tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

wtorek, 28 lipca 2015

Witamy w raju!

                  Teraz będzie trochę jak w bajce, bo zabieramy Was do naszego pałacu…


               Gdy tata załatwił formalności związane z wypożyczeniem samochodu i gdy udało nam się wcisnąć bagaże do środka (moja walizka skończyła na tylnym siedzeniu i przyduszała mnie na zakrętach, ale grunt, że się zmieściła), ruszyliśmy do hotelu. Bardzo ostrożnie. Bardzo niepewnie. Bardzo nerwowo.
                Na Mauritiusie obowiązuje ruch lewostronny, więc wszystko robi się na odwrót. Kierowca po prawej to jeszcze nic takiego, ale kierunkowskaz po prawej to już coś, do czego tata nie może się przyzwyczaić i wciąż się myli – chce zamigać, a zamiast tego myje szybę. No ale trzeba mu dać trochę czasu. Tak jak daliśmy go sobie na przejechanie 55 km dzielących lotnisko i hotel. Nie można było się rozpędzić, bo drogi momentami były ekstremalnie wąskie, a tuż przy nich wykopano rowy głębokie na pół metra. W innych miejscach nie można było minąć autobusów, których jest tu prawie tyle samo, co prywatnych samochodów, a gdzie indziej panował ruch wahadłowy i trzeba było czekać. Już na początku trasy się zgubiliśmy. Obcy kraj, obcy samochód, a my bez nawigacji, a jedynie z prowizoryczną mapą z wypożyczalni, na której nie zaznaczono nawet numerów dróg. Przez chwilę jechaliśmy w ciemno, aż w końcu rodzice zatrzymali samochód tuż obok wielkiego pola trzciny cukrowej wysokiej na jakieś trzy metry, wysiedli i zaczęli analizować tę nieszczęsną mapę. W końcu zapytali o drogę rowerzystę z siwą brodą. Dziadek wszystko im wyjaśnił i kazał zawrócić na rondzie, po czym odjechał. Ale zatrzymał się przed rzeczonym rondem i pokazał nam, że mamy wjechać z lewej strony. Później dalej stał i obserwował, czy dobrze pojechaliśmy. Nie minęła jeszcze godzina w tym kraju, a już udało nam się spotkać z życzliwością mieszkańców.
                Prawie cała trasa prowadziła przez pola trzciny cukrowej i niewielkie miasteczka, w których bieda aż piszczy. Ubogie domki przypominające raczej baraki lub altanki, obdrapane szyldy sklepów, budki z jedzeniem na wynos, które z pewnością nigdy nie przeszły kontroli żadnego sanepidu – wszystko to sprawiałoby dość przygnębiające wrażenie, gdyby nie było tak pasjonujące. Zwłaszcza w zestawieniu z kolorowymi chustami noszonymi przez czarnoskóre kobiety oraz lśniącymi sari misternie wiązanymi przez potomkinie Hindusów. Większość tutejszej ludności (podobno aż 68%) ma typowe hinduskie rysy, dzięki czemu zwłaszcza kobiety są bardzo ładne. Drugą największą grupę stanowią Kreole, co tutaj oznacza osoby o nieznanej, mieszanej przynależności rasowej. Często widać osoby czarnoskóre z hinduskimi cechami. Te dwie grupy wpływają na elementy zabudowy miast: Hindusi mają niezwykle kolorowe i misternie zdobione na zewnątrz świątynie, na ścianach i dachach których szczerzą zęby smoki i inne magiczne stwory. Za to chrześcijańskie kościoły są bardzo skromne, zwykle białe lub szare, za to mijane cmentarze są barwne jak stroje wiernych – krzyże białe, czarne, ale też niebieskie, zielone, a nawet różowe. Do wyboru, do koloru!


                W miastach i poza nimi pełno kręci się bezpańskich psów. Większość jest rozmiarów terriera, ale postury charta (chociaż widziałyśmy też samotnego szczeniaka i sporego kudłacza) – smukłe krótkowłose cwaniaki szukają jedzenia i zbierają się w małe grupki. Chciałoby się je wszystkie pogłaskać i nakarmić kiełbaskami, ale trzeba jechać dalej…
                Na polu widziałyśmy kobietę, która potwierdziła to, o czym zawsze tylko czytałyśmy – miała napchany czymś worek, który niosła… na głowie! A rękami swobodnie sobie machała, idąc w dół zbocza.
                Wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko naszego celu, kiedy zauważyliśmy olbrzymią górę. To Le Morne Brabant o wysokości 556 m n.p.m. A że znajduje się jakieś 200 metrów od wody, to ta wysokość naprawdę robi wrażenie. Górę wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, tak jak i cały półwysep wokół. My mieszkamy u stóp wulkanicznego wzniesienia – w maleńkiej miejscowości Le Morne, która w XIX wieku była schronieniem dla zbiegłych niewolników. Podobno w 1835 roku żołnierze przybyli do wioski, aby ogłosić zbiegom zniesienie niewolnictwa, ale ci myśleli, że wojsko chce ich pojmać, więc wdrapali się na szczyt. Gdy nie mieli już gdzie uciekać, rzucili się przed siebie i zginęli tragicznie, kiedy byli już wolni i mogli żyć spokojnie… Teraz na szczycie stoi krzyż, który przypomina o tym strasznym dniu.


                Gdy ubrany w uniform mężczyzna otworzył przed nami bramę, wjechaliśmy na teren hotelu i stanęliśmy przed głównym wejściem. Czekało tam na nas trzech panów. Jeden zajął się naszymi bagażami, drugi zabrał kluczyki i pojechał zaparkować, a trzeci podał nam chłodne ręczniki dla odświeżenia. Poprowadzono nas do recepcji, gdzie pani o aksamitnym głosie oznajmiła, że pokoje nie są jeszcze gotowe. Dostaliśmy chłodny napój z trzciny cukrowej na powitanie, a po dopełnieniu formalności zaproszono nas na śniadanie. Teoretycznie doba hotelowa zaczyna się od 14, więc powinniśmy dostać dopiero lunch, ale nie zaprzątano sobie tym głowy. Przeszliśmy na stołówkę położoną przy ogromnym basenie i otoczoną palmami. Następnie odebraliśmy kartę do pokoju, który już nam przygotowano i poszliśmy do bagażowych. Jeden z nich, Vikram, zapakował walizki na wózek golfowy i kazał nam wsiadać. Wiózł nas do pokoju, opowiadając o tym, co oferuje hotel: SPA z darmową sauną i hamakami, tenis i ping pong również darmowe… No i ten basen położony 20 metrów od naszego pokoju również do naszej dyspozycji.


              Okazało się, że tak naprawdę mamy pół domku dla siebie – póki co mieliśmy tylko pierwsze piętro, ale parter już dla nas szykowali. Weszliśmy na górę, a Vikram zarobił 5 dolarów za wniesienie walizek. Okazało się, będziemy mieszkać w dużym apartamencie z widokiem na ocean. Może i widok trochę przysłaniają palmy, ale nie szkodzi. Łazienka jest tak wielka jak pokój, a do tego wszystkiego mamy jeszcze ganek z kanapami i stolikiem. Na łóżku leżały koperty z prezentami – koszulkami z nazwą hotelu.


              Dostaliśmy też owoce, a w wiaderku stało wino chłodzone w lodzie.


            Vikram zdradził nam wszystkie sekrety pokoju (np. gdzie jest żelazko) i pożegnał się, a my wybraliśmy się nad morze. Co prawda bez mamy, która zasnęła. Plażę mamy jakieś 50 metrów od domku, więc po chwili biegłyśmy już po piasku. Ja z tatą weszliśmy do wody, choć byliśmy bardzo ostrożni – nie chcieliśmy pierwszego dnia stanąć na czymś jadowitym. Woda tutaj jest krystalicznie czysta, a piasek bardzo jasny. Czasem można jednak się skaleczyć, bo dno pełne jest fragmentów koralowców i kamieni. Początkowo woda wydawała się chłodna, ale po chwili była już całkiem przyjemna. Zauważyłam, że przypłynęły do mnie dwie blade rybki z niebieskimi ogonkami. Miały jakieś 15 cm długości. Gdy robiłam krok, płynęły za mną. Wychodziłam na brzeg – cofały się, wchodziłam do wody – podpływały. Nie wiedziałam, czy mogę im zaufać, więc założyłam, że mogą być drapieżnikami czyhającymi na moje kończyny i zwiałam.


            Wraz z Tiną położyłyśmy się na leżakach. Siostra zasnęła, a ja próbowałam czytać, ale oczy same mi się zamykały. Przespałyśmy na słoneczku godzinę, budzone od czasu do czasu powiewami chłodnego wiatru (teraz jest tu zima, więc może się zdarzyć). Gdy się obudziłam, zauważyłam, że nad nami lata coś wielkiego i czarnego. Uzbrojona w gazetę czekałam jak ninja, ale chociaż owad krążył wokół nas, to w końcu odleciał. Oprócz nas na plaży było prawie pusto.
                - Tylko my i dwaj Niemcy na plaży… I to od razu przystojni Niemcy? Coraz tu przyjemniej – stwierdziłyśmy zgodnie.
                Poszliśmy na obiad. Według naszej rezerwacji mieliśmy mieszkać w wilii na plaży, a w cenie mieliśmy tylko śniadania, ale kiedy poinformowano nas, że wille są niedostępne i przeniesiono nas w inne miejsce, zaczęliśmy negocjować. Dostaliśmy darmowe obiady. Jedna z dostępnych restauracji jest położona na plaży. Stoliki stoją w piasku, a wiatr od morza zrywa serwetki z kolan. Na wstępie dostaliśmy maleńkie bułeczki, które posmarowaliśmy zieloną paciają, która najprawdopodobniej zrobiona została z alg.


                Wraz z mamą zdecydowałyśmy się na trochę egzotyki i zamówiłyśmy lokalne danie – mama krewetki i kurczaka w maurytyjskich przyprawach, a ja to samo, ale bez krewetek. Danie smakowało podobnie do hinduskich potraw, bo użyto sporo curry. Popiliśmy lokalnym piwem Phoenix, nieco gorzkim, ale smacznym. Tina skusiła się na klasycznego burgera. Jedliśmy z widokiem na ocean, który w oddali był wzburzony (białe fale rozpryskiwały się o rafę kilkadziesiąt metrów od brzegu), ale tuż koło nas woda była spokojna. Byliśmy ostatnimi klientami, więc gdy tylko zjedliśmy, obsługa zwinęła się i wszyscy minęli nas swym wózkiem, gdy wracaliśmy spacerkiem do siebie.


                Tina wzięła deskę i śmigała na niej alejkami, co zainspirowało dwóch chłopców – jeden z nich rzucił gdzieś swój rower, uczepił się roweru brata i również zasuwał na swej fishce.


              Później moja siostra musiała deskę nieść w ręce, bo wybraliśmy się na spacer brzegiem morza. Szukaliśmy muszelek i obserwowaliśmy zachód słońca, które tutaj zachodzi tuż po 18 i robi to błyskawicznie – nie patrzyłyśmy na nie przez trzy minuty, a ono zdążyło się schować, choć chwilę wcześniej miało jeszcze 1/3 drogi do pokonania.


            Wcześniej pytaliśmy w recepcji, czy oprócz nas są w hotelu jacyś inni Polacy, ale powiedziano nam, że raczej nie. Tymczasem na plaży mijaliśmy może z sześć osób, z których dwie były Polakami właśnie. Chłopaczek przechodzący mutację powiedział nam, że są tu już trzy tygodnie. Całkiem nieźle - mieli czas, żeby wszystko zobaczyć. My musimy niestety wybierać, bo jak na tak małą wyspę Mauritius ma naprawdę wiele do zaoferowania.


                Ale to był nasz pierwszy dzień, więc piasek i palmy wystarczyły nam do szczęścia. Dostałyśmy swój pokój i kilkadziesiąt minut po wejściu do niego usłyszałyśmy pukanie – sprzątaczka chciała nam przygotować pokój do spania – zasłonić okna, wymienić ręczniki i takie tam… Byłyśmy bardzo zdziwione, że tak się tu dba o gości i porządek, ale nie potrzebowałyśmy pomocy tej pani. Chciałyśmy tylko poleżeć. Wieczorem relaksowaliśmy się całą rodziną przy filmie, popijając wino i świętując 500 polubień na Facebooku. :) A na ganku czekały na nas… jaszczurki! 3 blade maleństwa wisiały na suficie i nie ruszały się przez kilka dobrych godzin. Tina nieźle się przestraszyła, ale w końcu odważyła się koło nich przejść. Pod koniec wyjazdu chyba zostanie łowcą krokodyli, takie tu robi postępy!


                Tuż przed zaśnięciem musiałam jeszcze stoczyć walkę z mrówkami, które jakoś wlazły do pokoju i chodziły po stoliku. Co dziwne, nie szły do owoców, a do filiżanek po kawie, których nie umyłyśmy dwie godziny wcześniej. Wszystkie mrówki utonęły w łazienkowej umywalce, a my wiedziałyśmy już, że trzeba tu będzie bardzo pilnować porządku. Schowałyśmy całe nasze jedzenie i zakopałyśmy się pod kołdrą. A gdy książka uderzyła mnie w twarz, stwierdziłam, że czas iść spać. W końcu nie spałyśmy normalnie od jakichś 40 godzin! Ale było warto.
                 

                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz