Ostatnio
znowu było trochę wyjazdów, więc musiałam poczekać z pisaniem, ale już wracam
do afrykańskich opowieści… Chociaż ta akurat będzie krótka.
Trzeci dzień naszej wycieczki
spędziliśmy na terenie hotelu. Nie znaczy to jednak, że przeleżeliśmy cały ten
czas. Po śniadaniu wybraliśmy się na spacer brzegiem morza. Mama z Tiną
trzymały się brzegu, od czasu do czasu znajdując ładne muszelki lub spore
kawałki rafy koralowej.
Natomiast my z
tatą brodziliśmy w wodzie. Nasze nowe buty chroniły stopy przed kolcami i
kamieniami, ale nie przed piaskiem, który wciskał się przez małe dziurki. Nie
dało się go wytrzepać, a przy każdym kroku było go coraz więcej. W końcu się
przyzwyczaiłam i maszerowałam dalej.
Przypłynęły
do mnie te same rybki, przed którymi uciekałam pierwszego dnia. Tym razem
zatrzymałam się, by się im przyjrzeć. Domyśliłam się, że te śmiałe maluchy
szukały po prostu ochrony. Nie odstępowały moich nóg o krok… Albo o machnięcie
płetwą. Gdy się zatrzymywałam, one się zatrzymywały. Ruszałam,
przechodziłam kilkadziesiąt metrów, zatrzymywałam się… A one znowu były koło
mnie. I tak właśnie spacerowałam przez długi, długi czas. Możliwe, że myślały, że jestem jedną z nich. But przezroczysty jak one, paznokcie niebieskie jak plamki na ich ogonkach... Mogły się pomylić.
Gdy
woda sięgała nam brzucha, zaczęło robić się ciekawiej. Zaledwie kilka metrów od
brzegu znaleźliśmy namiastkę rady z czarnymi rybami, które były dość płochliwe,
ale po chwili się do nas przyzwyczaiły.
Tina
z mamą dalej szły brzegiem i bawiły się w modelki.
Ale nawet moją
siostrę zaciekawiło to, co kryje się pod wodą, więc odważnie do niej weszła. I choć czasem musiałam ją gdzieś przenosić, bo nie miała butów i piszczała, była dość dzielna.
Gdy fale się
uspokajały, a słońce wychodziło zza chmur, można było zobaczyć wszystko jak
przez szybę. Pojawiły się pasiaste rybki i inne ciekawe stworki.
Musieliśmy
bardzo uważać na jeżowce, które zachwycały swymi kolorowymi, ale jadowitymi
kolcami.
Co kilka kroków mijaliśmy takie niewielkie rafy.
Znaleźliśmy też wielkie gołe ślimaki. Miały jakieś 30 cm długości. Gdy tata wziął dzień wcześniej takiego na ręce, ten zwinął się w kulkę. Wyjątkowo szkaradną kulkę. Było ich na dnie dość sporo. Leżały zupełnie nieruchomo - jak Tina, gdy się ją budzi na śniadanie.
A rozgwiazda chyba
kompletnie się nami nie przejmowała, bo nawet nie drgnęła, gdy tata wziął ją do
ręki i na chwilę wyciągnął z wody.
Spacer
zakończyliśmy w miejscu, gdzie można było wypożyczyć sprzęt do pływania i
umówić się na nurkowanie i inne atrakcje.
Zachwyciło nas
drzewo, na którym można było poleżeć i wyschnąć po kąpieli. Pod ostrzałem zdziwionych spojrzeń innych spacerowiczów... Ale kto by się nimi przejmował?
Tata
zakochał się w palmie i nie chciał od niej odejść. A że mama jest zakochana w
tacie, to nie chciała odejść od niego. I tak sobie staliśmy i schliśmy.
Zamówiliśmy
wózek, który miał nas odwieźć do naszego domku, od którego dzieliły nas pewnie
ze trzy kilometry. Spodziewaliśmy się dłuższego czekania, ale po chwili wózek
zajechał i z piskiem opon zakręcił. Wyobrażacie sobie? Wózek golfowy hamujący z
piskiem opon? Nie muszę chyba mówić, że wróciliśmy do domku ekspresowo…
Było już dość
późno, więc zjedliśmy obiad na plaży, bo inne miejsca były pozamykane. Chwilę
odpoczęliśmy, zostawiliśmy mamę w pokoju i poszliśmy na kort. Można było grać za darmo,
trzeba było tylko kupić piłeczki. A że te i tak często się gubią, uznaliśmy, że
nam się przydadzą. Tata grał przeciwko nam dwóm i ciężko powiedzieć, komu
lepiej szło. Bo szło bez szału. Dawno nie graliśmy. Ale było bardzo przyjemnie,
więc godzina zleciała nie wiadomo kiedy. Pod koniec gry miałyśmy z Tiną
trzeciego zawodnika na naszej połowie. Złoty karaluch spokojnie spacerował po
korcie, nieświadomy ryzyka. Korzystając z taktyki „Co nazwiesz, to oswoisz”,
nadałyśmy mu imię Zyta i do końca gry chroniłyśmy stworzonko przed latającymi
obok piłkami. Okazało się, że Zyta ma dobrą intuicję i nie szła tam, gdzie
leciały piłki. Przeżyła.
Typowy podział ról: jedna się lansuje, druga ciągle knuje. ^^
Około
21 wybraliśmy się do baru. Zespół coverował znane piosenki, ale dodawał
afrykańskiego brzmienia poprzez bębenki, grzechotki i inne tego typu
instrumenty. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. A i drinki były smaczne,
zrobione z dodatkiem lokalnego rumu i cukru. Co prawda chyba nigdy nie piłam
tak drogich (ok. 50 zł za jeden), ale były to dobrze zainwestowane
pieniądze. Bo w cenie mieliśmy rodzinne rozmowy, widok na oświetlony basen oraz
przestronne wnętrze, które w zasadzie można też nazwać zewnętrzem – z dwóch
stron nie było ono osłonięte ścianami, tkaninami ani innymi zasłonami, bo na
Mauritiusie takich rzeczy nie potrzeba. I tak było ciepło. Wysokie ceny chyba
odstraszyły klientów, więc oprócz nas w barze było zaledwie kilka osób. Za to
barmanów było czterech. Nie mieli wiele pracy, więc pucowali szklanki na błysk.
Kameralna atmosfera, dobre drinki i słodkie lenistwo… A później oglądanie „Franklina”
(tak, tej bajki) do późnej nocy – takie spokojne dni też są potrzebne na
wakacjach. Bo inaczej nie mielibyśmy sił na to, co przyniosą kolejne dni…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz