotarłyśmy do biura. Kilka osób czekało na obsłużenie. Po kilkunastu minutach dowiedziałyśmy się, że faktycznie nasze bagaże były już w przechowalni, bo wcześniej trzeba było ich szukać na pasie numer pięć.
                - Prego, prego! – Włoch pędził przed nami i po chwili wręczył nam walizki. Z ulgą przemierzyłyśmy drogę do wyjścia, mijając strażników, którzy z rozbawieniem obserwowali ostatnie zagubione pasażerki.
                Miałyśmy zamiar wynająć samochód i podjechać nim do Mediolanu, ale wizja jazdy w deszczu i kręcenia się po wąskich włoskich uliczkach w centrum miasta nocą nie była zbyt kusząca. A cena samochodu przekonała nas, że lepiej będzie podjechać do miasta pociągiem. Za 12 Euro od osoby (bo nie mają żadnych zniżek studenckich) zapewniłyśmy sobie transport na stację Cadorna w ścisłym centrum Mediolanu. Zjechałyśmy na poziom -2, gdzie znajdowały się perony nr 3 i 4. 1 i 2 były na poziomie -1. Ciekawe rozwiązanie, nie powiem. Wsiadłyśmy do wygodnego pociągu, o jakim w Polsce można tylko pomarzyć. Nowy, szybki i jadący tak cicho i gładko, że prawie się nie czuło jazdy. Tina zabrała mi komputer i oglądała ,,Jak poznałem waszą matkę”, a ja analizowałam mapę i ulotki reklamujące różne trasy turystyczne, żeby wiedzieć, co powinnyśmy odwiedzić. Zanim dojechałyśmy na miejsce mniej więcej 40 minut później, miałam już opracowany wstępny plan.



                Nie miałyśmy za to pojęcia, gdzie mamy iść, gdy skasowałyśmy już bilety przy bramkach wyjściowych i stanęłyśmy obok ronda z fontannami. W końcu zdecydowałyśmy się na wzięcie taksówki. Tina podała adres jedynego hotelu, o którym coś wiedziała i po chwili sunęłyśmy wśród uroczych kamienic, słysząc wokół klaksony impulsywnych włoskich kierowców, którzy trąbią chyba dla przyjemności. Kierowca wysadził nas pod podanym adresem, wystawił walizki, skasował 5 Euro i odjechał. Podeszłyśmy do miejsca, gdzie miał być hotel. Okazało się, że były tam jedynie apartamenty do wynajęcia, ale trzeba by było je wcześniej zarezerwować, żeby ktoś przekazał nam klucze. Zostałyśmy z niczym. Przeszłyśmy się ulicą, zobaczyłyśmy trzygwiazdkowy Hotel Star w bocznej uliczce, ale minęłyśmy go, bo według Tiny wyglądał podejrzanie…
                - Pszemo, a gdzie twoja walizka? – Moja spostrzegawcza siostra zmierzyła mnie wzrokiem.
                - O cholera! – Rzuciłam się pędem do miejsca, gdzie wysadził nas taksówkarz. Na szczęście walizka dalej tam była. Wróciłam do Tiny, śmiejąc się z własnej głupoty i nie protestując, gdy mała nazwała mnie idiotą. Przynajmniej raz miała dobry powód. Szłyśmy dalej, minęłyśmy skrzyżowanie (przechodząc na czerwonym świetle jak Włosi wokół nas), widziałyśmy eleganckie restauracje i sklepy, ale nigdzie nie było żadnego hotelu. W końcu dotarłyśmy już prawie pod katedrę Duomo, która jest jedną z największych atrakcji miasta. Chciałyśmy ją zobaczyć, ale jeszcze nie teraz. Zawróciłyśmy i skierowałyśmy się do wcześniej widzianego hotelu.
                Okazało się, że Hotel Star wewnątrz wygląda bardzo ładnie. Był jednak również bardzo drogi. Uznałyśmy, że spróbujemy szczęścia w hotelu, który mijałyśmy w taksówce. Odnalazłyśmy go po kilku minutach. Weszłyśmy do środka i zobaczyłyśmy marmurowe posadzki, darmowe słodycze i eleganckie meble. Od razu wiedziałyśmy, że trafiłyśmy do dobrego hotelu. Nie liczyłyśmy na cud, ale zapytałyśmy o cenę. Okazało się, że hotel był jeszcze odrobinę droższy od poprzedniego, ale było już po dwudziestej, walizki były ciężkie, a my i tak nie wiedziałyśmy, gdzie mogłybyśmy jeszcze pójść. Przeliczyłyśmy, że pozostałe noce spędzimy u taty na statku, więc ewentualnie mogłyśmy sobie pozwolić na jednonocne szaleństwo. Sergio z recepcji skserował sobie nasze dowody, wziął kartę i wydrukował nam hasło do Wi-Fi. Jeśli będziecie kiedyś w Mediolanie, pamiętajcie, że ceny w hotelu podawane są przed dodaniem podatku. Dopiero później zostaniecie poinformowani o pełnej kwocie.
                Wjechałyśmy windą na drugie piętro, półkolistym korytarzem przeszłyśmy do naszego pokoju i minęłyśmy się ze sprzątaczką, która przygotowywała nam pokój. Było idealnie: dwa przestronne pokoje, duża łazienka, darmowe kapcie i cukierki… Wszystko dla nas! A za oknem widziałyśmy drzewo mandarynkowe z dojrzałymi pomarańczowymi owocami. Nie cieszyłyśmy się tym długo, bo chciałyśmy iść na miasto. Ogarnęłyśmy włosy, przypudrowałyśmy noski i wyjęłyśmy z torebek wszystko, co musiałyśmy ze sobą targać do samolotu. Ukradłam Tinie baleriny, bo chodzenie na obcasach nie sprzyja zwiedzaniu, a ja, głupia, z Lublina wzięłam do domu tylko jedną parę butów. Wyszłyśmy z hotelu, w recepcji odpowiadając radosnym pracownikom życzącym nam miłej nocy.
                Najpierw postanowiłyśmy pójść w stronę katedry i zjeść coś po drodze. Oczywiście, w takiej lokalizacji wszystkie restauracje nie były najtańsze, ale zdecydowałyśmy się zajść do jednej z nich. Stoliki ustawione były na środku deptaku, ale było ciepło – otaczały nas szklane ściany. Siedziałyśmy twarzami do katedry, widziałyśmy duży jej fragment. Na stole migotała świeczka (jak się okazało, sztuczna, ale wyglądająca na prawdziwą), leciała nastrojowa muzyka do kotleta, a my studiowałyśmy karty. Kelner przyjął zamówienie, zabrał kieliszki stojące na stole, a na ich miejscu położył dwie torebki z bułeczkami. W każdej torebce była bułka z oliwkami (fujcio) i (na szczęście) zwykła. Skubałyśmy je niespiesznie. Kelner wrócił z butelką wody dla mnie oraz ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym dla Tiny. Co prawda ja chciałam tylko szklankę, a Tina sok z kartonu, ale pogodziłyśmy się ze stratą kilku kolejnych Euro, gdy spróbowałyśmy soku. Był pyszny, a wyglądał jeszcze lepiej – podano go w najwyższym kieliszku, jaki w życiu widziałam. Do tego była również najdłuższa rurka w historii.


                Tina dostała swoje penne z kurczakiem i zadowolona sypała na ser (zgodnie z teorią ,,No cheese, no party”, którą poznałyśmy od pewnego mistrza kelnerstwa w Rzymie), a ja spojrzałam na podane mi cannelloni i… zdziwiłam się. Nie była to typowo włoska porcja, wielka i pachnąca ziołami. Na talerzu leżały trzy makaronowe rurki, spłaszczone i spieczone, jak gdyby ze trzy razy odsiadywały wyrok w piecu. Spróbowałam… Prawie nie miały smaku. Szpinak, sos – nic się nie przebijało, nic nie robiło wrażenia. Pierwszy raz rozczarowała mnie włoska restauracja. Ale Tinie jej danie smakowało i zjadła całe, co nieczęsto się zdarza. Przeanalizowałyśmy rachunek. Każdej z nas doliczono tzw. coperto – opłatę za obsługę, naczynia, bułeczki, coś w stylu napiwku. Mimo to dałyśmy mały napiwek i podziękowałyśmy. Zanim się zebrałyśmy, kelner wrócił z resztą. Zaskoczył nas, bo w Polsce po podziękowaniu nie dostaje się reszty. Co kraj, to obyczaj, jak się po raz kolejny okazało.
                Poszłyśmy pod katedrę. Gdy stanęłyśmy przed nią i po raz pierwszy zobaczyłyśmy ją w całej okazałości, opadła mi szczęka. Wielki gmach górował nad placem, sprawiając, że inne budynki (chociaż ładne) stawały się niewidzialne. Bogate zdobienia, strzeliste wieżyczki, mnóstwo rzeźb na ścianach i wrotach… Jeśli kiedyś widziałam równie bogaty kościół, to go nie pamiętam. Może w Pradze też tak było, ale dawno tam nie byłam. Za to tutaj chłonęłam ten widok, nie mogąc się nim nacieszyć. Katedra zbudowana była chyba z marmuru – wielkie kolorowe bloki stanowiły gładką całość, dodając dostojeństwa budynkowi. Oświetlenie też robiło swoje – nocą katedra wygląda naprawdę niesamowicie.



                Robiłyśmy sobie zdjęcia, kiedy zauważyłyśmy gołębie. Stały lub siedziały na środku placu, tuż obok dwóch rozmawiających mężczyzn, ale kompletnie nie zwracały na nich uwagi. Wręcz przeciwnie… spały! Widzieliście gdzieś śpiące na ziemi gołębie? W centrum miasta? Było to bardzo dziwne, ale też śmieszne.


                Kiedy wróciłyśmy do robienia zdjęć, podszedł do mnie facet sprzedający róże i podał mi cały bukiet, żebym sobie zrobiła fotkę. Sprytne zagranie z jego strony – później podał nam po jednej różyczce. Nasze protesty nic nie zdziałały, nie chciał ich zabrać. W końcu dałyśmy mu pięć Euro i myślałyśmy, że będziemy miały spokój, ale gość dalej się koło nas kręcił i chciał nam zrobić zdjęcie. Zaczęłyśmy podejrzewać, że chce nam zwinąć aparat, bo był bardzo, ale to baaardzo chętny do robienia tych zdjęć. Zaczęłyśmy po prostu udawać, że go tam nie ma i nie zwracałyśmy na niego uwagi. Po kilku minutach się odczepił, a my mogłyśmy spokojnie spacerować. 



                 Gdy uznałyśmy, że czas wracać do hotelu, poszłyśmy nieco inną trasą niż wcześniej. Dzięki temu mogłyśmy zobaczyć uliczkę pełną sklepów z drogimi butami i ubraniami, które przykuwały wzrok. Tutaj nawet gumiaki były stylowe. Budynki były pięknie oświetlone, a przez środek ulicy biegły maszty z flagami różnych nacji. W przyszłym roku ma się tutaj odbyć wystawa Expo i Mediolan powoli się do niej przygotowuje.
                Ten uroczy obrazek pełen bogactwa i piękna przerwały koce rozłożone na chodniku. Sięgnęłam po kanapkę z Lufthansy, której nie miałam czasu ani ochoty zjeść. Położyłam ją w rogu legowiska i pomyślałam, że bezdomny pewnie się zdziwi, gdy ją zobaczy.
                - Grazie, seniora! – Po drugiej stronie ulicy siedział właściciel koców i machał radośnie wraz z kolegą, którego kocyk właśnie odwiedzał.
                - Prego! – Uśmiechnęłam się do nich i pomaszerowałam dalej.

                Gdy zobaczyłyśmy drzewko mandarynkowe, wiedziałyśmy, że jesteśmy u siebie. Weszłyśmy do hotelu i mogłyśmy szykować się do spania, bo następny dzień zapowiadał się bardzo ciekawie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz