tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

piątek, 11 listopada 2016

W mieście wolności - Amsterdam

             Jak zwykle w wakacje więcej czasu spędziłam poza domem niż w nim. Dlatego od razu po sesji ruszyłam na kilka dni do Trójmiasta, a później wpadłam do domu na zaledwie trzy dni. To wystarczyło, by przepakować walizkę i ruszyć na Zachód. Czekał na nas Amsterdam.
           Podróż przez Polskę zajęła nam tyle czasu, że granicę z Niemcami przekroczyliśmy dopiero około 16. A niemieckie autostrady zaskoczyły nas swoim stanem. Że dobre? Niemiecka perfekcja? Otóż nie – koleiny i zwężenia drogi tak częste, że można było się zdenerwować. Bo niby to autostrada, a jedzie się 80 km/h.


             Gdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, tata westchnął ciężko i wlał paliwo kosztujące około 6 zł za litr. Ale głośniej westchnął, gdy okazało się, że toalety są płatne. 70 eurocentów od osoby. Wydawałoby się, że taki bogaty kraj mógłby sobie tego typu opłaty odpuścić, ale jednak nie. Warto wiedzieć, że 50 centów może do nas wrócić, jeśli weźmiemy bilecik wychodzący z automatu – później te centy możemy wydać na zakupy na stacji. Oczywiście jest to sprytny zabieg marketingowy, ale po kilku postojach można już uzbierać na kanapkę czy kawę.
             Do Holandii dotarliśmy, gdy słońce kryło się już za horyzontem. Zdołałam tylko zobaczyć olbrzymie płaskie przestrzenie pól uprawnych, po czym wszystko zniknęło w mroku. W oczy rzucały się jedynie światła mijanych budynków – wyglądały bardzo nowocześnie, choć skromnie. Bardzo mi się to spodobało.
              Dotarliśmy do hotelu położonego jakieś 8 km od centrum miasta. Miła recepcjonistka szybko nas zameldowała, więc już po chwili cieszyliśmy się mięciutkimi łóżkami, szlafrokami i ekologicznymi kosmetykami z dumnym napisem „Fair Trade”, do których cukier powstał na Mauritiusie. Gdy tylko wcisnęłam w uszy zatyczki, by nie słyszeć taty, który „nigdy nie chrapie” (jak lubi myśleć), odpłynęłam.


                Obudziłam się dopiero w chwili, kiedy mama poklepała mnie po ramieniu. Podobno mnie budziła, ale zupełnie tego nie słyszałam – zatyczki sprawdziły się doskonale. Wyspana i zadowolona, zeszłam z rodzicami na śniadanie. Uwielbiam śniadania w zagranicznych hotelach – to taki błyskawiczny przegląd lokalnych specjałów.


            Chociaż pogoda była niepewna, wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Zdecydowaliśmy się na tramwaj i to był strzał w dziesiątkę. Parkingi w centrum Amsterdamu kosztują fortunę (5 euro za godzinę to przesada, nie?), a z okien tramwaju mogliśmy spokojnie przyjrzeć się miastu. Najpierw zwróciłam uwagę na niewysokie domki. Teoretycznie można by powiedzieć, że to bloki, ale to odjęłoby im uroku. Duże okna, ceglane fasady… Gdybym była architektem, mogłabym opisać Wam wszystko, co mnie zachwyciło, ale chyba musicie po prostu zobaczyć to kiedyś na własne oczy.
                Przed domkami, na mostach, przy drzewach – wszędzie pełno było rowerów. Oczywiście nie jest tak, że w Holandii nikt nie jeździ samochodem. Tworzyły się małe korki, prawie każde miejsce parkingowe było zajęte… Ale to dlatego, że jest ich po prostu niewiele. A drogi są dość wąskie, bo zachowano starą zabudowę miasta. Może części Holendrów to nie pasuje, ale reszta wskakuje po prostu z uśmiechem na swoje rowery i skutery. A te są przeróżne: nowe, błyszczące i wyglądające na bardzo drogie, ale też tak zardzewiałe, że nie powinny już jeździć. Niektóre chyba stoją na mostach od wielu lat, porzucone. Mają koszyki, przyczepki, miejsca do przewożenia dzieci, zwierząt i zakupów – do wyboru, do koloru. A i kolorów jest więcej niż filtrów na Instagramie.


                Jechaliśmy na dworzec, skąd mieliśmy przespacerować się po najciekawszej części miasta. Im bliżej centrum, tym więcej było ludzi i kanałów, nad którymi się przechadzali. A ja z każdym przejechanym metrem miałam coraz większe oczy, bo widziałam rzeczy, o których w życiu nie słyszałam. Byliście kiedyś w kinie wyświetlającym filmy pornograficzne? Ja też nie, ale w Amsterdamie można takie odwiedzić. A że jest kilkupiętrowe, każda orientacja znajdzie salę z filmami dla siebie. A to dopiero początek…

Dworzec w Amsterdamie robi wrażenie.
Nie udało mi się objąć całego budynku, bo jest naprawdę olbrzymi.


                Mijaliśmy stoiska z pamiątkami, pełne drewnianych tulipanów, długopisów-tulipanów i… cebulek tulipanów. Poza kwiatami można było kupić koszulki „I <3 Amsterdam” i inne chińskie bibeloty, ale też kapcie stylizowane na holenderskie drewniaki czy też wyroby z porcelany. 



                Oczy nie wyrabiały z ogarniam wszystkiego, więc szliśmy dalej. Natknęliśmy się na The Amsterdam Dungeon, gdzie przed wejściem czekał tłum wielbicieli historii z dreszczykiem. My nie traciliśmy jednak czasu na stanie w kolejkach, więc poszliśmy dalej. Naszym oczom ukazało się muzeum, gdzie można było wejść bez żadnego problemu. Muzeum seksu.

           *** Jeśli ktoś uważa, że seks to zło, jest nieletni albo nie chce oglądać zdjęć sprośnych eksponatów, to niech lepiej opuści teraz naszą stronę albo ominie ten fragment.***

                Muzeum seksu. Spojrzeliśmy po sobie z rodzicami i jednogłośnie zdecydowaliśmy, że to jest to miejsce, które chcemy zobaczyć. Przebiegliśmy więc cztery pasy jezdni (bez przejścia dla pieszych, oczywiście) i weszliśmy do środka. Tata zapytał kasjera, czy mają zniżki dla dzieci, ale mężczyzna chyba nie zrozumiał żartu i po prostu sprzedał nam trzy bilety. Zaczęło się.
                Muzeum zajmowało dwie kamienice. Ale to wcale nie znaczy, że było bardzo duże. Jeśli nie spaliście na historii, to pewnie pamiętacie, że kiedyś w Holandii funkcjonował zabawny system naliczania podatków od nieruchomości – brano pod uwagę nie powierzchnię, ale szerokość budynku. Dlatego też wiele kamienic jest tu bardzo wysokich, ale niezwykle wąskich. Jest tu też dom, który do niedawna był uznawany za najwęższy na świecie. Ale w dobie bicia rekordów powstało już kilka węższych.

Widzicie? Takie wąskie potworki. A te i tak były całkiem okazałe!

                No ale przecież nie o tym chcecie teraz czytać, prawda? Wracamy do muzeum. Już na wstępie przywitały nas dwie ruchome figury, które baraszkowały w krzakach i wydawały z siebie nieprzyzwoite dźwięki. Ale czy ktoś spodziewałby się tu dźwięków przyzwoitych? Ja zdecydowanie nie. Dlatego też bez większego zaskoczenia przyjmowałam wszystko, co widziałam. Na przykład archiwalne fotografie rosyjskich uczennic, które za złe zachowanie karano mniej więcej tak jak w „50 twarzach Greya”. Przedmioty codziennego użytku, takie jak popielniczki, tabakiery, noże, talerze, puchary – wszystko to z wizerunkami kopulujących osób, fallicznym kształcie itp.

Czy to miska na przekąski?
Nie mam pojęcia, ale na pewno do czegoś to dzieło sztuki służyło.

                     Były też przeróżne gadżety erotyczne, zabytkowe wyświetlacze ze zdjęciami ładnych pań, ciekawa bielizna, a na ścianach wisiały akty. Nawet w toalecie nie obyło się bez ciekawych akcentów – interaktywne lustro wyświetlało co jakiś czas parę, która nago hasała po łące, po czym oddalała się wśród motyli. Brzmi to bardzo kiczowato, ale miało swój urok.


                Zabawne było dla mnie nie to, co widziałam, ale fakt, że byłam tam z rodzicami. Obserwowałam więc mamę, dla której sala z BDSM to było już zbyt wiele, ale która zafascynowana studiowała zdjęcia homoseksualistów i pytała: ,,Ale jak to działa? Jak oni to robią?”. Za to z tatą, który zwykle jest oburzony, gdy jego 23-letnia córka powie, że rozumie, co znaczy słowo „seks”, mogłam powymieniać spostrzeżenia bez żadnego skrępowania. Naprawdę mi się tam podobało.


Te figurki pochodzą z Indii, ojczyzny Kamasutry.
Nic dziwnego, że jest to też ojczyzna jogi. Trzeba się nagimnastykować...

                Fajne w Amsterdamie jest to, że najpierw jesteś w muzeum seksu, a po przejściu kilkudziesięciu metrów trafiasz do sklepu, w którym sprzedają tylko ser. Ser w dwudziestu wersjach. Ser z chili i z kminkiem, łagodny, ostry, żółty, pomarańczowy, a nawet zielony! I tego sera są całe piętra, od piwnicy aż po strych. Już z zewnątrz widać, że jest wszędzie, bo wygląda przez okna na główne deptaki miasta. Różnorodność i ilość naprawdę robią wrażenie. Dostaliśmy kawałeczki na spróbowanie i… ojej. Pyszny! Ale okazało się, że ceny również robią wrażenie… A przecież w Biedronce też jest ser, prawda? Jakoś można się pocieszyć polskimi zamiennikami. Mimo wszystko warto wejść do sklepu i sprawdzić, jak to wygląda, jak pachnie, jak smakuje…




                Wyszliśmy ze sklepu i skręciliśmy w boczną uliczkę. Z zaskoczeniem odkryłam, że wystarczy zboczyć z ulicy pełnej muzeów i eleganckich sklepów, przejść kilka metrów i można natknąć się na miejsce kojarzące się z Jamajką. Ciastka, lizaki, gumy do żucia i inne gadżety z dodatkiem marihuany oraz cały ekwipunek do palenia… Wybór mają naprawdę imponujący. Mieszkam przy granicy z Czechami, więc czekolada czy wódka z charakterystycznym listkiem na etykiecie mnie nie zaskoczy. Ale już prezerwatywy tak. Oczy po raz kolejny skakały po wszystkim i nie mogły się zdecydować, gdzie się zatrzymać.
                Warto wspomnieć, że teoretycznie narkotyki w Holandii NIE są legalne. Ale ich zażywanie nie jest karane, tak jak i posiadanie małej ilości marihuany. A że holenderski rząd jest rozsądny i wie, że nie pozbędzie się narkotyków z kraju, to postanowił to chociaż jakoś uregulować. Dlatego można kupić sobie jointa w tzw. coffee shopie i zapalić bez obaw, że przyczepi się do nas policja. W ten sposób „zakazany owoc” nie jest aż tak zakazany, więc być może też mniej kusi. Fakt faktem, charakterystyczny zapach czuć na każdym kroku. Zwłaszcza gdy mija się grupy bardzo radosnej młodzieży albo przechodzi się obok wspomnianych wyżej lokali. My również rozważaliśmy spróbowanie tego lokalnego „specjału”, ale mama była nieco sceptyczna, a i czasu nie było zbyt wiele, więc uznaliśmy, że być może zapalimy następnym razem.
                Zamiast jointa kupiliśmy gofra (który pewnie był droższy) i poszliśmy na plac Dam – to taki krakowski rynek Amsterdamu. Wielka przestrzeń otoczona starymi budynkami, z Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud na czele.


                Na placu zbierają się artyści, iluzjoniści i inne tego typu osoby. Tatę oczywiście najbardziej zaciekawiła dziewczyna pokryta w całości kolorową farbą, pod którą kryło się nagie ciało. Miała co prawda majtki, ale tata nie chciał w to uwierzyć. Tak czy siak, wyglądała naprawdę ciekawie. Za drobną opłatą można było zrobić sobie z nią zdjęcie.


                Skoro były już gołe panie, to przyszedł czas na Dzielnicę Czerwonych Latarni...

                A jak tak było? O tym już wkrótce!

1 komentarz:

  1. Dzięki za wspaniałe opisy i relację. Poczułam się jakbym tam była.Może kiedyś i ja zwiedzę te miejsca.macie wspaniałych rodziców. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń