Przez cały wtorek padał deszcz.
Świat za oknem był szary i senny. A my szczerze się z tego cieszyliśmy, bo
mieliśmy pretekst, by nie ruszać się z hotelu. Po dwóch dniach spędzonych w
rozjazdach potrzebowaliśmy typowego wakacyjnego lenistwa. Zwłaszcza ja, bo po
jodze miałam zakwasy. A niby to takie statyczne, przecież człowiek nawet się
nie poci… Tak myśli ten, kto nigdy nie spróbował. ;)
Muszę przyznać, że czytanie
książki, gdy za oknem wiatr szarpie palmami, jest całkiem romantyczne. A deszcz
spadający kurtyną jeszcze dodawał krajobrazowi uroku. Co ciekawe, nie padał
małymi czy większymi kroplami. Miało się wrażenie, że z nieba spada mgła. Żeby
zmoknąć, trzeba się było postarać.
Tak więc cały dzień spędziliśmy w
pokojach. Wraz z Tiną oglądałyśmy „Franklina” i „Aparatkę”, przeklinając wolny
Internet. A wieczorem wysłałyśmy rodziców po pizzę. Przywieźli dwie, w tym
jedną z… pierożkami. Na każdym kawałku leżał drożdżowy pierożek wypełniony
serem. Smaczne to i baaaardzo sycące. A po jedzeniu znowu oglądałyśmy
„Franklina”. I tak do późnej nocy.
***
Środa powitała nas słońcem i
ciepłem. Tuż po śniadaniu wybraliśmy się więc na plażę, gdzie mama z Tiną
zaległy na leżaczkach, a my z tatą poszliśmy się przejść. Gdy wyszliśmy poza
teren naszego hotelu, trafiliśmy na kawałek miejskiej plaży, gdzie małe dzieci
ubrane w piankowe stroje (jak do surfowania) z piskiem wchodziły do wody, a
Hinduski paliły kadzidełka, które wkładały do niewielkich dziur wykopanych w
piasku, do których sypały również płatki kwiatów. Naprawdę chciałabym wiedzieć, cóż
to był za magiczny rytuał…
Szliśmy boso i dopiero teraz
zwróciłam uwagę na to, że trawa na Mauritiusie jest inna. Nie cienka i
jasnozielona, ale jakby zrobiona z plastiku, gruba i ciemna. Miało się
wrażenie, że ktoś rozsypał wokół liście oliwek. Idąc takim dywanem, trafiliśmy
na stragan z lokalną biżuterią. Ceny były całkiem niezłe, ale nie mieliśmy ze
sobą pieniędzy, więc postanowiliśmy tam wrócić później.
Dalej mijaliśmy plaże dzikie i hotelowe, pełne Rosjan, Francuzów i tubylców. Pływających, uprawiających
kitesurfing albo prażących się na słońcu. Czasem obok nas pływały rybki
wielkości neonków. Znalazłam rozgwiazdę bez jednego ramienia – była już
skamieniała, więc zabrałam ją ze sobą. Nasz spacer trwał z 1,5 godziny, więc wieczorem
okazało się, że nieco się spiekliśmy. Za to mama z Tiną dobrze się nakremowały,
więc gdy do nich wróciliśmy, nawet nie myślały o powrocie do hotelu.
Poszliśmy z tatą odnieść
znalezione muszelki i zauważyliśmy mężczyzn obcinających liście palmy.
- Myślisz, że dadzą nam kokosy?
- Zaraz zapytamy!
Panowie chętnie podzielili się z
nami swoimi zbiorami – pod krzaczkiem zmagazynowali około dziesięciu
niedojrzałych kokosów, z których wzięliśmy cztery. Jeden z pracowników
błyskawicznie pokazał nam, jak dobrać się do środka – kilkukrotnie uderzał w
czubek maczetą, aż owoc trysnął jak fontanna. W jednym mieściły się mniej
więcej dwa litry wody kokosowej. Uczynny pan dostał pięć dolarów za pomoc.
Poszłam do baru.
- Przepraszam, czy mogłabym
dostać słomki?
- Ależ oczywiście, już niosę! –
Barman uśmiechnął się ze zrozumieniem. – 10 euro od sztuki!
W końcu wystarczył jedynie
szeroki uśmiech. Dumna poszłam do dziewczyn, by zaprezentować im naszą zdobycz.
Ułożyłyśmy się na leżaczkach i popijałyśmy nasze „drinki”. Miały słodki, nieco
mdły smak, ale doskonale gasiły pragnienie. A zmrożone z pewnością smakowałyby
wyśmienicie.
Gdy na chwilę poszłam do pokoju,
zauważyłam ruch obok łóżka. Olbrzymi karaluch zasuwał po dywanie. Gigant wśród karaluchów.
Jak mastiff w porównaniu z jamnikiem. Ruszyłam do łazienki po spray na mrówki,
a gdy spojrzałam jeszcze raz na dywan… karaluch leżał bez życia. Nie uwierzyłam
mu i poszłam po spray, a gdy wróciłam, owad znowu biegł po dywanie. Trzeba
przyznać, że zaimponował mi swą grą aktorską i inteligencją. Jeśli kiedyś
człowiek zniszczy całą planetę, karaluchy przetrwają. W końcu radzą sobie nawet
z bombą atomową. Cwaniaki, można im tylko pogratulować. Ale ze sprayem na mrówki nawet one nie mają szans.
Po obiedzie wybraliśmy się na
rejs łódką ze szklanym dnem. Wraz z kilkoma turystami z Francji wsiedliśmy na
pokład bezpośrednio na plaży – łódka może pływać nawet tam, gdzie jest 15 cm
głębokości.
Na podłodze były trzy szklane szybki, przez które obserwowaliśmy
rafy i rybki. Początkowo było ich niewiele i największe wrażenie robiły
biało-pomarańczowe pasiaste ślimaki długie na kilka metrów i z dziwnymi mackami
na końcu. Później, im byliśmy dalej od brzegu, robiło się ciekawiej. Zaledwie
kilkaset metrów od plaży znajdowała się prawdziwa rafa koralowa. Głębokość
sięgała 15-20 metrów, a my widzieliśmy dno. Tak czysta była woda.
Wielkie skały
dają schronienie kolorowym rybkom, w tym pokolcom królewskim, czyli błękitnym
Dory z „Gdzie jest Nemo?”. Trumpetfish, żółta zabawna rurka, również się trafiła.
Ale największą radochę miałam, gdy zobaczyłam żółwia płynącego pod nami.
Przy
dużej rafie tworzyły się wysokie fale, więc (wszyscy oprócz taty) toczyliśmy bój
o utrzymanie obiadu w brzuchach. Patrzyliśmy wtedy na wyspę, bo naprawdę było warto
cieszyć oczy tym widokiem.
Temu wilkowi morskiemu żadna fala niestraszna
Jakość nagrania pozostawia wiele do życzenia, wybaczcie. Ale przynajmniej możecie poczuć namiastkę kołysania, które dało nam się we znaki. ;) I Zobaczyć co było pod, ale też nad wodą.
Później wróciliśmy na stragan z
muszelkami. Rodzice długo negocjowali cenę pięknej różowej muszli, a ja kupiłam
wisiorek z łupiny kokosa. Po czym zaczęłam bawić się z papugą siedzącą na
drzewie. Oczywiście była oswojona, więc spokojnie siedziała mi na ramieniu. Ale
kiedy zobaczyła siebie na ekranie telefonu, zainteresowała się tym widokiem. I
chciała zjeść telefon, złapała obudowę dziobem i sprawdzała, co to za cuda.
Bardzo sympatyczne i ciekawskie stworzonko.
Nieopodal znajdował się niewielki
placyk poświęcony tragicznej historii niewolników z Le Morne.
Rzeźby stworzone
przez artystów z Afryki, Azji i Australii przedstawiały poszczególne fazy
niewolnictwa takie jak zniewolenie, praca i zerwanie łańcuchów. A w końcu feniksa
odradzającego się z popiołów - jak wolność tych ludzi.
Były ich setki, ale moi ludzie, Maroni, wybrali pocałunek śmierci zamiast kajdan niewolnictwa.
Dla dobra ludzkości nigdy nie wolno nam zapomnieć o ich szlachetnej postawie zapisanej na kartach historii.
Miejsce zdecydowanie skłania
do refleksji nad naturą człowieka. A wnioski nie są zbyt optymistyczne. Mimo to
warto było tam trafić, by zobaczyć, że nawet w takim raju jak
Mauritius człowiek może stworzyć człowiekowi piekło. Za to kiedy wokół nas nie ma nikogo, a słońce spokojnie zachodzi nad oceanem, nie chce się wierzyć, że dawniej rozgrywały się tu takie dramaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz