Obiecałam Wam Dzielnicę Czerwonych Latarni, prawda?
No to proszę bardzo. Z placu Dam poszliśmy do tej właśnie dzielnicy. Tak
naprawdę jest to jedna główna ulica, od której odchodzi sieć mniejszych. Pośrodku ulicy jest kanał, nad którym umieszczono latarnie pomalowane na bordowo.
Nie świecą na czerwono, ale być może mają być znakiem, że jest się w
tym miejscu.
Byliśmy tam wczesnym popołudniem, więc wiele się nie działo. Owszem,
widzieliśmy okna „wystawowe”, na których swoje wdzięki wystawiały wieczorami
ekskluzywne prostytutki. Dlaczego ekskluzywne? Wynajęcie takiego okna na jedną
noc kosztuje od 80 euro wzwyż, więc nie każda może sobie na to pozwolić. Ale
ten wydatek może się bardzo szybko zwrócić, jeśli zwabi się klienta lub dwóch.
W okolicy kręcili się turyści, tak jak my badający teren i wypatrujący
tych pań. I faktycznie kilka z nich było gotowych do pracy. Gotowych, ale
niezbyt chętnych – siedziały na stołeczkach, paliły papierosy i bawiły się
telefonami. Wiedziały, że raczej nie mają szans na zarobek, bo o tej porze
przechadzają się tam tylko ciekawscy.
Bałam się, że stracę aparat, więc zdjęcia robiłam bardzo szybko...
Nawet bez czerwonej poświaty ulica jest ciekawa. Nigdy nie widziałam
takiego zagęszczenia sex shopów. I to z oknami wystawowymi! U nas zwykle są
takie ukryte, że nic się nie zobaczy, a tu można było spokojnie zapoznać się z
asortymentem. Nie wiedziałam, że można aż tak urozmaicać sobie życie… Był nawet
taki sklep, w którym sprzedawano tylko i wyłącznie stroje z lateksu.
Poza sklepami były też teatry. Tak, tak, teatry. Ale takie, gdzie przedstawiano
sceny seksu. Mnóstwo było lokali, gdzie organizowano peep-shows. Co to takiego?
Wchodzi się do kabiny, wrzuca monetę do automatu i wtedy odsłania się okienko,
przez które widać, co dzieje się na scenie. Czasem jest to striptiz, a czasem
coś więcej. Tam można było sobie wybrać, co chce się zobaczyć. Seks tradycyjny,
BDSM, homoseksualny – do wyboru, do koloru. Przy okazji ma się poczucie
anonimowości, bo aktorzy ani pozostali widzowie nas nie widzą. Co prawda nie
skorzystałam z takiej atrakcji, ale cieszyła się sporą popularnością, bo ceny
nie były wysokie.
Postanowiliśmy wrócić wieczorem, kiedy będzie ciekawiej. Przeszliśmy
zaledwie kilka kroków i… znaleźliśmy się w innym świecie. Trafiliśmy do Azji! Chińska
dzielnica pełna jest knajpek i miejsc, gdzie można wymasować sobie stopy. Jest
tam też ciekawa świątynia, gdzie można swobodnie wchodzić, ale robienie zdjęć
karane jest sykiem i śmiercionośnym spojrzeniem pani, która opiekuje się
obiektem. Bardzo ładne, bogato zdobione miejsce, gdzie unosi się zapach
kadzidełek palonych zapewne w jakichś intencjach. Wrzuciłam pieniążek do
skarbonki i zabrałam ze sobą słowa mądrości ich bóstwa, które leżały zwinięte w
szklanym naczyniu. Nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu, bo do Azji było
mi póki co jakoś nie po drodze, dlatego bardzo mnie wszystko ciekawiło.
Mam taką ładną mamę,
że szkoda by było się nią nie pochwalić, prawda?
Skoczyliśmy coś przekąsić. Spróbowaliśmy lokalnego piwa i burgerów z
frytkami, ładując akumulatory na dalsze spacery. Siedzieliśmy na zewnątrz, więc
obserwowaliśmy przechodzących ludzi, a niektórzy byli naprawdę interesujący.
Bardzo kolorowi, z przedziwnymi fryzurami i strojami. Wyróżniali się z tłumu.
Kiedy szliśmy wzdłuż kanału, zauważyłam, że samochód parkuje tuż przy
wodzie. Co ciekawe, nie było tam żadnej barierki. Żadnego krawężnika. Nic. Po
prostu jest droga i... nie ma drogi. Dziura. Chyba w życiu nie odważyłabym się na
parkowanie w takim miejscu! Ale dla mieszkańców Amsterdamu to widocznie nic
wyjątkowego, bo robili to bardzo szybko i bez momentu wahania. Niesamowite…
Trafiliśmy we wspaniałe miejsce – na olbrzymi targ kwiatów! To było
jak raj. Wszędzie były tulipany! (Tu autorka bloga ośmiela się wtrącić, że
tulipany to jej ukochane kwiaty, więc raj musi być pełen tych kwiatów). Nie był
to już sezon na te wyrośnięte, cięte, ale i tak dało się je znaleźć – 50 sztuk
kosztowało 40 euro. Byłam zachwycona, bo zdążyłam się już za nimi stęsknić. Poza ciętymi, można było też znaleźć ich cebulki w dziesiątkach wersji –
jednokolorowe, pstrokate, włochate (serio!)... Zmutowane na tyle sposobów, że
trudno uwierzyć, że człowiek umie tworzyć takie cuda. Oprócz cebulek były
jeszcze długopisy, magnesy i inne drobiazgi z motywem tulipanów.
Ale i inne roślinki można było tam kupić. Spory wybór kwiatów,
sadzonki drzew, cebulki i nasiona, nawozy… Ogrodnicze szaleństwo! A nasionka
marihuany można było kupić już za 2 euro. Bo one też tam były, oczywiście.
Spędziliśmy tam chyba ze dwie godziny, aż sprzedawcy zaczęli zamykać
swoje stoiska. Wtedy usiedliśmy przy stoliku na świeżym powietrzu i zamówiliśmy
naleśniki oraz kawę. Było naprawdę pysznie, bo do naleśnika były lody i mnóstwo
owoców. Takie zwiedzanie to ja lubię!
Takie sklepy są na każdym kroku, nawet na targu kwiatów.
Nadal było jasno, więc nie opłacało się jeszcze iść do czerwonej
dzielnicy. Dlatego też zachodziliśmy do sklepów, a tata z rozpaczą łapał za
portfel, ale dzielnie płacić za śliczne rzeczy, które przecież MUSIAŁYŚMY mieć.
Najlepszy Tata na świecie, mówię Wam! (Tak, Tato, serio tak myślę!)
Słońce uparcie nie zachodziło, jak to ma w zwyczaju w lecie. Tak więc
dalej wałęsaliśmy się po wieczornym Amsterdamie, a w końcu zaszliśmy na kolejne
piwo i małą przekąskę. Kelnerka była bardzo wesoła, chociaż roztrzepana, a
kelner uśmiechał się zalotnie. Przyjemne miejsce. Chociaż chyba nigdy nie byłam
w mniejszej łazience – obrócenie się to był prawdziwy wyczyn!
Obserwowałam ludzi i zauważyłam, że jest tam dużo mniej otyłych osób niż w innych miejscach, które odwiedziłam. Może to kwestia tych rowerów? Nawet
wieczorem tłumy śmigały nimi we wszystkie strony.
W końcu zrobiło się prawie ciemno, więc skierowaliśmy się w stronę
czerwonych świateł. Ruch był znacznie większy niż przedtem. Widać było, że
wciąż większość ludzi to turyści, którzy, w większości nieśmiało, zerkali na
roznegliżowane dziewczyny i odwracali wzrok. Ale były też tam grupy
wygłodniałych samców, ruszających na polowanie. ;) Ci byli w większości
podpici, głośni i bardzo radośni. Chodzili stadami, ale czasem odłączali się od
reszty i znikali za kotarą, którą wybrana kobieta zasłaniała okno.
Te ich lokale też są ciekawe. Niektóre są tak małe, że wszystko widać
przez okno – jest tam krzesło dla dziewczyny, umywalka i łóżko. Ale te droższe
mają osobne łazienki albo pokój, gdzie jest łóżko. Wszystko, czego w takim
miejscu potrzeba…
A co z dziewczynami? Dziwnie mi tak pisać o ludziach, ale… Oferta jest
bogata. Chude i pulchniejsze, blade, opalone i czarne, z włosami kręconymi i
prostymi, blondynki i rude... Niektóre ubrane jak wysuczone policjantki, inne za
to w skąpych mundurkach szkolnych i z warkoczami. Niektóre po prostu w
bieliźnie.
– Czy ta karlica nie ma majtek? – Tata był wyraźnie poruszony, ale nie
odważyłam się sprawdzić, czy miał rację. Zauważyłam tylko, że kobieta była
naprawdę niska, ale grubawa.
– Chodźcie jeszcze tu! I tam! I tutaj! – Mama z kolei była bardzo
zainteresowana wszystkim, co widziała, więc zaszliśmy chyba do każdego zaułka. –
Patrzcie, tu powinni być faceci! – zawołała nagle. Podbiegłyśmy z nią do jedynego okna, które
świeciło się na niebiesko. Powiewała nad nim tęczowa flaga. Niestety, nie
mogłyśmy nacieszyć wzroku, bo okazało się, że okno było zasłonięte. No cóż,
patrzenie na panie też było miłe dla oka, więc nie narzekam. ;)
Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy do hotelu, gdzie oglądałam z mamą
film, tłumacząc jej na bieżąco wszystkie dialogi – opłacało jej się wysłać
córkę na lingwistykę. ;)
Tej nocy spaliśmy jak zabici. A kolejnego dnia odkryliśmy inną
Holandię… O tym już niedługo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz