Dziś
chciałabym Was zabrać w podróż nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie.
Cofniemy się o trzy lata, by opowiedzieć o chwilach, gdy byłyśmy szalonymi
fankami. Kiedy wyglądałyśmy jak małe kulki z grzywkami. Ale, co najważniejsze,
o chwilach, kiedy na każdym kroku naprawdę czułyśmy atmosferę Świąt. Zabieram
Was do grudniowej, otulonej śniegiem Norwegii…
Oczywiście jechałyśmy na koncert. Koncert świąteczny mniej więcej tydzień przed Wigilią. Był to nasz czwarty wyjazd do Norwegii, ale pierwszy zimą. Drugi bez rodziców, którzy odwieźli nas jedynie na lotnisko Modlin i pomachali nam na pożegnanie. Przeszłyśmy odprawę, czas było wchodzić do samolotu, gdy nagle...
Oczywiście jechałyśmy na koncert. Koncert świąteczny mniej więcej tydzień przed Wigilią. Był to nasz czwarty wyjazd do Norwegii, ale pierwszy zimą. Drugi bez rodziców, którzy odwieźli nas jedynie na lotnisko Modlin i pomachali nam na pożegnanie. Przeszłyśmy odprawę, czas było wchodzić do samolotu, gdy nagle...
-
Proszę włożyć walizkę do tego koszyka!
Posłuchałam
głosu nieznoszącego sprzeciwu i grzecznie umieściłam walizkę w metalowej ,,klatce”
do mierzenia. A właściwie starałam się ją tam umieścić, bo nie chciała wejść.
Plastikowy uchwyt uniemożliwiał wepchnięcie jej.
-
Ta walizka jest za duża. Musi pani dopłacić milion monet – usłyszałam. No
dobra, było to nieco ponad sto złotych, ale i tak bolało. WizzAir i te ich
regulacje!
-
Ale widzi pani przecież, że ta walizka by weszła… Tylko rączka ją blokuje!
-
Więc nie wchodzi. Trzeba dopłacić.
-
To może ja tę rączkę urwę, co?
Współpasażerowie przyglądali się tej scenie z zainteresowaniem. W ich oczach widziałam współczucie i dużo zrozumienia – nie tylko my miałyśmy ten problem. Po chwili powstała mała loża szyderców, którzy z wielkim zapałem dogadywali ,,przepisowej” pracownicy. Kobieta nie miała lekko, ale w końcu wszystkich nas wpuściła na pokład. Tyle że mnie lżejszą o tę stówkę.
Współpasażerowie przyglądali się tej scenie z zainteresowaniem. W ich oczach widziałam współczucie i dużo zrozumienia – nie tylko my miałyśmy ten problem. Po chwili powstała mała loża szyderców, którzy z wielkim zapałem dogadywali ,,przepisowej” pracownicy. Kobieta nie miała lekko, ale w końcu wszystkich nas wpuściła na pokład. Tyle że mnie lżejszą o tę stówkę.
Ale
czymże jest stówka wobec Norwegii? Gdy za oknem pojawiły się nasze ukochane fiordy,
serca zaczęły bić dwa razy szybciej. Po chwili siedziałyśmy już w pociągu.
Tonsberg nie jest daleko od lotniska, więc podróż nie trwała długo, ale
zdążyłyśmy nacieszyć oczy ośnieżonymi polami i domkami. Konie biegały po śniegu
w pikowanych narzutkach, a po pastwisku przechadzały się… kaczki. Moja siostra
oczywiście zapomniała legitymacji, ale wyjaśniłam konduktorce, że w Polsce do
18 roku życia jest obowiązek szkolny, więc to oczywiste, że ma tę legitymację.
Kobieta uśmiechnęła się tylko i sprzedała nam bilety ulgowe. Spróbujcie tego w
PKP… ;)
Tina
objęła dowodzenie i prowadziła mnie w stronę hotelu. Byłyśmy w tym mieście
kilka miesięcy wcześniej, w wakacje, ale w zimie wszystko wyglądało inaczej.
Mimo to bez problemu trafiłyśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się fiord na
brzegach skuty lodem. A tuż obok nasz hotel, który w lobby powitał nas
świątecznymi dekoracjami.
Dwa
olbrzymie łóżka czekały, by po nich poskakać, ale powstrzymałyśmy się, bo
trzeba było zapakować prezent. Polish Rybak’s Mafia chciała go przekazać
Alexandrowi Rybakowi, a my zaoferowałyśmy swe małe walizki i przywiozłyśmy
wszystko do Norwegii. Była to większa akcja, do której powstał odpowiedni
filmik:
W
paczce była pościel z LEGO, które Rybak uwielbia, a do tego breloczek z
mistrzem Yodą. No i Ptasie Mleczko – to już taka koncertowa tradycja. Wszystko
czekało spakowane w czerwone pudełko z zieloną wstążką.
Koncert
miał być dopiero wieczorem, miałyśmy więc czas na spacer. Najpierw wybrałyśmy
się do 7Eleven po skromne (choć piekielnie drogie, jak to w Norwegii) zapasy.
Gdy tak maszerowałyśmy, natknęłyśmy się na naszych znajomych z Wielkiej
Brytanii. Anni i Dave powitali nas z wielkim entuzjazmem i oznajmili, że nasz
międzynarodowy fanklub ma zarezerwowane miejsca w kościele, gdzie miał się
odbyć koncert. Odetchnęłyśmy z ulgą, bo już sobie wyobrażałyśmy nasz ból,
gdybyśmy musiały siedzieć gdzieś na szarym końcu… Chwilę pogadaliśmy, ale było
zimno, więc wróciłyśmy do hotelu, gdzie postanowiłyśmy zwiedzić każdy kąt. Na
najwyższym piętrze było ciekawie – dość ciasno, za to z plakatami śmiesznych
ziomeczków. Spędziłyśmy tam chwilę, ale musiałyśmy wracać do pokoju, bo
przyjechała nasza zaprzyjaźniona Szwedka, Ebba, która miała dzielić z nami
pokój.
Wybrałyśmy
się na pizzę i znowu byłyśmy zaskoczone wysokim odsetkiem przystojniaków w
populacji Norwegii. Aż się oczy cieszyły. Do pizzy też, bo była bardzo dobra.
Oczywiście z ketchupem. Jedzenie pizzy z Ebbą zawsze jest zabawne, bo
dziewczyna nie może uwierzyć, że w Polsce jemy to danie z ketchupem właśnie.
Zawsze się dziwi, zawsze mówi, że jesteśmy dziwne, zawsze próbuje… I zawsze jej
smakuje. ;) A zimowy Tonsberg zaskoczył nas spokojem i ciszą. W lecie było tam gwarno, imprezowo, tłoczno... A teraz było tylko bardzo zimno. I bardzo nam się to podobało.
Gdy
nadszedł wieczór, przyszykowałyśmy się do wyjścia. Ubrane ładnie, ale nie za
ładnie (w końcu koncert miał mieć miejsce w kościele), opuściłyśmy hotel. Nie
miałyśmy daleko – po dwóch minutach byłyśmy na miejscu i… załamałyśmy się. Do
koncertu było jeszcze 40 minut, a przed nami stała już kolejka złożona mniej
więcej z dwustu emerytów. A myślałyśmy, że będziemy pierwsze! Na domiar złego
Ebba zapomniała czegoś i musiała wracać do hotelu, a zostawiła nam swój bilet. Nie
mogłybyśmy wejść bez niej. Na szczęście wróciła do nas tuż przed tym, jak
bileterka miała nas wpuścić.
Większość
miejsc zajmowali emeryci. Nieśmiało, ale z determinacją, przesuwałyśmy się na
przód kościoła. Nauczona doświadczeniem wiedziałam, że ludzie w kościele często
cisną się z tyłu, a z przodu pełno jest jeszcze miejsc. I tym razem ta zasada
się sprawdziła. Co więcej, znalazłyśmy ławki zarezerwowane dla fanklubu.
Usiadłyśmy w drugiej. Po chwili zjawił się tłumek naszych znajomych z Wielkiej
Brytanii, Norwegii, Rosji, Ukrainy, Holandii… Lista krajów była długa. Kobiety
trochę nam zasłaniały, więc uznałyśmy, że najwyżej usiądziemy na podłodze. Przy
okazji zakumplowałyśmy się z organizatorem całej trasy koncertowej. Tor Arne to
taki sympatyczny człowiek! Obiecał nam, że jeśli będziemy źle widzieć, to sam
przyniesie nam dodatkowe krzesełka i ustawi je z samego przodu.
Zrzuciłyśmy
kurtki, bo kościół miał ogrzewanie. Cóż za wygoda! Teraz mogłyśmy już spokojnie
skupić się na tym, co działo się wokół.
Przygasły
światła. Wolna melodia otuliła cichym brzmieniem kościół. ,,Cicha noc” jeszcze nigdy
nie brzmiała tak pięknie. Pojawił się Alex, który z zamkniętymi oczami czarował
nas za pomocą skrzypiec. Po chwili dołączyła do niego czwórka wokalistów, z
którymi koncertował. Dodali swoje mormorando, a cały kościół zamarł w zachwycie.
Światła
reflektorów padały na figurę Jezusa nad ołtarzem, a jej cień rysował się na
ścianie. Wszystko to (w połączeniu z muzyką) było tak wyjątkowe, tak
majestatyczne, że całą sobą poczułam magię Świąt. To samo, co czułam, gdy
miałam pięć lat i pałaszowałam barszcz z uszkami. Poczułam się tak szczęśliwa,
że zdołałam tylko wyszeptać ,,Merry Christmas, Ebba” i ,,Wesołych Świąt,
Martynku”, po czym się rozkleiłam. Chwilę zajęło mi uspokojenie się.
Artyści
przywitali się z publicznością i rozpoczęli koncert. Śpiewali głównie po
norwesku, a między piosenkami opowiadali anegdotki również w tym języku.
Niewiele rozumiałyśmy, więc Ebba starała się nam tłumaczyć niektóre fragmenty. Alex
nas zauważył, więc stroił do nas śmieszne miny, a jego przyjaciółka, Bettan,
która również nas rozpoznała, uśmiechała się promiennie. Wyglądała jak anioł,
gdy reflektory rozświetlały jej blond włosy i piękną, dojrzałą twarz.
,,The
Christmas Song” w wykonaniu Alexa sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. Jazzowa
aranżacja, doskonale opanowane gesty, dzięki którym opowiadał historię, a do
tego żywiołowa gra na skrzypcach… Właśnie takiego Alexa lubię. Mistrza sceny,
wczutego w utwór, ale nawiązującego też kontakt z publicznością.
Gdy
najstarszy wokalista opowiadał swoje historyjki, niemal cały czas patrzył
właśnie na mnie. Oczywiście go nie rozumiałam, ale nie dawałam tego po sobie
poznać. Przytakiwałam, uśmiechałam się, śmiałam się w odpowiednich momentach… I
po prostu robiłam dobre wrażenie. Tymczasem inni wokaliści już wiedzieli, że
nie jesteśmy z Norwegii. Widziałyśmy, że Alex szeptał im coś, wskazując
dyskretnie na nas.
Dlatego
na ich twarzach widać było wielkie zdziwienie, gdy poprosili publiczność o
dołączenie do wspólnego śpiewania norweskiej kolędy, a my… wyjęłyśmy kartki z
tekstem i śpiewałyśmy tak głośno, jak tylko mogłyśmy. Byłyśmy przygotowane, bo
inne fanki powiedziały nam, do których kolęd można się dołączyć, więc
ćwiczyłyśmy w domu. Udało nam się zaskoczyć artystów, którzy patrzyli na nas z
szerokimi uśmiechami. I tak było za każdym razem, gdy prosili publiczność o
pomoc.
Ostatnim
utworem wykonywanym przez norweską piątkę była podniosła pieśń ,,Deilig er
jorden”. Cały kościół śpiewał z artystami, a w pewnej chwili stało się coś
niesamowitego – ludzie zaczęli wstawać. Śpiewali na stojąco, jakby to był hymn.
Tak właśnie brzmiał, gdy setki głosów odbijały się echem w wielkim kościele. Nagle
poczułam jedność z tymi ludźmi. Przez chwilę wszyscy uczestniczyliśmy w czymś
magicznym.
Po
chwili eksplodowały oklaski. Koncert dobiegł końca, a uśmiechnięci ludzie
zaczęli opuszczać kościół. My czekałyśmy, bo Tor Arne (wyżej wspomniany
organizator koncertu) powiedział, że Alex zaraz do nas wyjdzie. W międzyczasie
pobiegłam kupić ,,Christmas Tales” – świąteczną płytę Alexa, która właśnie
wyszła. Kupiłam ich osiem, ku wielkiemu zaskoczeniu sprzedawczyni i Anni.
Oczywiście dla nas była tylko jedna – miałyśmy po prostu wiele zamówień z
Polski. ;)
Gdy
wróciłam, Alex już zdążył przywitać się z fankami i… rozpakować nasz prezent.
Rzuciłam Tinie gniewne spojrzenie, ale wiem, że nie mogła nic zrobić – ten facet
jest ciekawski jak dziecko i nie umie czekać. Był bardzo zadowolony z prezentu
i dużo się śmiał. Chwilę porozmawialiśmy, namawiałyśmy go na przyjazd do
Polski. Nagrałyśmy też życzenia dla naszej Mafii.
Tina zrobiła sobie z nim zdjęcie, ja tylko go uściskałam. Jak zwykle sporo się przekomarzaliśmy. W końcu Alex musiał uciekać, więc wraz z tłumkiem znajomych opuściłyśmy kościół i w doskonałych humorach maszerowałyśmy do hotelu. Zaczęłyśmy śpiewać ,,Feliz Navidad” i tańczyć. W pewnej chwili minął nas samochód. Mignęła nam twarz Alexa, który się z nas śmiał. Tańczyłyśmy dalej.
Tina zrobiła sobie z nim zdjęcie, ja tylko go uściskałam. Jak zwykle sporo się przekomarzaliśmy. W końcu Alex musiał uciekać, więc wraz z tłumkiem znajomych opuściłyśmy kościół i w doskonałych humorach maszerowałyśmy do hotelu. Zaczęłyśmy śpiewać ,,Feliz Navidad” i tańczyć. W pewnej chwili minął nas samochód. Mignęła nam twarz Alexa, który się z nas śmiał. Tańczyłyśmy dalej.
W
hotelowej restauracji usiadłyśmy przy małej sztucznej choince i patrzyłyśmy na
fiord, który coraz bardziej skuty był lodem. Rozmawiałyśmy, snułyśmy wielkie
plany i uczyłyśmy Ebbę, jak powinna mówić ,,Pszemek”. A gdy wróciłyśmy do
pokoju, słuchałyśmy świątecznej płyty. Gdy zadzwonił telefon Ebby, kazała mi
odebrać, bo sama nie mogła. Dzwonił jej tata, który nie zna angielskiego, ale…
zna rosyjski. I w ten oto sposób byłam w Norwegii, rozmawiałam ze Szwedem, ale
mówiłam po rosyjsku. Ciekawe doświadczenie.
Nocą,
gdy już leżałyśmy w łóżkach i miałyśmy iść spać, któraś z nas zaczęła nucić
kołysankę. Kolejna godzina minęła nam na naprzemiennym śpiewaniu i słuchaniu polskich
i szwedzkich piosenek. Było wspaniale. A spało się tym lepiej, że wiedziałyśmy,
że następny dzień spędzimy już w Oslo. Jeszcze nie wiedziałyśmy, ile spotka nas
tam przygód…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz