tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Na morza dnie, na morza dnie...

                Ostatnio znowu było trochę wyjazdów, więc musiałam poczekać z pisaniem, ale już wracam do afrykańskich opowieści… Chociaż ta akurat będzie krótka.

                Trzeci dzień naszej wycieczki spędziliśmy na terenie hotelu. Nie znaczy to jednak, że przeleżeliśmy cały ten czas. Po śniadaniu wybraliśmy się na spacer brzegiem morza. Mama z Tiną trzymały się brzegu, od czasu do czasu znajdując ładne muszelki lub spore kawałki rafy koralowej.



      Natomiast my z tatą brodziliśmy w wodzie. Nasze nowe buty chroniły stopy przed kolcami i kamieniami, ale nie przed piaskiem, który wciskał się przez małe dziurki. Nie dało się go wytrzepać, a przy każdym kroku było go coraz więcej. W końcu się przyzwyczaiłam i maszerowałam dalej.
                Przypłynęły do mnie te same rybki, przed którymi uciekałam pierwszego dnia. Tym razem zatrzymałam się, by się im przyjrzeć. Domyśliłam się, że te śmiałe maluchy szukały po prostu ochrony. Nie odstępowały moich nóg o krok… Albo o machnięcie płetwą. Gdy się zatrzymywałam, one się zatrzymywały. Ruszałam, przechodziłam kilkadziesiąt metrów, zatrzymywałam się… A one znowu były koło mnie. I tak właśnie spacerowałam przez długi, długi czas. Możliwe, że myślały, że jestem jedną z nich. But przezroczysty jak one, paznokcie niebieskie jak plamki na ich ogonkach... Mogły się pomylić.


                Gdy woda sięgała nam brzucha, zaczęło robić się ciekawiej. Zaledwie kilka metrów od brzegu znaleźliśmy namiastkę rady z czarnymi rybami, które były dość płochliwe, ale po chwili się do nas przyzwyczaiły.


                Tina z mamą dalej szły brzegiem i bawiły się w modelki.



Ale nawet moją siostrę zaciekawiło to, co kryje się pod wodą, więc odważnie do niej weszła. I choć czasem musiałam ją gdzieś przenosić, bo nie miała butów i piszczała, była dość dzielna.


Gdy fale się uspokajały, a słońce wychodziło zza chmur, można było zobaczyć wszystko jak przez szybę. Pojawiły się pasiaste rybki i inne ciekawe stworki.



Musieliśmy bardzo uważać na jeżowce, które zachwycały swymi kolorowymi, ale jadowitymi kolcami.


Co kilka kroków mijaliśmy takie niewielkie rafy. 

Znaleźliśmy też wielkie gołe ślimaki. Miały jakieś 30 cm długości. Gdy tata wziął dzień wcześniej takiego na ręce, ten zwinął się w kulkę. Wyjątkowo szkaradną kulkę. Było ich na dnie dość sporo. Leżały zupełnie nieruchomo - jak Tina, gdy się ją budzi na śniadanie. 


A rozgwiazda chyba kompletnie się nami nie przejmowała, bo nawet nie drgnęła, gdy tata wziął ją do ręki i na chwilę wyciągnął z wody.


Spacer zakończyliśmy w miejscu, gdzie można było wypożyczyć sprzęt do pływania i umówić się na nurkowanie i inne atrakcje.


Zachwyciło nas drzewo, na którym można było poleżeć i wyschnąć po kąpieli. Pod ostrzałem zdziwionych spojrzeń innych spacerowiczów... Ale kto by się nimi przejmował?


Tata zakochał się w palmie i nie chciał od niej odejść. A że mama jest zakochana w tacie, to nie chciała odejść od niego. I tak sobie staliśmy i schliśmy.


Zamówiliśmy wózek, który miał nas odwieźć do naszego domku, od którego dzieliły nas pewnie ze trzy kilometry. Spodziewaliśmy się dłuższego czekania, ale po chwili wózek zajechał i z piskiem opon zakręcił. Wyobrażacie sobie? Wózek golfowy hamujący z piskiem opon? Nie muszę chyba mówić, że wróciliśmy do domku ekspresowo…


Było już dość późno, więc zjedliśmy obiad na plaży, bo inne miejsca były pozamykane. Chwilę odpoczęliśmy, zostawiliśmy mamę w pokoju i poszliśmy na kort. Można było grać za darmo, trzeba było tylko kupić piłeczki. A że te i tak często się gubią, uznaliśmy, że nam się przydadzą. Tata grał przeciwko nam dwóm i ciężko powiedzieć, komu lepiej szło. Bo szło bez szału. Dawno nie graliśmy. Ale było bardzo przyjemnie, więc godzina zleciała nie wiadomo kiedy. Pod koniec gry miałyśmy z Tiną trzeciego zawodnika na naszej połowie. Złoty karaluch spokojnie spacerował po korcie, nieświadomy ryzyka. Korzystając z taktyki „Co nazwiesz, to oswoisz”, nadałyśmy mu imię Zyta i do końca gry chroniłyśmy stworzonko przed latającymi obok piłkami. Okazało się, że Zyta ma dobrą intuicję i nie szła tam, gdzie leciały piłki. Przeżyła.

Typowy podział ról: jedna się lansuje, druga ciągle knuje. ^^

                Około 21 wybraliśmy się do baru. Zespół coverował znane piosenki, ale dodawał afrykańskiego brzmienia poprzez bębenki, grzechotki i inne tego typu instrumenty. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. A i drinki były smaczne, zrobione z dodatkiem lokalnego rumu i cukru. Co prawda chyba nigdy nie piłam tak drogich (ok. 50 zł za jeden), ale były to dobrze zainwestowane pieniądze. Bo w cenie mieliśmy rodzinne rozmowy, widok na oświetlony basen oraz przestronne wnętrze, które w zasadzie można też nazwać zewnętrzem – z dwóch stron nie było ono osłonięte ścianami, tkaninami ani innymi zasłonami, bo na Mauritiusie takich rzeczy nie potrzeba. I tak było ciepło. Wysokie ceny chyba odstraszyły klientów, więc oprócz nas w barze było zaledwie kilka osób. Za to barmanów było czterech. Nie mieli wiele pracy, więc pucowali szklanki na błysk. 



                    Kameralna atmosfera, dobre drinki i słodkie lenistwo… A później oglądanie „Franklina” (tak, tej bajki) do późnej nocy – takie spokojne dni też są potrzebne na wakacjach. Bo inaczej nie mielibyśmy sił na to, co przyniosą kolejne dni…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz