Poprzedniego
dnia byliśmy tak zmęczeni, że nie zwracaliśmy uwagi na to, czy na śniadaniu jest coś
niespotykanego. Dlatego w piątek poświęciłam trochę czasu na czytanie karteczek
z nazwami potraw. Co ciekawe, na śniadaniu nie dostanie się soku jabłkowego, bo
jabłko jest towarem drogim i sprowadzanym na wyspę statkami. Zamiast tego
możemy pić świeżo wyciskane soki z tego, co rośnie w okolicy lub w bliższych
krajach – z pomarańczy, ananasa, mango i passiflory (czyli marakui). W
malutkich słoiczkach jest dżem truskawkowy, ale ciekawsze są bananowy, marakuja z wanilią i pomarańczowy. W miseczce leżą kawałki kokosów, które zapewne zostały
zebrane na terenie hotelu – prawie każda palma tutaj owocuje. Przy czym nie ma
tu chyba czegoś takiego jak w Polsce – żadnych sezonów, czasu zbiorów itp. W
tych warunkach wszystko może rosnąć przez cały rok, więc niektóre kokosy są już
wielkie i spadają, a niektóre mają dopiero rozmiary piłeczki golfowej. Nigdy
nie jadłam marakui, więc zaciekawiona wzięłam kawałek. Okazało się, że to owoc
kwaśny prawie jak cytryna, ale i tak zjadłam go z przyjemnością. Owoce do
wyboru to też mango, papaja, melon… Ale winogron czy wiśni się nie znajdzie. Ciekawie
smakowały też miniaturowe zapiekane naleśniczki z kiełkami bambusa i algami.
Śniadania z takim widokiem smakują lepiej.
Gdy
wróciliśmy ze śniadania, nasze pokoje wyglądały jak zaraz po naszym przybyciu –
podczas naszej nieobecności posprzątano. Prawie codziennie tak się dzieje, że
sprzątaczki/sprzątacze przychodzą, kiedy nikogo nie ma – chyba nas obserwują.
Mam nadzieję, że nie założyli monitoringu w pokoju. :P
Poszliśmy
na basen. Te całe 20 kroków. Baaaardzo powoli się zanurzałam, bo woda była,
delikatnie mówiąc, orzeźwiająca. Przetestowałam maskę do nurkowania i
popływałam, od czasu do czasu robiąc przerwy, by przyglądać się otoczeniu.
Pracownik nożem na długim kiju odcinał suche liście palm, a gdy strącił kokosy,
rozłupał jednego i wypił zawartość, po czym sobie poszedł.
Nad basenem krążyło kilka
żółtych owadów podobnych do osy. Też miały żądła i żądzę krwi w oczach.
Okazało się jednak, że przyleciały nad basen tylko po to, żeby się napić. Tak
jak wielka ważka, która z gracją zataczała szerokie koła wokół mnie i co kilka
sekund dotykała tafli wody. Basen to też wodopój dla lokalnych ptaszków. Służy
wszystkim.
Gdy
już zamarzłam i dostałam rozdygotania szczęki z zimna, położyłam się na
leżaczku obok Tiny i czytałam. Rodzice poszli na spacer brzegiem morza i
odkryli piękne miejsca, gdzie chcieli nas zabrać następnego dnia.
Na
obiad wybraliśmy się w to samo miejsce, gdzie jemy śniadania. Szału nie było,
ale podawano sorbet z marakui, a jako posypkę podano prażone wiórki kokosowe, z
czym spotkałam się po raz pierwszy.
Po
obiedzie postanowiliśmy zapoznać się z okolicą. Wsiedliśmy do samochodu i
ruszyliśmy przed siebie. Malutkie miejscowości pełne są sklepików, a na ulicach
stoją stragany z owocami. Co prawda w Unii oferowane tu maleńkie banany nie spełniałyby
żadnych kryteriów, ale dopóki są zjadliwe, to kto by się tym przejmował? Trochę
czarne albo całkiem zielone? Przynajmniej w 100% naturalne, żadne tam GMO czy
konserwanty. ;)
Wąskie
dróżki i ostre zakręty nie zachęcają do wyprzedzania, więc była okazja się
wszystkiemu przyjrzeć. Na przykład samochodowi jadącemu przed nami. Facet
przewoził rozpłatane zwierzęta. Nie wiem, co to było, bo po sierści nie
potrafię rozpoznać, ale jeśli było to mięso przeznaczone do spożycia, to nie
zazdroszczę konsumentom. Bez żadnego przykrycia, umocowane zaledwie jedną
linką, przesuwało się na prawo i lewo, balansując na granicy spadnięcia. Tata
odważył się wyprzedzić samochód, bo wizja jakiejś gazeli na masce samochodu średnio
nam się podobała.
Wzdłuż dróg
rosną kaktusy, agawy i juki oraz całe mnóstwo grubolistnych roślin, których w
życiu nie widziałam. Co jakiś czas zdarza się olbrzymie drzewo jakby żywcem
wyjęte z „Tarzana”. Obwód pnia takiego giganta ma co najmniej kilkanaście
metrów, a wysokość również robi wrażenie. Do tego liany opadające z gałęzi… I już
Tina chce się na nich bujać!
W
miejscowości Tamarin tuż przy drodze znajduje się szachownica wyłożonych
czarnym kamieniem zbiorników, do których leje się wodę morską. Po pewnym czasie
woda paruje, a na dnie osadza się sól morska, którą się zamiata, zgarnia łopatami
i wysyła do oczyszczenia. I biznes się kręci.
Znalezienie
dobrej stacji radiowej było ciekawym zadaniem. Co chwilę trafialiśmy na
hinduskie rytmy, które dla mnie były super, ale drażniły mamę. Trafiały się też
afrykańskie piosenki z przyjemnymi bębenkami i tekstami, z których wyróżnić
dało się tylko „banana banana coco banana”. Nie żartuję. Doszłam do wniosku, że
lubię tutejsze radio z oczywistego powodu: jest zupełnie inne od naszego.
Lokalne piosenki były sympatyczne, a wielkie hity nie były grane w kółko
(bardzo lubię „King” albo „Uptown Funk”, ale nie pięć razy na godzinę, jak to u
nas bywa). Puszczano to, czego u nas ze świecą szukać: słyszał ktoś w polskim
radiu „Today My Life Begins” Bruno Marsa? Albo piosenki Taylor Swift z
początków jej kariery? Albo piosenkę z Tarzana? Tutaj to wszystko było grane.
Przez prawie dwa tygodnie jeżdżenia po kraju i słuchania radia może ze dwa razy
słyszałyśmy tę samą piosenkę. I było to „I’ll be There” Jacksona, ale w różnych
wersjach. Bo nieznane covery też się tu puszcza, jeśli są dobre. A reklamy?
Albo wcale ich nie było, albo nie zauważyliśmy, że to reklamy. Nie mają
idiotycznych melodyjek ani wrzeszczących dialogów („Włączamy niskie ceny,
włączamy niskie ceny...” Litości!). Tutejszego radia po prostu chce się słuchać,
bo muzyka jest zróżnicowana i… po prostu jest! Wieczorami grają przez 58 minut
bez przerwy, po czym są dwie minuty wiadomości i znowu muzyka. Uczcie się od Afryki, Polacy! Na samej górze strony macie pasek z playlistą mniej więcej w stylu tamtejszych
rozgłośni, gdybyście chcieli poczuć ten klimat.
Ciekawa
sprawa jest z językami. Teoretycznie oficjalnym językiem jest angielski, więc
wszędzie można się bez problemu dogadać, ulotki, tablice informacyjne i menu –
wszystko jest po angielsku. Mimo to w hotelu 80% personelu witało nas radosnym „bojour”
i zadawało pytania po francusku. W recepcji pracownicy mówili do siebie raz po
angielsku, raz po francusku, a na stołówce używali kreolskiego bazującego na
francuskim (używanym w nieoficjalnych rozmowach przez 90% ludności). 10 lat
temu 72% mieszkańców wyspy mówiło po francusku, którego używa się w rozmowach
biznesowych (na równi z kreolskim) oraz w mediach – dlatego wiadomości w radiu
były zawsze po francusku, czasem wplatano tylko kilka angielskich słów.
Tymczasem angielskiego używa się w szkołach i urzędach. A poza tymi językami
używa się jeszcze co najmniej dziesięciu innych. Jak się w tym połapać? Nie mam
pojęcia, ale zazdroszczę tubylcom, że od dziecka są dwu-, trzy-, a nawet „więcejjęzyczni”.
Gdy
przed wyjazdem czytałam o Mauritiusie, trafiłam na wzmiankę o tym, że wszystko
jest importowane, a przez to drogie. Tymczasem okazało się, że ceny są bardzo
zbliżone do polskich. Płaci się w rupiach maurytyjskich, 10 rupii to mniej
więcej złotówka. Różnice w cenach widać w warzywach, owocach i przyprawach.
Ziemniaki po 6 złotych, a słoiczek lasek cynamonu za 3 złote? Papaja tańsza od
jabłka? Od razu widać, co tu rośnie, a co jest sprowadzane. W markecie
szukaliśmy czegoś, czego u nas nie ma, jakichś lokalnych produktów. Znaleźliśmy
Mirindę waniliową, herbatniki z kokosa i lokalny rum z dodo na butelce.
Oczywiście wszystko to trafiło do kasy. Jechaliśmy dalej.
Przed
skrzyżowaniem utworzył się korek, więc mogliśmy spokojnie podziwiać trzcinę
cukrową w świetle zachodzącego słońca oraz kapliczkę zbudowaną w skale.
Zlokalizowaliśmy też park, do którego chcieliśmy się wybrać za kilka dni.
W
końcu pokonaliśmy skrzyżowanie, minęliśmy centrum handlowe z KFC (co na
chwilę zmniejszyło mój zachwyt nad tym, że jesteśmy w innym, dzikim kawałku
świata) i trafiliśmy do Flic-en-Flac – miasteczka określanego jako turystyczne.
Spodziewaliśmy się więc czegoś w stylu afrykańskiego Świnoujścia – plaż pełnych
ludzi, budek… no może nie z goframi, ale z drinkami w kokosach itp. Tymczasem
trafiliśmy na parking, który sam w sobie był ciekawy – zamiast namalowanych linii,
były takie zrobione z… kamieni. Wysokich na jakieś 20 cm. Gdy tata leciutko odbił
na lewo, przytarliśmy nieco podwozie. Kto wymyśla takie rzeczy? I czemu ma to
służyć? Nie wiem, ale po prostu przyjmuję do wiadomości, że tak już jest.
Na
plaży było kilka osób, w tym facet z psem. To był chyba pierwszy widziany przez
nas pies, który miał właściciela. Plaża nie była tak ładna jak w naszym hotelu,
więc zajechaliśmy do maleńkiego centrum handlowego, gdzie znaleźliśmy sklep z
pamiątkami. Dodo zrobione z drewna, kamienia, szkła, trzciny… Z wszystkiego.
Ładne słoiczki z przyprawami, naszyjniki z muszelek i kamieni, pocztówki… O,
są! Buty do pływania! Gumowe przezroczyste buty, dzięki którym można spokojnie
spacerować bez obaw, że stanie się na czymś jadowitym lub ostrym. Za 30 złotych
warto było zaopatrzyć się w taką ochronę. Dochodziła 18, więc gdy tylko
zapłaciliśmy, sprzedawczyni zamknęła sklep. Wszystko się pozamykało, tylko bar
Mafiozzo zapraszał na drinka. Wyglądał jednak tak, jakby faktycznie prowadził
do mafioso, więc podziękowaliśmy. Byliśmy w centrum miejscowości turystycznej,
a prawie nie było tam ludzi. Zrobiło się ciemno, więc wszyscy zniknęli.
Przenieśliśmy
się do jedynego czynnego jeszcze obiektu – centrum handlowe przy skrzyżowaniu
dalej było oświetlone. Okazało się, że jest to rząd sklepików i jeden większy
sklep spożywczy. Sklepik z pamiątkami oferował sari i inne tradycyjne chusty, a
w sklepie odzieżowym trafiliśmy na nową kolekcję: kozaki z kożuszkiem, swetry,
wełniane opaski… W końcu trwa zima, prawda? Ależ strzeliliśmy gafę,
przyjeżdżając w krótkich spodenkach i bluzkach na ramiączkach, a nie w
puchowych kurtkach…
W
pewnej chwili złapał nas facet sprzedający kosmetyki firmy Seacret. Zaczął od
namówienia nas do nakremowania sobie dłoni, bo przecież „to nic nie kosztuje,
spróbujcie”. Zapytał nas, skąd jesteśmy i powiedział, że był w kilku polskich
miastach. Faktycznie coś tam o Polsce wiedział. Tina miała pomalowane
paznokcie, więc to na mnie się skupił, prezentując swoją ofertę. Pokazał
działanie jakiejś niesamowitej polerki do paznokci, zapewniając, że efekt będzie
spektakularny. I faktycznie, gdy puścił moją rękę, paznokieć błyszczał się jak
pomalowany lakierem. Efekt miał się utrzymać przez dwa tygodnie. Jakby kogoś ciekawiło, co to było za cudo, to może kliknąć tutaj. Później
nałożył mi jeszcze jakąś oliwkę, a ja myślałam tylko o tym, że ma tak gładkie i
wymuskane dłonie, że można się nabawić kompleksów. Twarz też idealnie zadbana.
Widać, że facet spędza przed lustrem więcej czasu ode mnie. Taka praca i pewnie
też hobby. Tymczasem moim hobby jest oglądanie ludzi negocjujących z tatą.
-
Jedno opakowanie kosztuje 150$.
-
150? Oszalałeś, człowieku?
-
To naprawdę działa, dwa tygodnie będzie się świecić! Zobaczcie, przetrę
zmywaczem, a dalej się świeci!
-
Jeśli będzie działać, to tu wrócimy!
-
Jeśli kupicie dziś, to oddam wam swój voucher i dostaniecie dwa pudełka w cenie
jednego!
-
Jaki voucher?
-
Dostałem na ramadan, tutaj to szalone święto, wszyscy imprezują i tak dalej…
-
Ale mówiłeś przecież, że jesteś Żydem!
-
Ale znajomi mają ramadan… A jutro voucher wygasa, promocja trwa tylko dzisiaj!
-
No trudno, najwyżej zapłacimy dwa razy tyle. W końcu jeśli będzie działać, to
chyba warto?
-
No oczywiście, ale przecież się nie opłaca! Dzisiaj macie wyjątkową ofertę!
-
Nie, dzięki, najwyżej wrócimy.
-
Ale…
-
Do zobaczenia! – zostawiliśmy wypielęgnowanego Tala i jego sklep. Po tygodniu
okazało się, że facet nie kłamał. Paznokieć dalej błyszczał jak pierwszego
dnia. Można było brać ten voucher z ramadanu, ale cóż… Poszliśmy coś zjeść.
Po
powrocie do hotelu wybraliśmy się na spacer. Przeszliśmy się opustoszałymi
uliczkami i minęliśmy prawie pusty bar, gdzie grano muzykę na żywo. Mieliśmy
ochotę usiąść, zamówić drinki i posłuchać, ale okazało się, że… nie pozwolono
nam. Tata był w krótkich spodenkach, co go zdyskwalifikowało. Nie chciało nam
się iść do pokoju i wracać do baru, więc przeszliśmy się wokół pięknie
oświetlonego basenu i wróciliśmy do siebie.
Spędziliśmy
miło wieczór przy winie, cygarach i włoskich chrupiących paluszkach. No dobrze,
ja z Tiną bez cygar. My nie palimy. Dla nas były te paluszki, które trzymałyśmy
jak cygara i udawałyśmy styrane życiem stare palaczki. Na ganku u rodziców
rozgościły się dwie jaszczurki. Jedna z nich została Markiem, bo siedziała na
belce, a skoro był już Marek, to druga została Hanką. Gdy wracałyśmy z Tiną do
siebie, okazało się, że u nas jest jeszcze więcej tych sprytnych maleństw
wiszących na suficie. Tina podchodziła do nich z pewną obawą, ale namówiłam ją,
że musimy im nadać imiona. Tak więc u nas mieszkali Julek, Zbysio, Yolo i
Baltazar (dla przyjaciół Bolo). Od tej pory Tina zawsze wieczorem wchodziła na
ganek z okrzykiem „Cześć, chłopaki!” i się nie bała. Bo to już byli nasi
koledzy, a nie obce jaszczurki. I kiedy kilka dni później tata uznał, że jest
ich za dużo i przeganiał je ręcznikiem, obie przegoniłyśmy jego. Bo to nasze
jaszczurki. Oswojone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz