Przypomnijmy…
Tata wszedł na platformę, gdzie
do jego uprzęży przypięto bardzo grubą linę. Został pouczony, jak powinien ją
trzymać, po czym ustawił się w ustalonym miejscu i…
I wtedy zdarzyło się kilka rzeczy
równocześnie.
Tata skoczył i poleciał nad
kanionem, wyleciał wysoko ponad linię drzew, po czym jak na huśtawce zaczął
latać wysoko nad ziemią.
W momencie skoku nie krzyknął –
on ryknął jak lew. Mama, znajdująca się wtedy w innym miejscu i obserwująca
wszystko z góry, opowiadała później, że sekundę później słyszała ryki
prawdziwych lwów.
Tymczasem ja widziałam, że po tym
ryku, gdy tata bujał się na linie, spłoszony wielki nietoperz zerwał się do
lotu i przeleciał tuż nad tatą.
Po skoku kilka razy poleciał
naprawdę wysoko, ale powoli tracił prędkość i mógł odetchnąć z ulgą. Zawołał: ,,Nie
było tak źle!” i złapał rzuconą mu linę, dzięki której po chwili wciągnięto go
na skałę na skraju kanionu.
- Nie skaczcie! To straszne! –
Usłyszałyśmy takie okrzyki gdzieś zza drzew. – Co mi tu będziesz… Idę do nich! Muszę
im powiedzieć, żeby nie skakały. Daj spokój, to tylko drzewa, przejdę… - Na te słowa zaczęłyśmy się śmiać, bo tata
był typowym tatą i jak zwykle chciał robić wszystko po swojemu.
- Gotowe? Która skacze pierwsza?
Spojrzałyśmy z Tiną po sobie.
- Pszemo, ja to chyba jednak nie
chcę… - W oczach mojej siostry widać było przerażenie.
- Ona nie chce skakać!
- Nie chce?! – Panowie byli
wyraźnie zaskoczeni. – To może skoczycie razem? Ile ważycie?
- Ja *cenzura*, a ona *cenzura*!
- No to możecie razem! Chodźcie!
Tina szła niepewnie. Aby dodać jej
odwagi, postanowiłam być oazą spokoju i emanować pewnością siebie. Po chwili za
to oberwałam.
- A ty gdzie? Chcesz spaść?!
Rozejrzałam się. Stałam na
platformie, mniej więcej metr od przepaści. Metr to przecież dużo, prawda? Dla
tamtych panów nie. Kazali mi się przesunąć bardziej na środek i zaczęli mnie
przypinać do liny. Młodszy i wyższy z nich chciał nas odstresować, więc
żartował i analizował kolory naszych oczu, odwracając uwagę. Kiedy byłam
już przypięta, nadszedł czas na Tinę.
- Chodź, podepniemy cię do
siostry.
- Nie… Ja to jednak podziękuję.
Im bardziej mężczyźni starali się
przekonać Tinę, tym większe było jej przerażenie. Zaczęła protestować jak ten
chłopiec:
W końcu stało się oczywiste, że
prędzej zrzuci gości z platformy, niż zgodzi się skoczyć. Dlatego poszłam sama.
- Musisz trzymać linę mocno
obiema dłońmi, ale jak będziesz lecieć, to odchyl się w lewo albo prawo, żeby
nie walnąć się nią w twarz, jasne?
Kiwnęłam głową, chociaż nie byłam
przekonana, że to wykonalne.
- To teraz stań tu, gdzie te
stopy.
Na skraju platformy były
narysowane dwie stopy. Palce stykały się z nicością – nie było nawet centymetra
zapasu, od razu przepaść. Spojrzałam w dół i uderzyło mnie to, co zobaczyłam.
Było naprawdę wysoko. Ale też przepięknie. Coraz więcej adrenaliny, coraz wyższy
głos, ale też coraz większy uśmiech. Byłam gotowa.
- Mogę już? Mogę?
Wysoki młodziak uśmiechnął się.
- Możesz. Policz do trzech.
- No dobrze. Jeden…
BUM. Szarpnięcie. Pisk. Zielono
przed oczami. Szum w uszach. Powietrze uderzające twarz. Pustka w głowie.
Strach. Radość. I śmiech.
Dopiero gdy przeleciałam całą
długość ,,huśtawki” i zaczęłam spadać w dół, zrozumiałam, że już lecę. Drań
mnie oszukał! Zwolnił linkę wcześniej. W pierwszej chwili kompletnie nie
wiedziałam, co się dzieje, ale zieleń nabrała kształtów – pode mną i
wokół mnie pełno było splątanych drzew.
A kilkadziesiąt metrów niżej, w dole
kanionu, płynęła rzeka, a na niej kajaki. Za to w górze ludzie przechodzili ,,nepalskim
mostem” – takim linowym, rozdygotanym. A ja wśród tego wszystkiego rozłożyłam
szeroko ręce i cieszyłam się tym momentem wolności – skoczyłam, przeżyłam i nie
muszę się już niczego bać.
Po chwili rzucono mi linę, której
oczywiście nie złapałam. Dopiero za drugim razem mi się udało i zostałam
wciągnięta na skałę. Tata cieszył się, że żyjemy i marudził, że wysłałyśmy go
na coś takiego, ale jestem pewna, że w głębi duszy też się cieszył, że skoczył.
Prawda, Tato?
Wróciliśmy do Tiny i mamy.
Okazało się, że w czasie naszej nieobecności ta druga zaprzyjaźniła się z
jednym z fotografów. Mama nie mówi po angielsku, on nie mówi po polsku… I mieli
problem. Akurat to jedno słowo rozumieli, więc w końcu mama była „Mamą Problem”,
my byłyśmy ,,Young Problems”, a tata został ,,Big Problemem”. Do końca dnia
fotograf tak się do nas zwracał. Połowa ekipy tam pracującej z żartowała z nami,
zaczepiała i traktowała jak znajomych. Było to szczególnie widoczne, kiedy
przyjechali ludzie na ,,zip lining” czyli kolejkę tyrolską. Było ich sporo, więc
ekipa uwijała się szybko, by wszystkich obsłużyć. My też się na to wybieraliśmy,
więc i nam dano uprzęże.
Po krótkim szkoleniu wsiedliśmy do dwóch busów, które
wywiozły nas wyżej, brnąc przez jeszcze większe wertepy niż wcześniej.
Przeszliśmy kilkanaście metrów i ujrzeliśmy linę rozpiętą między dwiema górami.
Dwóch pracowników błyskawicznie się do niej przypięło i przeleciało nad
kanionem, popisując się swymi umiejętnościami. Ludzie ustawili się w kolejce i
jeden po drugim przejeżdżali na drugą stronę.
Wcześniej zabroniłyśmy tacie
wziąć kamerę, żeby jej nie zgubił, a teraz ze zdziwieniem obserwowałyśmy Japonkę
z kijem do selfie, która włączyła nagrywanie w swoim złotym iPhonie 6 i leciała,
z radością krzycząc ,,Jajajajajaja!” i machając do telefonu, nawet nie patrząc
na to, co dzieje się wokół niej.
Po niej leciały też trzy
dziewczyny o hinduskich rysach. Na stopach miały, o ironio, japonki. Zastanawiałyśmy
się, ile butów zniknie w dżungli pod nami.
Ku naszemu zdumieniu, mama
ruszyła przed nami i jako pierwsza pozwoliła się przypiąć do liny. Jej lęk
wysokości z pewnością krył się gdzieś z tyłu głowy, ale go uciszyła, tak jak
ucisza przedszkolaki w swojej grupie. Po chwili poleciała przed siebie, a my
patrzyliśmy z podziwem.
Ja byłam następna. Gdy straciłam
grunt pod nogami, znowu zaczęłam radośnie się śmiać. Trudno było utrzymać się
przodem do kierunku jazdy, ale machałam kończynami, by jakoś tego dokonać. I
znowu zachwycałam się wszechogarniającą zielenią i wodospadami, które widziałam
w dole.
Tina przyleciała z gracją elfa i
z uśmiechem pięciolatki.
Za to tata… Wpadł jak rakieta i wywrócił faceta, który
sterował linami tak, by wyhamować lecących. Trzeba przyznać, że miał dobre
wejście. :P
Myśleliśmy, że będziemy mieli
tylko jeden zjazd, tymczasem okazało się, że cała trasa liczy ich aż pięć –
nasza radość była olbrzymia. Zwłaszcza mamy, która chyba poczuła, że rosną jej
skrzydła i chciała latać i latać. Tak więc zjechaliśmy jeszcze cztery razy.
Jeden ze zjazdów był podwójny –
mama poleciała z tatą, ja z Tiną.
Był to zjazd dość zabawny, bo pod koniec lina
była skierowana do góry, żeby łatwiej było wyhamować. Ale Tina jest dość lekka
i… zaczęła się cofać. Dziewczyna z obsługi szybko rzuciła się na ziemię i
podała Tinie swoją nogę do złapania, po czym moja siostra-szczypiorek została
wciągnięta.
Zaraz po niej leciała para
dzieci, które wszędzie zjeżdżały razem, żeby mieć minimalną wagę. Ale i to nie
wystarczyło. Maluchy nie doleciały do końca i zaczęły się cofać.
Chłopak z obsługi w ułamku sekundy przypiął się do liny i skoczył za nimi,
objął je nogami i wciągnął się z powrotem jak małpka. Zajęło to może dziesięć
sekund i wyglądało naprawdę imponująco. Obsługa non stop dawała popis swoich
umiejętności – loty do góry nogami i przypinanie się do liny, gdy już skoczyło
się ze skraju przepaści… Za każdym razem wstrzymywałam oddech, gdy robili coś
takiego. Mają świetną pracę!
O dziwo, Japonka nie straciła
iPhone’a, a Hinduski - japonek. Wszyscy przeżyli. Wszyscy wracali uśmiechnięci.
Kupiliśmy zdjęcia, zagadując naszego ,,Pana Problem”, a później wsiedliśmy do
autobusu, który miał nas zabrać do wyjścia. Pomachałyśmy ekipie na pożegnanie.
Oni również zbierali się już do domu. Dochodziła 17, więc park kończył pracę. Musieliśmy wyjść przez sklepik z pamiątkami. Do samochodu wróciłam z pluszowym nietoperzem i breloczkiem-jaszczurką. Z głośników wciąż dobiegała nas muzyka z ,,Małej Syrenki".
Pojechaliśmy na obiad do
Flic-en-Flac. Byliśmy szczęśliwi po całym dniu pełnym wrażeń, ale padaliśmy z
nóg. Polecamy Wam trochę strachu - adrenalina jest najlepszym narkotykiem na
świecie. I w 100% naturalnym. A skutkiem ubocznym jest po prostu głupawka. J
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń