Studia i bycie odpowiedzialną za własne obiady dziewczyną są tak bardzo zajmujące, że znalezienie czasu na pisanie graniczy z cudem. Ale miło w tym pędzie zatrzymać się i powspominać te spokojne i leniwe chwile sprzed kilku tygodni. Tym bardziej, że to już prawie koniec opowieści.
Zbliżał się koniec naszej afrykańskiej przygody, więc przedostatni dzień postanowiliśmy spędzić w hotelu, relaksując się przed długą podróżą do domu.
Zbliżał się koniec naszej afrykańskiej przygody, więc przedostatni dzień postanowiliśmy spędzić w hotelu, relaksując się przed długą podróżą do domu.
Już od rana było wesoło. Tina
poprzedniego dnia spróbowała shake’a na śniadaniu, a że nie planowała wstawać,
zamówiła sobie taki z dostawą do pokoju. Z dostawą w wykonaniu taty,
oczywiście. Zwinęliśmy szklankę z napojem i przemknęliśmy przed obsługą jak
nastolatki kradnące kosmetyki w centrum handlowym. Po drodze do pokoju
napotykani ogrodnicy patrzyli na nas z rozbawieniem, myśląc pewnie o tym, że
mogliśmy przecież zamówić śniadanie do pokoju. Ale przecież typowi Polacy muszą
robić wszystko po swojemu. ;)
Gdy rozłożyłyśmy się na plaży i
zanurzyłyśmy się w książkowych światach, podszedł do nas obnośny handlarz bransoletkami
i innymi cudeńkami. Doskonale wyczuł moment, kiedy dołączył do nas tata, czyli
,,Big Boss”. Trzeba mężczyźnie przyznać, że zna się na handlu – wyczuł
najsłabsze ogniwo (tatę) i wiedział, jakie błyskotki pokazać srokom (mamie i mnie), żeby można było podjąć negocjacje. Faktycznie sprzedawał ładne rzeczy,
ale oczywiście po bardzo zawyżonych cenach. Na szczęście trafił na równego
sobie zawodnika.
- Szefie, ale ty jesteś bogaty, a
ja mam dwie córki na utrzymaniu.
- Ale ja też mam dwie córki, widzisz
je przecież. Przez nie też jestem spłukany.
- Nie żartuj, Szefie, przecież stać
cię na wakacje tutaj.
- Było mnie stać. A teraz już na
nic mnie nie stać.
- Nie żartuj, Szefie, nie żartuj.
Zobacz, to różowy koral, bardzo rzadki… Szanowna pani spojrzy, jak będzie
pasować. I to. I to też. I jeszcze to.
W końcu
tata tak gościa zbajerował, że dostałyśmy sześć bransoletek w cenie jednej.
Obaj panowie czuli, że mogą mówić tylko o połowicznym zwycięstwie - facet zarobił, ale liczył na więcej, a tata wydał więcej, niż planował. Za to my z
mamą mamy bransoletki.
Wieczorem umówiliśmy się w barze z
polską rodzinką, którą poznaliśmy trzy dni wcześniej. Spędziliśmy razem miłe
trzy godziny wypełnione rozmowami na tematy wszelakie. Co ciekawe, najwięcej
czasu przegadałam z jedenastolatką siedzącą obok mnie – dziewczynka była bardzo
mądra jak na swój wiek i naprawdę dobrze się jej słuchało.
Okazało się, że ci ludzie wykupili
wakacje w biurze podróży. Była ich czwórka (dwójka dorosłych + dwie nastolatki)
i mieszkali w jednym mieszkanku (dziewczyny miały pokój bez okna). Mieli o tyle
dobrze, że wykupili sobie kolacje, ale poza tym drobiazgiem nasz samodzielny
wyjazd bardziej się opłacał. Owszem, szukanie lotów i hoteli jest czasochłonne,
ale dzięki poświęconemu czasowi zaoszczędziliśmy kilka tysięcy złotych, które
oni zostawili w biurze. I mieliśmy dwa mieszkania, nie jedno. Niezależność
górą! ;)
***
W nocy miałyśmy przygodę z serii
tych, które mogą doprowadzić do zawału. O 5.30, kiedy obie z Tiną znajdowałyśmy
się gdzieś głęboko w fazie REM, nagle w naszym pokoju coś eksplodowało,
wrzeszczało, chciało kogoś zabić… A nie, wszystko w porządku! To tylko komputer w całkowitych ciemnościach zaczął grać piosenkę z „Franklina”.
Zanim wyplątałam się z kołdry, zdążył wykrzyczeć chyba całą zwrotkę.
Kiedyś zdarzyło mu się o trzeciej w nocy zafundować nam pobudkę
z piosenką happysadu (czy Was też zastanawia to, że nazwę tego zespołu piszę
się małą literą?), ale Franklin to przebił.
***
Niedziela – ostatni dzień rajskich
wakacji.
Wyjechać z hotelu musieliśmy
dopiero o 17. Zazwyczaj trzeba się wymeldować do 12, czasem można zostać do 14,
ale do 17? To się raczej nie zdarza. Postanowiliśmy zapytać. Do naszego pokoju
zadzwoni kierownik i powiedział mi, że rodzice muszą się wynieść ze
swojego pokoju, ale my możemy zostać tak długo, jak chcemy. Co więcej: oznajmił, że na obiad możemy iść bez żadnych dopłat. Powiedział to tak, jakby
to było coś oczywistego. Ja natomiast zbierałam szczękę z podłogi. Spróbujcie kiedyś
wynegocjować darmowy obiad w europejskim hotelu i powiedzcie mi, jak Wam poszło,
dobrze? Mogę się założyć, że nie będzie to łatwe. A na Mauritiusie to zupełnie
normalne. Coś wspaniałego.
Skoro mogliśmy zostać dłużej,
zdecydowaliśmy się pójść na basen. Co prawda było trochę szaro i chłodno, ale
uśmialiśmy się niesamowicie – nurkująca Tina to zjawisko, które trzeba
zobaczyć, bo nie da się tego opisać. Ale chwilami wyglądała jak syrenka, trzeba
jej to oddać.
Prawda, że syrenka?
A ja... Powiedzmy, że jestem foką.
Gdy wróciliśmy do pokoju, okazało
się, że… karta przestała działać. Tata musiał więc biec do recepcji, żeby nam
ją aktywowali, a my po raz kolejny doceniłyśmy to, że przed wejściem do pokoju
były miękkie fotele.
Po obiedzie przyszedł czas na
spakowanie ostatnich rzeczy, co szło dość sprawnie, bo zazwyczaj w drogę
powrotną łatwiej się spakować. Nie trzeba przecież decydować, co trzeba zabrać.
No chyba że leci się tanimi liniami i ma się dylemat pt. ,,Wziąć kupione
pamiątki czy te jedyne jeansy, które i tak z trudem zmieściły się w walizce?” –
my na szczęście mieliśmy aż 23 kg limitu, więc można było spakować wszystko.
W oczekiwaniu na wózek, który miał
zabrać nasze bagaże, wybrałam się po raz ostatni na plażę. Koleżanka Hania
wpadła ostatnio na pomysł, żeby w różnych zakątkach świata wieszać
własnoręcznie zrobione flagi, które ktoś później może zabrać i powiesić w innym
kraju czy na innym kontynencie. Tak więc (dzięki umiejętnościom krawieckim mamy i
spodniom roboczym taty) i ja dołączyłam do inicjatywy Flag the Rabbit i zawiesiłam
swoją flagę na maurytyjskiej palmie. Co prawda nikt jeszcze nie wysłał Hani
zdjęcia z informacją, gdzie zawędrowała flaga (być może została zdjęta przez
pracowników), ale podjęłam próbę. I planuję robić to dalej, może któraś flaga
faktycznie zwiedzi świat.
I, wierzcie mi lub nie, kiedy tak stałyśmy z mamą na tej plaży i po raz ostatni podziwiałyśmy ocean w złotym blasku słońca, na horyzoncie zauważyłyśmy wypukłe kształty pojawiające się i znikające wśród fal. Delfiny. Czy istnieje lepsze pożegnanie z rajem?
I, wierzcie mi lub nie, kiedy tak stałyśmy z mamą na tej plaży i po raz ostatni podziwiałyśmy ocean w złotym blasku słońca, na horyzoncie zauważyłyśmy wypukłe kształty pojawiające się i znikające wśród fal. Delfiny. Czy istnieje lepsze pożegnanie z rajem?
Przyjechał pan bagażowy. Zapakował i nas, i walizki na wózek. Pomknęliśmy do recepcji, gdzie tata uregulował
rachunek, a bagażowi dali nam na pożegnanie butelki wody i wykazali się wyjątkowymi
zdolnościami do układania klocków Jenga, dzięki czemu mogli jakoś sensownie upchnąć
walizki do bagażnika, co wydawało się niewykonalne. Dostali za to kilka dolarów
i uśmiechali się jeszcze szerzej niż wcześniej. Od razu wiedziałam, że będę
tęsknić za tymi uprzejmymi i radosnymi ludźmi. I za ich życzliwością, która
przecież nie jest wpisana w koszty pobytu w hotelu. Jest przejawem ich własnego
podejścia do pracy i ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz