Trzeciego dnia naszej wycieczki spakowaliśmy
walizki do samochodu i ruszyliśmy na poszukiwania centrum handlowego. Ku
naszemu zdziwieniu okazało się jednak, że obiekty polecane nam przez nawigację
to jakieś centra-widma. A zależało nam na znalezieniu miejsca, gdzie moglibyśmy
kupić rzeczy upatrzone dzień wcześniej. W końcu doszliśmy do wniosku, że szkoda
czasu na jeżdżenie w kółko i zaczęliśmy przedzierać się do centrum miasta.
Mieliśmy tylko jeden maleńki
problem… Kończyło nam się paliwo. Tata optymistycznie twierdził, że zaraz
znajdziemy stację, ale ja z mamą widziałyśmy już oczami wyobraźni nasz samochód
unieruchomiony na samym środku ruchliwego skrzyżowania. Na domiar złego
utknęliśmy w korku. Na szczęście samochód z silnikiem hybrydowym w takich
warunkach radzi sobie znakomicie, ale im dalej jechaliśmy, tym gorsze mieliśmy
nastroje…
Tak było aż do momentu, gdy
znaleźliśmy upragniony parking. Co prawda kosztował 5 euro za godzinę, ale
przynajmniej byliśmy tuż obok dworca, a więc w centrum miasta. Prawie biegiem,
bocznymi uliczkami, pognaliśmy na targ kwiatów, gdzie kupiliśmy sporo cebulek
tulipanów, a dla Tiny miękkie kapcie, które wyglądem przypominały tradycyjne
holenderskie drewniaki.
W drodze powrotnej do samochodu
zahaczyłam o księgarnię. Ciekawa sprawa – były tam wyłącznie księgarnie
anglojęzyczne. Widać, że handel w centrum miasta nastawiony jest na turystów.
Księgarnia miała kilka pięter, a książki zapełniały półki i każdą wolną
powierzchnię – leżały w stosach na stołach i schodach. Byłam w swoim żywiole,
kupiłabym wszystko… Więc w końcu nie kupiłam nic, bo wybór był zbyt trudny. Rodzice
musieli się trochę postarać, żeby mnie stamtąd wyciągnąć.
Wróciliśmy do auta i musieliśmy
zapłacić jedynie 5 euro, bo zmieściliśmy się w godzinie. A naprawdę przeszliśmy
spory kawałek! Jak się ma dobrą motywację, to się nawet zacznie biegać…
Wyjechaliśmy w stronę autostrady,
więc z rozpaczą szukaliśmy stacji benzynowej. Wjechanie na autostradę z paliwem
na 16 km nie jest najlepszym pomysłem, prawda? Na szczęście tuż przed wjazdem
znaleźliśmy nasz upragniony cel. Po chwili z pełnym bakiem (oraz pustym
portfelem) pędziliśmy już do naszej rodzinki mieszkającej kilkadziesiąt
kilometrów od Amsterdamu.
Poza Amsterdamem Holandia
zmieniła się dla mnie w kraj niezwykle spokojny. Pola, pola i jeszcze więcej
pól uprawnych. Nawet gdy zjechaliśmy z autostrady i jechaliśmy przez niewielkie
miejscowości, nie widzieliśmy na ulicach ludzi. Tylko czasem ktoś wychodził ze
sklepu, ale nie było spacerowiczów czy dzieci bawiących się na placach zabaw.
Pola przecinały kanały z mostami
zwodzonymi i śluzami, dzięki którym nawet dość okazałe łódki mogły się nimi
przemieszczać. Czasem widać było olbrzymie szklarnie, a przy nich dom lub dwa.
Ogólne wrażenie było takie, że Holandia to wielki kraj, skoro ludzie mogą sobie
pozwolić na tak wielkie pola i tak luźną zabudowę. Ale gdy spojrzymy na mapę,
widzimy przecież wyraźnie, jak maleńka jest ta plamka. Wydarła w końcu morzu
kawałek terenu, bo jej go brakowało… Mimo to przestrzenie były olbrzymie.
Zwłaszcza że teren jest płaski jak biszkopt, kiedy próbuję go upiec, a i lasów
raczej nie ma, więc nic nie ogranicza widoczności.
Zanim dotarliśmy do kuzyna, wpadliśmy do sklepu spożywczego. Nabraliśmy trochę rzeczy, chodziliśmy
między półkami i nagle…
- Mamooooo, Tatooooo, chodźcie! –
zawołałam, bo nie wierzyłam własnym oczom. Przede mną była cała półka polskich
produktów. Zobaczcie sami:
Kuzyn i reszta rodzinki ugościli
nas typowo po polsku, więc najedzeni i zadowoleni spędziliśmy razem przyjemnie
czas. Wybraliśmy się z tatą na wycieczkę po okolicy i ze zdziwieniem
odkryliśmy, że w całej miejscowości nie było ani jednego sklepu spożywczego.
Najbliższy (w którym byliśmy wcześniej) był dwa miasteczka dalej. Nie było
spożywczaka, ale był hotel, przedszkole, kościół, komis samochodowy, lodziarnia…
Ciekawe mają priorytety ci Holendrzy, nieprawdaż?
Następnego dnia rano zabraliśmy
babcię, która po dłuższym wyjeździe wracała do domu – mogliśmy jechać do
Polski. Troszkę mi się spieszyło, bo zaczynał się Woodstock, a ja po raz pierwszy
się na niego wybierałam. Chciałam być w Kostrzynie nad Odrą jak najszybciej.
Niestety, jak na złość, Niemcy
znowu pokazali, na co ich stać – na autostradzie prawie cały czas jechało się
jednym pasem, a drugi był zablokowany, chociaż nic na nim nie robiono. A przed
samą granicą utknęliśmy na prawie dwie godziny w korku, bo był wypadek. Udało
nam się złapać polskie radio i usłyszeliśmy, że warunki pogodowe są tragiczne,
leje i wieje. I… podobno największe załamanie pogody było właśnie w okolicach Woodstocku.
Uznałam, że jednak nie muszę być na miejscu aż tak szybko… W sumie to mogłam
chwilkę poczekać…
I faktycznie, kiedy wjechaliśmy
do Polski i nadszedł czas, by się przepakować i przesiąść do mojego auta,
pomachać rodzicom na pożegnanie i jechać dalej, pogoda była już znacznie
lepsza. Nadal nieco kropiło, ziemia była bardzo mokra, ale przynajmniej nie
wiało. Gdy utknęłam w kolejnym korku, tym razem przed Kostrzynem, byłam już
przekonana, że jutro będzie dobry dzień. Trzeba było tylko przetrwać noc pod
namiotem… Zaczynała się kolejna przygoda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz