tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

środa, 19 sierpnia 2015

W środku dżungli, potężnej dżungli...

                No i nareszcie nadszedł ten dzień, kiedy przyszło nam odkryć dziką część kraju i zagubić się w dżungli…



                Rano padał deszcz, co nieco nas zmartwiło. Po południu mieliśmy umówione nurkowanie na rafie, ale pogoda była zbyt niepewna, by czekać na rozpogodzenie, które mogło nie nadejść. Postanowiliśmy zmienić plany. Pomyśleliśmy o wycieczce do stolicy, ale uświadomiliśmy sobie, że jest niedziela i prawdopodobnie wszystko będzie pozamykane. Stwierdziliśmy więc, że pojedziemy do parku La Valle Des Couleurs, gdzie można zobaczyć kolorową wulkaniczną ziemię oraz endemiczne rośliny i zwierzęta w ich naturalnym środowisku, pojeździć quadem, zjechać po linie rozpiętej nad drzewami, a po tym wszystkim jeszcze popływać pod wodospadem. Brzmi super, nieprawdaż?
                Chciałam być elegancka i wyprasować sobie bluzkę, a zamiast tego wyprasowałam rękę. Też elegancko. Szybko zgarnęłyśmy plecaczki, ubrałyśmy sportowe buty i nakrzyczałyśmy na rodziców, że zbyt wolno się zbierają. Pojawiliśmy się na obiedzie jako pierwsi, równo o 12.30. Gdy zobaczyłyśmy, że najlepszą opcją jest makaron z masłem, roześmiałyśmy się. Ale nałożyłyśmy trochę – w końcu chodzi o przetrwanie, prawda?
                Piętnaście minut później siedzieliśmy już w samochodzie. Okazało się, że rodzice myśleli o zupełnie innym parku niż my. Mama chciała odwiedzić taki z krokodylami i żółwiami. Dlatego nie do końca wiedzieliśmy, gdzie powinniśmy jechać, bo szukaliśmy różnych punktów na mapie. W końcu zostałam pilotem i mówiłam tacie, gdzie ma skręcać. Minęliśmy Tamarin i skręciliśmy w prawo. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co nas czeka…
                 Wjechaliśmy na górską drogę. Oczywiście w maurytyjskim stylu. Rowy głębokie na metr, zakręty ostrzejsze od słów krytyki płynących z ust babci, a do tego droga wąska tak, że minięcie się z samochodem osobowym było trudne, a z ciężarówką… Cóż, nadal nie wiem, dlaczego wciąż żyjemy. Mieszkamy w Karkonoszach, ze dwa razy w tygodniu przejeżdżamy przez zakręty, od których większości ludzi robi się słabo, ale i tak w tej chwili czuliśmy się niepewnie. Jednak strach mieszał się z zachwytem, bo im wyżej się wspinaliśmy, tym lepszy roztaczał się widok.


          Przejechaliśmy przez niewielką miejscowość zwaną Chamarel, gdzie lokale zwane szumnie restauracjami przypominały raczej altanki po przejściu huraganu, a w ogródkach rosły bananowce z małymi, zielonymi owocami. Przejechaliśmy całą wioskę i stwierdziliśmy, że nie ma tam parku, którego szukamy. Po drodze mijaliśmy jednak wjazd do innego, więc zawróciliśmy na polu trzciny i pojechaliśmy w to miejsce. Zapłaciliśmy po 200 rupii (20 zł) od osoby i wjechaliśmy na wyboistą drogę gruntową. Niby byliśmy w rezerwacie, a mogliśmy po nim spokojnie jeździć. Mieliśmy zobaczyć Terres de 7 couleurs – ziemię siedmiu kolorów. Jednak najpierw droga prowadziła przez „zalesione” tereny. Gdy przed nami pojawiła się szkółka palm, musieliśmy się zatrzymać. Wokół nas były setki młodych drzewek, a nieco dalej rozciągała się już prawdziwa dżungla.



                Nieco dalej natknęliśmy się na maleńką kapliczkę w skale. To już druga, którą widzieliśmy na wyspie. Za to tradycyjnych prawie nie było. To znaczy… chrześcijańskich nie było, za to hinduskich mijaliśmy dość sporo.


                Zatrzymaliśmy się na niewielkim parkingu, gdzie wyznaczono punkt widokowy. Gdy już przepchaliśmy się przez Japończyków robiących selfie, naszym oczom ukazał się cudowny wodospad. Woda spadała dwoma strumieniami i ginęła w gąszczu drzew i krzaków, przez które nie można było dojrzeć punktu, w którym wreszcie wpadała do rzeki. Do pokonania miała 83 metry, więc wysokość robiła wrażenie. Gdy wiał wiatr, woda rozpryskiwała się i drobną mgiełką opadała na skały otulone roślinnością. Widok przypominał nam scenę z Tarzana, gdzie młode goryle bawią się w rzece i kończą zabawę skokiem z wodospadu. To mogłoby się tutaj naprawdę wydarzyć, wszystko wyglądało bardzo podobnie. 



                 Po chwili z dżungli wyłonił się tata i powiedział, że wyżej jest lepszy widok. Wdrapaliśmy się więc trochę, mijając po drodze najdziwniejsze graffiti jakie w życiu widziałyśmy. Podpisy wyryte na liściach wyglądały bardzo ciekawie, ale od razu przypomniał mi się obrazek z przedszkola, gdzie kłute scyzorykiem drzewo płakało… Ach, te traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. ;)


                Faktycznie, wyżej widok był jeszcze lepszy. Co prawda krzaki nadal zasłaniały rzekę, ale widać było większy fragment urwiska. Jeszcze bardziej spektakularny. 


             Mama uznała, że chce mieć selfie z takim widokiem, ale jeszcze nie jest zbyt doświadczona… Przejęłam dowodzenie i powstało jedno z lepszych zdjęć rodzinnych w tym roku.



                W drodze do samochodu spotkaliśmy trzy koty – pierwsze koty na Mauritiusie. Już myślałyśmy, że dzikie psy wszystkie zjadły. Przejechaliśmy może kilometr i wysiedliśmy na kolejnym parkingu. Tuż obok znajdowała się kawiarnia z widokiem na kolorową ziemię. Powulkaniczny piach układa się w różnokolorowe pasma, tworząc malowniczą tęczę. Co ciekawe, podobno jeśli weźmie się piach do ręki i wymiesza, po pewnym czasie znowu utworzą się pasy. Swój do swego ciągnie? Coś w tym stylu.




                Zamówiliśmy kawę z lokalnych upraw i raczyliśmy się nią, z zainteresowaniem przyglądając się maszynie do wyciskania soku z trzciny. Kiedyś piliśmy taki w Wenezueli, ale nie pamiętaliśmy już, jak to się robi. Świeża trzcina stała w kącie, sprzedawczyni sprawnie rozcinała ją na pół i wsadzała do maszyny. Trzcina przejeżdżała raz, potem drugi i już był soczek – świeży, bez dodatku cukrów i konserwantów. A do tego niedrogi. Uznaliśmy, że później wrócimy i zamówimy to cudo.




                  Zresztą, co ja będę opowiadać... Zobaczcie sami!


                Przeszliśmy się do zagródki, w której mieszkają żółwie. Leniwe olbrzymy spały i opalały się w promieniach popołudniowego słońca. Tylko jeden wcinał liście i śmigał po wybiegu.



                Wróciliśmy po soczek. Sprzedawczyni spytała, czy życzymy sobie z lodem, ale uznałyśmy, że woda może zawierać jakieś ameby, więc podziękowałyśmy. Później żałowałyśmy, bo zielonkawy sok był niesamowicie słodki (trzcina cukrowa… można by się tego w sumie spodziewać). Mimo to dzielnie wmusiłam w siebie pół kubka i stwierdzam, że napój w małych ilościach jest całkiem smaczny, ale z czasem człowiek zamienia się w przesłodzoną kulkę.
                Opuściliśmy rezerwat i zauważyliśmy, że tuż obok jest dom iluzji. Na ulotkach wyglądał dość ciekawie, a że i tak byliśmy w okolicy, postanowiliśmy zajechać. Musieliśmy zaparkować w uliczce wyjazdowej, tuż obok koparki, bo wszystkie miejsca parkingowe były zajęte.
                Cała jedna ściana budynku była wielką fontanną – woda spływała po ścianie, która błyszczała w słońcu drobinkami brokatu. Przed wejściem leżał kamień z pamiątkową tabliczką. Bardzo wzruszającą.

,,W tym miejscu w 1066 roku nie stało się nic ważnego".

                Stanęliśmy w kolejce za rodzicami z dzieckiem o tak pięknej buzi, że nie mogłam się napatrzeć. Przy kasie wisiała tablica korkowa. „Jeśli jesteś niższy od tej tablicy, wchodzisz za darmo!”, głosił napis. „Jeśli jesteś wyższy od tej tablicy, też wchodzisz za darmo!”, głosił drugi. Czyli polska reprezentacja siatkówki by przeszła bez problemu. Kasjer uprzedził nas, że musimy zaczekać pół godziny, bo jest za dużo zwiedzających. Zgodziliśmy się i przeszliśmy do ogrodu. Było tam kilka ciekawych elementów, takich jak zmniejszające krzesło. Usiadłam i zamieniłam się w Calineczkę! Magia!


                Były też wiszące fotele, więc chwilę się pobujałam, po czym przyjrzałam się doniczce, a właściwie jej brakowi. Reklamówka i sznurek? Afrykańska myśl techniczna powala pomysłowością!


        Weszliśmy do pokoju w stylu brytyjskiego saloniku z dawnych lat. Mieliśmy znaleźć ukryte przejście. Niestety, Tina okazała się zbyt sprytna i po 30 sekundach odkryła, że trzeba pociągnąć za… A tego Wam nie powiem. Na wypadek, gdyby ktoś tam kiedyś pojechał.


W każdym razie ukryte drzwi się otworzyły i chcieliśmy przejść do kolejnego pomieszczenia, ale… cofnięto nas, bo było tam za wiele osób. Gdy już mogliśmy wejść, świat stanął na głowie.


Gotowanie w stylu Mary Winchester...

W kolejnym pomieszczeniu było tyle iluzji, że nie sposób wszystkie wymienić. Założyłyśmy okulary i wszystko było do góry nogami, a miałyśmy wrzucić piłkę do kosza – o dziwo, Tinie się udało! Było lustro, które ze zwykłego zmieniało się w weneckie i twarze osób siedzących po obu stronach się mieszały, dając komiczny efekt. Skakałyśmy po grających stopniach schodów, które działały jak fortepian. Działo się naprawdę dużo.

Nie mogło oczywiście zabraknąć dodo!

Ale najbardziej podobało nam się w pokoju, w którym wyszłam na krasnala jeszcze mniejszego niż zwykle.


Moje życie opisane w dwóch zdjęciach.

Tu widać wyraźnie, kto rządzi w rodzinie.

Przyszedł czas na powrót do hotelu. Wsiedliśmy do samochodu i jechaliśmy tą samą drogą, którą dotarliśmy do Chamarel. Nagle droga się zakorkowała, bo obok kościoła odbywał się festyn. Głośna muzyka, kramiki z chustami i Maryjami, ze świętymi obrazkami i z kolczykami – typowy odpust. Staliśmy w korku dłuższą chwilę, więc nawiązałyśmy kontakt z dzieciakami wcinającymi lody – chętnie pozowały do zdjęć i machały. A przejeżdżający obok nas skuterzysta z długimi dredami ładnie się nam ukłonił, zanim pojechał dalej. Bardzo mili i radośni ludzie wokół… Chciałyśmy zostać tam chwilę, ale w przeciągu trzech kilometrów nie znaleźliśmy miejsca do zaparkowania. Ruszyliśmy więc dalej, tyle że w którymś miejscu źle skręciliśmy i zaczęła się najlepsza zabawa.


Słońce było już dość nisko, oświetlało zielone doliny wokół nas złotym blaskiem. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po prawej zobaczyliśmy rumiarnię, znaną nam z ulotek. Tak, wiem, takie słowo nie istnieje. Ale jak nazwać miejsce, gdzie powstaje rum? We Francji mamy winiarnie, więc analogicznie… No dobrze, ale ja nie o tym. Mijaliśmy rumiarnię. Można ją zwiedzać, próbować wyrobów i zobaczyć krok po kroku, jak powstaje wysokoprocentowy składnik mojito. Ale w niedzielę niestety było zamknięte, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy, tylko jechaliśmy dalej.


Droga pięła się ostro w górę, a rośliny wokół wyglądały coraz bardziej dziko. Tak, jakby nikt ich nie tykał przez setki lat. Wielkie agawy, splątane drzewa… To już była prawdziwa dżungla. A droga i kapliczki wciśnięte w skały były jedynym znakiem, że człowiek jednak tu dotarł. Gdy już stwierdziliśmy, że się zgubiliśmy i nie wiemy, gdzie jedziemy… Ulżyło nam. Bo nie musieliśmy już szukać znaków prowadzących na znaną ścieżkę. Na mapie wyznaczona droga była prosta – jeśli będziemy jechać cały czas przed siebie, a później dwa razy skręcimy w prawo, to dotrzemy do głównej drogi. To nic, że jakieś 30 km dalej, niż powinniśmy. Przecież nie zawrócimy, skoro los tak nas pokierował. Jechaliśmy.
Nagle nad naszym samochodem przeleciało coś dużego.
- STAAAAAAAAAAAĆ!!! – krzyknęłam i wyskoczyłam z aparatem na zewnątrz. Pozostali zrobili to samo.
Nad nami latał olbrzymi nietoperz. Latający lis! Nie sądziłam, że naprawdę je spotkamy, a tu nagle pojawiły się 3-4 osobniki. Wielkości niemowlaka albo małego psa. Machały spokojnie wielkimi skrzydłami i co jakiś czas zatrzymywały się na którymś ze drzew.


Mama z Tiną po chwili schowały się w samochodzie, bo zaatakowały nas komary. Niestety, mali krwiopijcy wlecieli za nimi do środka i w aucie zaczęła się walka na śmierć i życie. A bronią był ręcznik. Tymczasem ja spokojnie stałam na środku drogi z uniesionym aparatem i nie zważałam na ukąszenia, bo nagle jeden z nietoperzy zaczął kołować mi nad głową i zniżać lot. „Spokojnie… Przecież one jedzą owocki… Ale w sumie… Dracula może też od czasu do czasu jadł pomarańcze… No ale przecież się nie wycofam, bo zdjęcia są potrzebne do relacji…” – tak mniej więcej brzmiały moje myśli w tej chwili. Widzicie, ryzykuję dla Was życiem. :P


Gdy nietoperze nie wygryzły nam twarzy, uznaliśmy, że są całkiem sympatyczne. Majestatyczne w locie. Później często widywaliśmy je wieczorami, przyzwyczailiśmy się do ich widoku, ale za każdym razem nas ciekawiły. Pojechaliśmy dalej.
Gdy wreszcie przestaliśmy piąć się w górę i droga leciutko chyliła się w dół, nieopodal zaczęło padać, więc powstała tęcza.


        Temperatura spadła do 17 stopni, więc gdy postanowiliśmy wysiąść i zobaczyć Alexandra Falls – kolejny spory wodospad, było dość chłodno. Dwa wodospady i cudowny widok, a do tego kolejny nietoperz krążący nad nami – warto było zabłądzić dla takich wrażeń!



Nie wiem, kim jest ta kobieta, ale idealnie wkomponowała się w nastrój zdjęcia.

Powoli zjeżdżaliśmy w stronę oceanu. Tuż po 17, czyli akurat po zamknięciu, minęliśmy wjazd do parku, do którego na początku chcieliśmy trafić. Co prawda nie wykąpaliśmy się pod wodospadem i nie zjeżdżaliśmy na linach, ale nie żałowaliśmy. W końcu zobaczyliśmy więcej, niż mogliśmy sobie wymarzyć.


A przejazd przez okoliczne wioski znowu dostarczył ciekawych wrażeń. Psy wspinające się na dachy, facet w krótkich spodenkach i kożuchu, hinduskie wesele… A później, już przy wodzie, mnóstwo ludzi grillujących, wędkujących i bawiących się na świeżym powietrzu. Chyba w niedzielę mieszkańcy Mauritiusa mają zwyczaj zjeżdżania na okoliczne plaże i spędzania razem czasu. Bardzo miły widok.

Typowa maurytyjska zabudowa i psiak.

Dotarliśmy do hotelu po zmroku. Wraz z tatą wskoczyliśmy do basenu, który o tej porze mieliśmy tylko dla siebie. Później rodzice z Tiną poszli na kolację, a ja zostałam w pokoju. I dobrze zrobiłam, bo okazało się, że kolacja we włoskiej restauracji, choć pyszna i sycąca do granic możliwości, kosztowała 220 zł od osoby. O czym dowiedzieli się po fakcie. Ja tymczasem w pokoju zjadłam bułkę maślaną i popiłam mlekiem. Wydając jakieś 2 zł. Ot, złote dziecko. Takie oszczędne. Rodzice w nagrodę przynieśli mi bezę z orzeszkami. Schrupałam z przyjemnością.
Po maratonie „Franklina” chciałyśmy z Tiną pójść spać, ale okazało się, że na łóżku po stronie mojej siostry rozpanoszyły się mrówki. Walczyłyśmy z nimi pół godziny, po czym się poddałyśmy i wezwałyśmy rodziców. Zamieniliśmy się pokojami, a oni ze zdziwieniem stwierdzili, że mrówki zniknęły i nie widzieli żadnej. Widocznie te małe cwaniaki polubiły moją słodką siostrę… Niestety, ich miłość pozostanie na wieki nieodwzajemniona. Bo mrówki są Severusem Snapem rzeczywistości. Tak. 

1 komentarz:

  1. Gdzie zdjęcie Kotów na Mauritiusie?
    Koty rządzą światem, zasługują na zdjęcie.

    Pozdrawiam, ta która dostarcza chleb Chlebozernej.

    OdpowiedzUsuń