Jestem
śpiochem. Nie takim jak Tina, ale jestem. Wstanie przed dziewiątą jest dla mnie
trudne. A mimo to w poniedziałek wstałam o ósmej. A że ciężko powiedzieć, w
jakiej strefie czasowej żył mój organizm, można powiedzieć, że wstałam o
szóstej (czasu polskiego). Pewnie myślicie, że byłam jak Garfield i syczałam
tylko, że nie lubię poniedziałków? Nic z tych rzeczy. Takie poniedziałki
uwielbiam! Już tłumaczę…
Nikt
nie kazał mi wstawać tak wcześnie. Rodzice i Tina twierdzili nawet, że na pewno
mi się odechce i nie wyjdę z łóżka. Ja czegoś nie zrobię? Rzucacie mi wyzwanie?
W
piętnaście minut się ogarnęłam i cichaczem wyszłam z pokoju. Tinie nawet
nie drgnęła powieka. Hotelowi goście w większości jeszcze spali, za to nieliczni
spotykani pracownicy byli uśmiechnięci, chociaż zaspani. Rześkie powietrze przyjemnie
smagało twarz i rozbudzało. Raźnym krokiem weszłam do hotelowego SPA. Siedziała
tam blondynka w dresie, stanęłam w pobliżu. I czekałyśmy. Po chwili z jednej
sali wyskoczyła radosna kobietka po trzydziestce i zapytała, czy przyszłyśmy na
jogę. Potwierdziłyśmy, więc poprowadziła nas do najwspanialszej sali do ćwiczeń,
jaką w życiu widziałam. Na dywanie znajdowały się maty. Przy każdej leżał ręczniczek i butelka wody. Wokół, przy
ścianach, błyszczały jedwabne poduszki. Panował nastrojowy półmrok, a
rzeźby zdawały się emanować spokojem.
Wraz
z moją blond towarzyszką zajęłyśmy maty i rozpoczęłyśmy pogaduszki z joginką.
Liczyłyśmy, że ktoś jeszcze się pojawi. I faktycznie, dołączyły do nas jeszcze
cztery kobiety. Było nas sześć: Francuzka, Niemka, Polka.. I trzy nie wiadomo skąd. Część z nas
nie znała francuskiego, część nie posługiwała się angielskim, więc instruktorka
mówiła w obu językach. Trwało to nieco dłużej, ale przecież nigdzie nam się nie
spieszyło. Rozpoczęłyśmy ćwiczenia. Okazało się, że tylko ja miałam wcześniej
do czynienia z jogą. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo wszystkie
robiłyśmy to samo, tylko na różnych poziomach. W Polsce byłam na zajęciach u
dwóch joginek, które są naprawdę dobre w swym fachu, ale mieszają style, żeby
było ciekawiej. Tymczasem tutaj ćwiczyłyśmy tylko Hatha-jogę. Czuło się, że dla
prowadzącej zajęcia kobiety nie są to tylko ćwiczenia, ale cała filozofia. „Ha”
znaczy „słońce”, a „tha” – „księżyc”. Symbolizują one równowagę. Jak yin i yang.
Tymczasem „hatha” oznacza „siłę”. Dlatego, tłumaczyła instruktorka, będziemy
robić asany wspomagające równowagę i siłę właśnie.
Pokazała nam ćwiczenia oddechowe, mające pomóc nam zachować młodość, oraz inne, zwiększające gibkość. Wspaniałe było to, że hinduskie słowa używane przez joginkę brzmiały u niej naturalnie – sama miała hinduskie korzenie, więc używała po prostu swojego języka. Podczas ćwiczeń opowiadała o tym, że zaczęła ćwiczyć jogę, gdy była na studiach i miała załamanie nerwowe. O tym, że gdy nie pracuje w hotelu, prowadzi lekcje dla ubogich dzieci, które uwielbiają te zajęcia – robi to charytatywnie. Mówiła o wielu rzeczach, a wszystko przeplatała niewymuszonymi żartami, które wywoływały uśmiech nawet w chwilach, gdy wraz z współćwiczącymi miałam wrażenie, że zaraz mięśnie pękną mi z wysiłku. Co ciekawe, podczas lekcji w Polsce zwykle włącza się muzykę relaksacyjną. Tutaj nie było to potrzebne – tuż za ścianą i na dachu krytym strzechą koncertowały ptaki. Można było odpłynąć…
Pokazała nam ćwiczenia oddechowe, mające pomóc nam zachować młodość, oraz inne, zwiększające gibkość. Wspaniałe było to, że hinduskie słowa używane przez joginkę brzmiały u niej naturalnie – sama miała hinduskie korzenie, więc używała po prostu swojego języka. Podczas ćwiczeń opowiadała o tym, że zaczęła ćwiczyć jogę, gdy była na studiach i miała załamanie nerwowe. O tym, że gdy nie pracuje w hotelu, prowadzi lekcje dla ubogich dzieci, które uwielbiają te zajęcia – robi to charytatywnie. Mówiła o wielu rzeczach, a wszystko przeplatała niewymuszonymi żartami, które wywoływały uśmiech nawet w chwilach, gdy wraz z współćwiczącymi miałam wrażenie, że zaraz mięśnie pękną mi z wysiłku. Co ciekawe, podczas lekcji w Polsce zwykle włącza się muzykę relaksacyjną. Tutaj nie było to potrzebne – tuż za ścianą i na dachu krytym strzechą koncertowały ptaki. Można było odpłynąć…
Lekcja
skończyła się zdecydowanie za szybko. Godzina minęła błyskawicznie i trzeba
było pozwijać maty i odnieść je do szafy. Sala wyglądała magicznie, więc
zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie na bloga.
-
Jasne, że tak! Albo lepiej ja ci zrobię zdjęcie! – Joginka zaświeciła białymi
zębami i z radością przejęła mój telefon. – Stań tutaj! Albo tutaj! O tak… Albo
tak… Super, ale jeszcze jedno! Coś się rozmazuje! Kwiat lotosu na rękach? Wow,
super! Ale się rozmazuje… Jeszcze jedno!
Rozszalała
się i z dobrych dziesięć minut bawiła się moim telefonem, a ja korzystałam z
okazji do rozmowy. Reszta kobiet już sobie poszła, więc zostałyśmy same. W
końcu robienie zdjęć się jej znudziło, usiadła więc koło mnie na macie.
-
Co to jest blog? - Zadała pytanie, którego się nie spodziewałam. Wyjaśnienie
zajęło mi chwilę, bo kobieta nigdy o czymś takim nie słyszała, ale pomysł jej
się spodobał i z radością przyjęła do wiadomości, że opiszę jej zajęcia. :)
Zbliżała
się dziesiąta, kiedy to przestają podawać śniadanie. Przez chwilę wahałam się,
czy powinnam iść na stołówkę, czy po rodziców. Wybrałam drugą opcję.
Maszerowałam już dziesięć minut, gdy zobaczyłam, jak pędzą do wózka, który się
dla nich zatrzymał. Tak jak myślałam, zaspali na śniadanie. Ruszyłam do nich
biegiem, ale gdy już prawie dotarłam, wózek ruszył. Zawróciłam i ruszyłam
sprintem, krzycząc radośnie: „Cześć, rodzice!”, na co oni podnieśli alarm i
kierowca w końcu się zatrzymał. Wskoczyłam na miejsce obok jakiegoś młodego
Francuza, którego znajomi śmiali się ze mnie. A ja śmiałam się z nimi. Po takim
poranku śniadanie smakowało wybornie.
Pogoda
znowu była niepewna, więc zdecydowaliśmy, że pojedziemy do stolicy kraju. Port
Louis leży zaledwie 45 km od Le Morne, a według mapy przejeżdża się ponad
połowę zachodniego wybrzeża kraju. Ta wyspa naprawdę jest maleńka.
Podróż
zajęła nam nieco ponad godzinę. W końcu stanęliśmy w korku, który wolno się
poruszał – widać było, że wjechaliśmy do stolicy. Chociaż tuż obok nas jechał
wóz z trzciną cukrową. Nie mieliśmy mapy miasta, więc zdaliśmy się na tatę,
który twierdził, że główny targ miasta, który był naszym celem, znajduje się
niedaleko portu. Do portu dotarliśmy bez problemu, mijając ulicznych handlarzy,
budynki rozwalone i te ładne, dopiero co wzniesione. Oraz kanapę stojącą na chodniku zamiast ławeczki. Wystawy sklepowe zachęcały
do kupienia ciepłych kozaczków na zimę…
Okazało
się, że znalezienie miejsca parkingowego to wyczyn godny medalu. WSZĘDZIE stały
samochody, większość w głębokich rowach ciągnących się wzdłuż chodników. Za
bardzo polubiliśmy wypożyczone auto i za bardzo zależało nam na zwrocie kaucji za nie,
żeby zaparkować w takim miejscu. Objechaliśmy okolicę dwukrotnie, walcząc o
pierwszeństwo wśród przechodniów i samochodów jeżdżących we wszystkie strony.
Mniej więcej tak wyobrażam sobie Indie. Może tylko krów jest tam trochę więcej. Gdy w końcu znaleźliśmy kawałek w miarę
równej drogi, gdzie można było się zatrzymać, wysiedliśmy. Ruszyliśmy w stronę,
gdzie widzieliśmy najwięcej ludzi, obstawiając, że to tam będzie targ. I nie
myliliśmy się. Już przed wejściem ustawiło się mnóstwo handlarzy oferujących
przekąski, płyty CD i kasety VHS (!), baterie, chusty, latarki… Czyli ogólnie
mydło, widło i powidło.
Jakoś udało nam się przebrnąć przez tych najbardziej napastliwych handlarzy i wejść za bramę. Główny targ miasta wygląda mniej więcej jak stare polskie domy towarowe. Z tą różnicą, że parter zajmowali wyłącznie sprzedawcy produktów spożywczych. Głównie warzyw i owoców, ale też przypraw i wypieków. Nas interesowało jednak to, co znajdowało się na piętrze.
Jakoś udało nam się przebrnąć przez tych najbardziej napastliwych handlarzy i wejść za bramę. Główny targ miasta wygląda mniej więcej jak stare polskie domy towarowe. Z tą różnicą, że parter zajmowali wyłącznie sprzedawcy produktów spożywczych. Głównie warzyw i owoców, ale też przypraw i wypieków. Nas interesowało jednak to, co znajdowało się na piętrze.
Sprzedawcy
gnieździli się w budkach wielkości kantorka woźnego, ale nie przeszkadzało im
to w rozkładaniu setek magnesów, bransoletek i otwieraczy do piwa zrobionych z
muszli. Niektórzy oferowali serwetki i obrusy (mama kupiła jeden z wyszytymi
dodo), inni ubrania z kaszmiru (,,w 100% naturalne, szefie, przymierzmy!”).
Zanim się spostrzegłam, zostałam ubrana w strój rodem z baśni Szeherezady – w błyszczącą bluzeczkę, a do tego szerokie białe spodnie, które odpowiednio związane zamieniały się w spódnicę. Nawet to było ładne (według sprzedawców „doskonałe,
fantastyczne, wyglądasz jak nasze
księżniczki, cudownie, idealnie…”), ale gdzie bym w tym chodziła? Rozsądek
zwyciężył, poszłam dalej.
-
Chodź, zrobimy sobie tatuaże! Babka sama mnie znalazła, to przeznaczenie! – Siostra
pociągnęła mnie za łokieć, a po chwili już siedziałam przy prowizorycznym
stoliku.
-
Jak duży ma być? Taki? A może taki? – pytała dziewczyna, wskazując poszczególne
punkty na moim przedramieniu. Tina oczywiście puściła mnie przodem jako
królika doświadczalnego, więc nie do końca wiedziałam, na co się piszę. Ale
wybrałam wielkość i po chwili na mojej ręce zaczęły powstawać kwiaty i liście.
Artystka, bo śmiało mogę ją tak nazwać, nie potrzebowała żadnego wzoru. Po
prostu tworzyła kwiat za kwiatem, zdobiła kropeczkami, cieniowała… Wszystko ot
tak, z głowy.
-
To naprawdę piękne… Od dawna się tym zajmujesz?
-
Cztery lata temu przeszłam kurs w Indiach i od tej pory tu pracuję. To praca
marzeń!
Rozejrzałam
się. Stary budynek, jakieś kartony wokół, brak klimatyzacji… Ale dziewczyna
naprawdę wyglądała na szczęśliwą.
-
W Polsce byś pewnie zbiła fortunę, u nas raczej się tak nie maluje…
-
Tak? A co jest inaczej?
-
No wiesz… Po pierwsze, henna jest czarna.
-
No tak, my tu mamy naturalną, brązową.
-
No i najczęściej robi się u nas napisy, obrazki ze wzoru…
-
Ale jak to?
-
No na przykład… Delfiny albo pokemony.
-
Pokemony?! Robicie pokemony?! – W tym momencie zaczęła się tak śmiać, że przez
chwilę nie mogła malować. Kiedy się uspokoiła, kontynuowała pracę. Przedramię i
dłoń wyglądały przepięknie. Chociaż nie byłam panną młodą, na ręce miałam najprawdziwsze tradycyjne mehendi.
Tuż obok było stoisko z ręcznie robionymi torbami z trzciny, bardzo kolorowymi i wesołymi (oczywiście musiały mieć na sobie dodo), więc zaczęliśmy się targować i młoda dziewczyna (miała jakieś 16 lat) ze 150 złotych zeszła na 100. Opłacało się, torba mieści wszystko (babskie wszystko, czyli naprawdę sporo). Gdy dobiliśmy targu, Tina miała już małe arcydzieła na obu rękach. Nawet mama dała się namówić na niewielki kwiatuszek nad kostką.
I wtedy zaczęło być źle. Bo popełniłyśmy podstawowy błąd.
Tuż obok było stoisko z ręcznie robionymi torbami z trzciny, bardzo kolorowymi i wesołymi (oczywiście musiały mieć na sobie dodo), więc zaczęliśmy się targować i młoda dziewczyna (miała jakieś 16 lat) ze 150 złotych zeszła na 100. Opłacało się, torba mieści wszystko (babskie wszystko, czyli naprawdę sporo). Gdy dobiliśmy targu, Tina miała już małe arcydzieła na obu rękach. Nawet mama dała się namówić na niewielki kwiatuszek nad kostką.
I wtedy zaczęło być źle. Bo popełniłyśmy podstawowy błąd.
-
Jak to nie zapytałyście wcześniej o cenę?!
-
Jakoś tak wyszło… Szybko… - Ja myślałam, że Tina o to spytała. Tina, że ja to zrobiłam. I był problem.
Tata
nie był zadowolony. Po negocjacjach z 420 złotych za rękę (ILE?!) zeszliśmy do
250 (nadal za dużo, ale jakoś trzeba to przeżyć). Tina twierdzi, że w Polsce za
podobny tatuaż płaci się jeszcze więcej, więc tata zapłacił, choć serce z
pewnością go bolało. Trochę pocieszało go to, że babka zaręczała, że henna
miała utrzymać się sześć tygodni. Nie utrzymała się. Po dziesięciu dniach już
jej nie było. Żeby wytrzymała półtora miesiąca, musiałybyśmy się myć chyba raz
w tygodniu. Ale w tej chwili tata jeszcze o tym nie wiedział.
Poszliśmy
do banku, żeby wymienić trochę dolarów na rupie. Było przed piątą, bank działał…
Ale powiedziano nam, że wymiana waluty jest niemożliwa, bo można to robić
tylko do szesnastej. Dlaczego? Bo tak. I już.
Tata
postanowił spróbować w innym miejscu, a my skierowałyśmy się do McDonald’s.
Żeby tam dotrzeć, musiałyśmy przedrzeć się jednak przez skrzyżowanie sterowane
przez policjanta, który przepuszczał samochody z każdej strony, ale pieszych
jakby nie widział. W końcu na niewielkim chodniku zebrało się tyle osób, że
zwyczajnie nie było miejsca do stania. Gdy w końcu tłum ruszył, wyglądał jak wielka ławica ryb. Zostałyśmy nieco z tyłu, bo starałyśmy się unikać ludzi –
nie mogłyśmy niczego dotykać, żeby nie rozmazać henny. W efekcie prawie
przytuliłyśmy się do autobusu stojącego przy przejściu, bo ludzie zajęli każdą
wolną przestrzeń. Odetchnęłyśmy z ulgą, gdy zobaczyłyśmy znanego wszystkim
Ronalda o psychodelicznym uśmiechu.
Happy Meal można było dostać z zabawkami z ,,Jak wytresować smoka 2" - u nas były one jakiś rok temu. Chcieliśmy
tylko kawę i shake’a, a musieliśmy na to czekać dobrych 20 minut. Okazało się,
że kawa przygotowywana jest bardzo klasycznie – czajnik, wrzątek, kubek, kawa. „Ekspres
do kawy? Nie, nie słyszałam o czymś takim!” A cukier? Ależ oczywiście, proszę, nasypany na
pokrywkę. Do tego śmietanka w proszku i rodzice byli zachwyceni.
Trochę
rzucaliśmy się w oczy – jako jedyni byliśmy biali. A do tego wraz z Tiną
miałyśmy hinduskie tatuaże. To wystarczyło, by wszyscy na nas
patrzyli. Ale nie natarczywie, tylko z sympatią. Ilekroć pochwyciłam czyjeś
spojrzenie, taka osoba uśmiechała się szeroko, czasem nawet komplementowano malunki.
Tego sympatycznego, życzliwego podejścia do życia możemy tylko tubylcom
pozazdrościć – nie mają wiele, żyją skromnie, a jednak są radośni i nie patrzą
na innych wilkiem. Tymczasem w Polsce czasem boję się uśmiechnąć, żeby nie dostać w zęby. Wniosek nasuwa się sam: im więcej mamy, tym mniej rzeczy
doceniamy i tym mniej zadowoleni z życia jesteśmy. Może pora to zmienić?
Po
spytaniu policjanta o drogę, przejściem podziemnym przeprawiliśmy się nad wodę.
Było tam coś w stylu pasażu handlowego z restauracjami i muzeum Blue Penny,
gdzie znajdują się niezwykle cenne znaczki Blue Penny i Red Penny (kupione do
muzeum za 2 miliony dolarów) – filatelistyczne białe kruki, bo w 1847 roku
wydano ich zaledwie 500, a do dziś zachowało się około 20-30. Nas znaczki
zbytnio nie bawią, więc za wizytę w muzeum podziękowaliśmy, za to skupiliśmy
się na tym, co widzieliśmy wokół.
Jedna
uliczka była ozdobiona kolorowymi parasolkami, co wyglądało bardzo ładnie w
otoczeniu starych budynków i palm. Wiem, wiem, takie parasolki można teraz
znaleźć w Rzymie, Lublinie... No ogólnie wszędzie, ale ja pierwszy raz się na nie natknęłam, więc mi się
bardzo podobały.
Przeszliśmy
się nad wodą, obserwując zachód słońca i wsłuchując się w adhan – wezwanie wyznawców
Islamu do modlitwy. Donośny głos muezina dochodził z daleka, trwał bardzo długo…
Śpiewacy operowi mogliby pozazdrościć mężczyźnie przepony.
W przejściu podziemnym zatrzymaliśmy się, by kupić pocztówki i znaczki.
Na szczęście nie za 2 miliony, a za około 1,50 zł. Za tyle nasze kartki miały
polecieć do Europy. Sprzedawca już zbierał się do domu, ale z uśmiechem nas
obsłużył.
-
A wiecie, że jak posmarujecie to mentholatum, to tatuaż będzie ciemniejszy? –
Zapytał, nachylając się do nas.
-
Co takiego? Może pan nam zapisać nazwę? – Zapisał i powiedział, żebyśmy szukały
specyfiku w aptece. Niestety, było już późno i wszystko pozamykano. Przeszliśmy
ciemnymi uliczkami, wdychając ciepłe, lekko zalatujące zgnilizną, powietrze.
Wyjechaliśmy z miasta.
Jazda
z niedokładną mapą w stolicy kraju, lewostronny ruch i noc… Wszystko to
zwiastowało przygodę. I faktycznie, już na początku źle skręciliśmy i
wylecieliśmy na autostradę. Uznaliśmy jednak, że po prostu później odbijemy gdzieś na
prawo i trafimy na naszą drogę. Trzy pasy z każdej strony i piękna, równa
nawierzchnia… Rozpędziliśmy się, bo aż miło było wcisnąć mocniej pedał gazu. Pędzimy,
pędzimy… I po hamulcach! Rondo! Na autostradzie! Każdy zjazd z autostrady był w
formie ronda. I w ten sposób co kilka kilometrów ze 140 km/h prędkość musiała
spadać niemalże do zera. W końcu znaleźliśmy nasz zjazd, tata chciał odbić… Ale został obtrąbiony, bo ludzie z wewnętrznego pasa nie przyjęli do
wiadomości, że możnemy tak jechać. Więc musieliśmy jechać prosto. I na dobre
się zgubiliśmy. A gdy zjechaliśmy z autostrady, kluczyliśmy coraz dziwniejszymi uliczkami, wąskimi, ciemnymi, biegnącymi przez ścisłe centrum miasteczek.
Wyjechaliśmy
na nieco szerszą drogę i tata wreszcie mógł przyspieszyć, ale…
-
APTEKAAAAA! – krzyknęłyśmy z Tiną, a tata tak ostro wcisnął hamulec, że aż nas
wbiło w przednie fotele. O dziwo, nie było zamknięte, więc wraz z mamą
weszłyśmy do środka i podałyśmy dwóm Azjatkom kartkę z nazwą maści. Kosztowała
niecałe 5 zł, a pachniała jak Olbas. Ale miała tę przewagę, że nie tylko
ułatwiała oddychanie, ale też pomagała na poparzenia. Ma też jeszcze kilka innych
zastosowań, ale przecież to nie blog farmaceutyczny. Ostrożnie wtarłam odrobinę w miejsce, gdzie farbka już odpadła i
porównywałam z nieposmarowanym miejscem. Faktycznie, tatuaż nieco ściemniał.
Dziwnym
trafem dojechaliśmy do Phoenix, gdzie znajduje się najsłynniejszy browar. Miasta
przemysłowe utworzyły aglomerację i w końcu już kompletnie nie wiedzieliśmy,
gdzie jesteśmy i gdzie należy skręcać. Kierunkowskazy? Po co? Przecież każdy
wie, gdzie trzeba jechać, prawda? Długo kluczyliśmy, spowodowaliśmy mały korek
na skrzyżowaniu (tata spojrzał w drugą stronę niż powinien i wymusił
pierwszeństwo, otrzymując za to klaksonowy koncert) i w końcu zgłodnieliśmy.
Gdy trafiło się centrum handlowe, odetchnęliśmy z ulgą. Zaszliśmy do Nando’s –
południowoafrykańskiej sieci specjalizującej się w podawaniu dań z kurczaka i
dowcipnych „mądrościach życiowych” wypisywanych na tablicach. Podobno to mekka Directionerek, bo Niall kochę tę sieć. My też polecamy. ;)
Wstąpiliśmy
do supermarketu po spray na mrówki. Oczywiście nie mogłyśmy się z Tiną
powstrzymać i przy okazji zwiedziłyśmy pół sklepu. Znalazłyśmy kosmetyki z
serii Dark & Lovely – cuda używane do pielęgnacji afro. Podkręcające,
nabłyszczające i… prostujące. To nas bardzo zaciekawiło, bo prostowanie takich
kręciołków nie może być łatwe. W końcu nawet nasze włosy z trudem dają się
wygładzić, a co dopiero afro. Były nawet kosmetyki prostujące dla małych
dziewczynek. Widocznie powiedzenie, że zawsze się chce mieć to, czego się nie
ma, sprawdza się i tutaj – my mamy kosmetyki do trwałej ondulacji, a ciemnoskóre panie
walczą z naturą w drugą stronę. Szkoda, że nie kupiłyśmy tych cudów – może faktycznie
nasze włosy byłyby gładkie przez całe sześć tygodni? Może kiedyś uda nam się to sprawdzić – chociaż dark nie będziemy, to może chociaż uda się być lovely? ^^
Najedzeni
i wyposażeni w mrówkoposkramiacz mogliśmy ruszać dalej. Znowu trochę w ciemno,
nie wiadomo gdzie. Ale w końcu ,,lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać
w miejscu”, więc powoli sunęliśmy w labiryncie uliczek. Wreszcie zobaczyliśmy
upragniony drogowskaz rozmiarów mniej więcej tabliczki z nazwą ulicy, więc
zadowoleni skierowaliśmy się na Flic-en-Flac. I wjechaliśmy w pole trzciny. Droga
się skończyła. Zawróciliśmy i wreszcie skręciliśmy we właściwą ścieżkę. Jak na
drogę prowadzącą z głównych miast przemysłowych do głównej miejscowości
turystycznej, szału nie było. Ale przynajmniej był asfalt, a powoli
zaczynaliśmy to doceniać.
Błądzenie,
jedzenie, zakupy i wreszcie powrót do Le Morne – wszystko to zajęło nam niecałe
dwie godziny. Znowu cieszyliśmy się, że wyspa jest tak mała. Z radością
rzuciłyśmy się z Tiną na łóżko… Po czym wstałyśmy, spryskałyśmy cały pokój
zabójcą mrówek i rzuciłyśmy się jeszcze raz. Tym razem na dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz