Zapadał zmierzch, gdy z Le Morne
ruszyliśmy na lotnisko. Tak jak tydzień wcześniej, mieszkańcy wyspy spędzali
niedzielny wieczór na piknikowaniu przy wodzie. W mijanej wiosce na boisku
szkolnym trwał jakiś festyn – żywiołowa muzyka i tłumy młodzieży zwracały uwagę
już z daleka. Oczywiście minięcie tego miejsca było kłopotliwe, bo na wąskiej
drodze z obu stron parkowały samochody. Słońce już prawie zaszło, więc nad
naszymi głowami kołowały całe chmary wielkich nietoperzy. Co prawda już się do
nich przyzwyczailiśmy, ale było ich tyle, że naprawdę byliśmy zaskoczeni.
Machały szerokimi skrzydłami, jakby chciały się z nami pożegnać.
Z tym maluchem wróciłam do domu, więc mam namiastkę nietoperzowej krainy. ;)
Nie będę kryć, że w oczach
szkliły mi się łzy. Już tęskniłam za tą dziką przyrodą: rybkami płynącymi przy
stopach, nietoperzami kołującymi nad głowami, wodą kokosową i malowniczymi
wodospadami. Za jaszczurkami na ścianach i wielką górą, którą widzieliśmy, gdy smażyliśmy się na plaży. Nawet
za tym, że przeżycie na drodze nie jest proste. Za tym, że znalezienie lokalu,
w którym można zjeść bez ryzyka zatrucia, graniczy z cudem. Za tym bałaganem i
luzem. Oraz za życzliwymi ludźmi, którzy
zostali w hotelu. Co tu wiele mówić – Afryka skradła mi serce.
Tymczasem jechaliśmy i
walczyliśmy o życie. Ostre skręty i gwałtowne hamowanie to była norma. Autobus
jadący przed nami zatrzymał się na światłach i wypuścił człowieka tuż pod koła
samochodu jadącego z naprzeciwka. Mężczyzna przeżył, więc nikt się nie przejął.
W autobusie świeciły się jarzeniówki, dlatego dokładnie widzieliśmy, że
pasażerowie… wstali i tańczyli. Na tyle pojazdu trwała prawdziwa dyskoteka. Jak te dziewczyny się ruszały! Trzeba przyznać, że miały czym
potrząsać i robiły to bez cienia skrępowania.
Było ciemno, czas wylotu coraz bliżej, a my się pogubiliśmy. Oznaczenia dróg są słabe, kierunkowskazy
często nie są większe od kartki formatu A4… Pędziliśmy (na ile było to możliwe
na tych drogach), ale bez przerwy musieliśmy omijać źle zaparkowane samochody,
co znacznie nas spowalniało.
- A jakby tak zadzwonić na
policję? Ciekawe, czy by ich wszystkich odholowali…
- No nie wiem… Przecież tutaj
właśnie policja stoi…
Faktycznie. Nawet radiowóz zaparkowano tak, że klasyfikował się do odholowania. No cóż. Trzeba było zacisnąć
zęby i jechać dalej.
W końcu dotarliśmy na lotnisko. W
wypożyczalni samochodów nie było miejsca na parkingu, a każdy jeździł odwrotnie
do znaków. Czyli niby Mauritius, nie Kongo… ale jednak kongo.
Okazało się, że nasze bagaże są
za ciężkie, ale nasz urok osobisty i zdolności negocjowania (,,No co pan,
mam wyrzucić buty czy te pamiątki, które kupiłam, że pokazać, jaki wasz kraj
jest cudowny?”) przekonały pana odpowiedzialnego za odprawy, że bagażowi nie
zorganizują strajku, jeśli będą musieli podnieść walizkę cięższą o te trzy
kilogramy. Przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa, w paszportach pojawiły się
kolejne pieczątki z dodo, a my mogliśmy pójść coś zjeść.
Na Mauritiusie jest tylko jedno
lotnisko, które nie jest zbyt wielkie. Dlatego w dwóch dostępnych restauracjach
panował ścisk jak w szatni szkolnej po siódmej lekcji. Wydaliśmy nasze ostatnie
rupie na obiad i przekąski, które planowaliśmy zabrać do samolotu. Wraz z Tiną
bardzo cieszyłyśmy się, że udało nam się dostać waniliową Mirindę i
Coca-Colę z napisem ,,Podziel się radością z Husseinem” – uwielbiamy przywozić
do domu rzeczy, których raczej nie dostanie się w Polsce. Zwłaszcza ta cola nas
bawiła, bo pewnie w całej Europie takich nie ma.
Zadowoleni załadowaliśmy się do
samolotu. Mieliśmy lecieć całą noc, więc planowaliśmy dużo spać. Okazało się,
że tym razem lecimy nieco starszym modelem – miał co prawda monitorki, ale nie
można było sobie wybierać filmów. Pan pilot miał pilot, że tak to ujmę. Znowu
dostaliśmy zestawy małego podróżnika z grzebykiem i innymi bajerami, zapięliśmy
pasy i obejrzeliśmy film instruktażowy, któremu oczywiście daleko do tego
najlepszego na świecie filmu przygotowanego przez linie lotnicze Nowej
Zelandii:
Tak czy siak, maurytyjski też jest
niezły:
Tuż przed startem obsługa zrobiła
coś, co zaskoczyło nawet naszego tatę, który niejedno w samolotach już widział.
Stewardzi przeszli przez cały samolot ze sprayami w rękach i rozpylali je nad
naszymi głowami. Z pewnością miało to zapobiec przewiezieniu nielegalnych
owadzich imigrantów do Europy.
Wkrótce wszystkich ogarnęła
senność. Podejrzewam, że to nie tylko kwestia ciemności panujących za oknem.
Czytałam kiedyś, że załoga samolotu często stosuje prosty trik – zwiększenie temperatury
w kadłubie rozleniwia i powoli usypia pasażerów, dzięki czemu nie trzeba się
nimi zajmować. Sprytne. I działa.
Ale nawet ciepło i ciemność nie
zmuszą do snu, kiedy przestaje być wygodnie. Lot trwał prawie pół doby, więc po
kilku godzinach siedzenia zaczęłyśmy wariować. Miałam wrażenie, że moje kolana
eksplodują, a wyprostować ich za bardzo nie mogłam. Wraz z Tiną
uskuteczniałyśmy jogę samolotową – zwijałyśmy się jak precle, żeby tylko jakoś
zmienić pozycję. Przy czym mojej długonogiej siostrze było dużo trudniej, więc
dla wyrównania naszego poziomu nieszczęścia oddałam jej moją poduszkę-rogala. Była
super, dmuchana. W zamian za nią dostałam poduszkę wypełnioną groszkiem. Niby
miękka, ale rogal był o niebo lepszy – idealnie leżał na karku, a dzięki temu,
że był dmuchany, można było samemu ustalić stopień twardości. Po locie można
spuścić powietrze i poduszka nie zajmuje miejsca w torbie. Serdecznie polecam!
,,Nie szkodzi... I tak nie lubię, kiedy mi wygodnie."
Taka jest, niestety, samolotowa rzeczywistość.
Wylądowaliśmy w Paryżu. Bardzo
długo kołowaliśmy na lotnisku, a później jeszcze musieliśmy podjechać autobusem
na nasz terminal. Dziwna organizacja, biorąc pod uwagę, że Air Mauritius jest jakby gałęzią Air France, więc przywileje typu pierwszeństwo do
parkowania blisko terminali powinny być normą… Ale jednak nie.
Okazało się, że czeka nas kolejna
kontrola bezpieczeństwa. Nie znoszę tego, że podczas lotów łączonych trzeba
przez to przechodzić po kilka razy (pisałam o tym już wcześniej). Tym bardziej, że obsługa lotniska ma niesamowitą
zdolność do irytowania ludzi.
Wyobraźcie sobie taką sytuację:
Przeszliście bez problemu
kontrolę tysiące kilometrów od Europy. 14 godzin później jesteście zmęczeni, wszystko was boli, włosy są rozczochrane, twarz wygląda tragicznie… Marzycie
tylko o tym, żeby już być w domu, ale wiecie, że czeka Was jeszcze co najmniej
8 godzin podróży… A tu strażnik mówi: ,,Wyrzuć tę puszkę”. Że co? Że Husseina?
Nie chce Wam się oczywiście wierzyć. Przecież kupiliście picie już po przejściu
kontroli na poprzednim lotnisku. Ale pan strażnik się upiera. Wasza jedyna
radość, ostatnie zaoszczędzone rupie wydane na napój… Wszystko to ląduje w
koszu. Chce się kląć. Chce się potrzepać puszką i cisnąć ją o podłogę, żeby pokazać
Francuzom fontannę polskiej złości. W końcu chce się kogoś uderzyć. Ale nie
można, trzeba się pogodzić z sytuacją i przejść do kontroli paszportowej.
A tam też zamieszanie. Ustawiamy
się w jednej kolejce, ludzie przed nami przechodzą, a tymczasem za nami
ustawiają się inni. A pracownica… Zamyka nam przejście przed nosem i otwiera z
drugiej strony – tam, gdzie podeszli ci za nami. Oni przechodzą, a pracownica…
Znowu zamyka bramkę przed nami i puszcza ludzi z drugiej strony.
- Co się tu, kurna, wyrabia? –
Tata nie wytrzymał nerwowo. – Wypuścisz nas wreszcie, kobieto?
- Niech pan nie będzie niemiły! –
Kobieta po raz kolejny zamknęła przed nami przejście i przepuściła innych
ludzi.
- No zaraz mnie coś trafi! Czemu
oni przechodzą, a my nie?
- Bo oni przyszli…
- My też przyszliśmy. Pierwsi!
W końcu kobieta łaskawie nas
przepuściła z miną wyrażającą wielkie zdegustowanie. Podeszliśmy do okienka,
gdzie sprawdzano paszporty. My przeszłyśmy bez problemu, ale tata trafił na
kolejnego ważniaka. Nawet nie wiem, kiedy od zwykłego ,,dzień dobry” rozmowa
rozwinęła się do czegoś takiego:
- Daj mi już tę pieczątkę,
człowieku! Ile można tu stać? Zaraz się spóźnię przez ciebie na samolot!
- No trudno, najwyżej polecisz
następnym!
- Możliwe! Ale na pewno to już
nie będzie Air France, bo widzę, że w tym kraju pracują sami debile!
- Mogę cię aresztować za obrazę
urzędnika państwowego!
- A dobra, dawaj! Mam już dzwonić
do ambasady?
W końcu odciągnęłyśmy tatę od
okienka, bo wiedziałyśmy, że faktycznie był gotów dać się aresztować - nie
miał zamiaru odpuścić urzędasowi.
Cała ta sytuacja bardzo nas
wzburzyła. Na twarzy miałam jednak złośliwy uśmieszek. W torbie znalazłam
soczek z rurką, którego nikt nie zabrał. To było takie moje małe trofeum – może
i skonfiskowali puszkę, którą miałam się podzielić z Husseinem, ale nie znaleźli
zwykłego kartonika z napojem.
To był dowód na to, że te
wszystkie procedury bezpieczeństwa są bardzo wybiórcze i zupełnie nieefektywne. Ja przeniosłam soczek, tata kiedyś przewiózł coś znacznie ciekawszego... Po raz kolejny utwierdziłam się w smutnym przekonaniu, że można sprawdzać
turystów po pięć razy, kazać im iść boso, obmacywać, konfiskować kremy w zbyt
dużych pudełeczkach, ale jeśli terrorysta będzie chciał, to przemyci swoją
bombę tak, jak ja przemyciłam soczek. Zawsze znajdzie sposób, by obejść system.
Ataki w Paryżu potwierdziły moje
przypuszczenia. Tym razem naprawdę chciałabym się mylić, ale czułam, że coś
takiego się wydarzy. I to właśnie we Francji. Dlatego zrezygnowałyśmy z
wyjazdu do Paryża we wrześniu. Okazało się, że dobrze zrobiłyśmy. Ciężko
uwierzyć w to, co się stało… Ale nie mogłabym szczerze powiedzieć, że się tego
nie spodziewałam.
Nie chcę jednak kończyć opisu
naszych wspaniałych wakacji tak smutną refleksją. Dlatego też powiem Wam, że
umycie zębów po długim locie działa prawie jak medytacja – daje nowe spojrzenie
na świat i napawa optymizmem. Mimo wszystko wracaliśmy do domu w dobrym
nastroju.
W samolocie do Warszawy rodzice
musieli siedzieć osobno, bo Tina ukradła im bilety z miejscami obok siebie.
- Jak mam siedzieć obok jakiegoś
grubasa, to obok swojego grubasa – powiedziała, patrząc na mnie wymownie.
Prawie się wzruszyłam.
I na tym niech zakończy się ta
opowieść. Wakacje były wspaniałe. Jeśli kiedyś będę miała szansę, znowu przejdę
każdą kontrolę i wsiądę do niewygodnego samolotu, żeby tylko wrócić na
Mauritius. Albo polecieć w inne miejsce w Afryce. Pożegnanie z nią było
trudne, powrót do Europy i jej sztywnych zasad bolał…
Ale przynajmniej drogi
mamy lepsze. S8 w Warszawie była jak objawienie po tym, co przeżyliśmy na
wyspie. Wszędzie dobrze. A z rodziną najlepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz