Trochę Was na Facebooku oszukałyśmy. Bo faktycznie byłyśmy w
Paryżu, ale tylko na chwilkę, przelotem. We wtorek całą rodzinką
przyjechaliśmy do Warszawy, gdzie udało nam się spotkać z dziewczynami z
fanklubu. Z Anią nie widziałyśmy się już trzy lata, więc było o czym
porozmawiać, a że wieczór był wyjątkowo ciepły, to siedziałyśmy w Klubie
Harenda przy Krakowskim Przedmieściu i sączyłyśmy piwo prawie do północy.
Zorientowałyśmy się, że dopiero drugi raz w życiu byłyśmy w tym
charakterystycznym punkcie Warszawy – zazwyczaj nasze wizyty w stolicy
ograniczają się do Złotych Tarasów, Teatru Roma, dworców i lotnisk… Dlatego z
przyjemnością odkryłyśmy starówkę, gdzie uliczni muzykanci ustawiali się co
kilka metrów. Był tam nawet Gienek Loska, przy którym zebrał się spory tłumek.
Ciekawe byłyśmy tego, co dzieje się pod Pałacem Prezydenckim. I nie
rozczarowałyśmy się: co prawda nikt nie krzyczał już „gdzie jest krzyż”, ale
kilku staruszków odpalało znicze. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu to ładny
gest, ale po chwili ci sami ludzie zaczęli… skręcać duży przenośny krzyż! Po
prostu przynieśli deski, zamontowali, pomodlili się (było siedem osób) i
zwinęli wszystko. Polak potrafi!
Spaliśmy tuż
przy Okęciu, więc po 11 przeszliśmy z bagażami na drugą stronę ulicy i już
byliśmy na lotnisku. Odprawiliśmy się (trzeba to było zrobić przy odpowiednim
urządzeniu, a nie jak zawsze podczas nadawania bagaży, co bardzo zbulwersowało
tatę), nadaliśmy bagaż i skoczyliśmy do McDonald’s na śniadaniowe
cheeseburgery. Później szybko przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa. Tym razem
nikogo z nas nie obszukiwali, nie czepiali się żadnych przewożonych rzeczy, a
młody celnik nawet zażartował. Szybko, sprawnie i wesoło – tak można
podróżować!
Zaszliśmy do kiosku, kupiliśmy parę drobiazgów i mieliśmy jeszcze 35 minut do
odlotu. Niestety, kolejka w łazience tak nas spowolniła, że znaleźliśmy naszą
bramkę tuż po tym jak… wezwano nas przez głośniki. Całe lotnisko dowiedziało
się, że nasza rodzina leci na wakacje. ;)
Pierwszy raz
leciałyśmy z Air France, ale dotychczasowe doświadczenia są bardzo dobre.
Obsługa jest sympatyczna, a panowie stewardzi to miła odmiana, bo zwykle
spotykamy się ze stewardessami. Ci tutaj non stop się uśmiechają i dbają, żeby
niczego nam nie zabrakło. Gdy Tina nie mogła się zdecydować na napój i najpierw
powiedziała, że nic nie chce, a później poprosiła jednak o sok, steward z
grobową miną powiedział, że jest mu bardzo przykro, ale już za późno. Na
sekundę zapadła cisza, po czym zorientowałyśmy się, że to żart i wraz ze
stewardem rozchichotaliśmy się na dobre. A kiedy zjadłam bagietkę z kozim
serem, miodem i sałatą (cóż za nietypowe, ale wyborne połączenie!), pan
zapytał, czy chcę jeszcze jedną. Można tu nawet dostać darmowo malutką
buteleczkę wina. Widać, że to dobra firma, która dba o klientów.
Tak więc
Paryż. Mieliśmy tam tylko chwilkę wolnego, więc zdążyliśmy jedynie zaopatrzyć się w makaroniki, które sprzedawano na każdym kroku.
No dobrze... Ale gdzie my właściwie jesteśmy?
To kraj tak odległy, że dziadkowie na wieść o naszych planach złapali się za
głowy. No dobrze, oni nawet przy wycieczce nad morze się za nie łapią… Ale
faktycznie, polecieliśmy daleko. W linii prostej z Warszawy – 8 825 km. Z Paryża prawie 10 000 km. Nigdy nie miałyśmy tak długiego lotu (11 godzin) i nigdy nie dotarłyśmy na tak „południowe
południe”. Bo po raz pierwszy w życiu mamy przyjemność przekroczyć równik. I polecieć
jeszcze dalej. Proszę Państwa, jesteśmy w Afryce!
Wielki Airbus linii Air Mauritius zachwycił nas od chwili, gdy znalazłyśmy się na pokładzie. Na ścianach były fototapety z palmami i morzem, resztę powierzchni pokrywały ledwie widoczne lamparcie cętki. Fotele w palmy, tak samo poduszeczka... Niezwykle miękki kocyk oraz zestaw podróżnika: miniaturowa szczoteczka do zębów z pastą, grzebień, skarpetki, opaska na oczy - wszystko zapakowane w kolorową torebeczkę. No i znowu przesympatyczna obsługa - panowie sobie nas upodobali i non stop się wygłupiali. Pod koniec lotu umówili się z Tiną, że przylecą do Polski na wódkę. Bo czemu nie?
Leciałyśmy nad Paryżem, gdzie widać było Wersal. Później nad Alpami, gdzie niektóre szczyty pokryte były śniegiem.
Później czekały nas Włochy, Morze Śródziemne i Egipt, Sudan przemierzaliśmy nocą, ale od czasu do czasu widać było światła miast. Tymczasem Etiopia pogrążona była w ciemności, dzięki czemu wyraźnie widać było gwiazdy. Dzięki temu, że żadne światła ich nie przyćmiewały, były ich tysiące. Piękny widok. A świat był jeszcze piękniejszy, gdy pod nami rozpętała się burza. Pioruny trzaskały po kilka na sekundę, niebo bez przerwy błyskało, a mimo to widać było gwiazdy. Z ziemi taki widok jest raczej nieosiągalny, a szkoda!
A nad Somalią… spałyśmy. Chociaż nie było łatwo, bo ilość światełek i dźwięków bardzo to utrudniała. Nogi chciały się już rozprostować, a nie miały szansy. A gdy w końcu udało nam się zasnąć... Włączono główne oświetlenie. Postanowiłyśmy mimo to jeszcze pospać, ale nagle poczułyśmy, że przed naszymi twarzami coś lata. Panowie stewardzi machali nam przed buziami gorącymi ręczniczkami i uśmiechali się szelmowsko. Koniec spania. Wcześniej obejrzałyśmy ,,Moulin Rouge" i ,,500 dni miłości", a teraz skusiłyśmy się na losowo wybrany odcinek ,,Jak poznałem waszą matkę". I o 4 rano czasu lokalnego, czyli o 2 polskiego, zjadłyśmy śniadanie. A co nam tam, zegary biologiczne szaleją! O 6:15 czasu miejscowego dolecieliśmy.
W samolocie trzeba było wypełnić dwie deklaracje, jedną o stanie zdrowia. Pytano o przebyte choroby, odwiedzone kraje, planowaną datę powroty itd. Typowa biurokracja, ale przynajmniej ładne papierki.
Teraz jesteśmy w hotelu. Można powiedzieć właściwie, że w raju. Ale o tym później, w końcu po 24 godzinach spędzonych w podróży trzeba w końcu się wyspać na plaży czy coś... Za to opowiem Wam troszkę o tym, co to za dziwne miejsce, o którym większość znajomych nigdy nie słyszała...
Nasz wybór to państwo tak małe, że prawie go nie widać na mapach. Gubi się w błękicie Oceanu Indyjskiego obok Madagaskaru, bo ma jedynie 2045 km², czyli jest o 20% mniejsze od Luksemburga. To maleństwo to Mauritius, który najpierw był kolonią holenderską, później francuską, a w końcu brytyjską. A za trzy lata świętować będzie 50 lat niezależności.
Leciałyśmy nad Paryżem, gdzie widać było Wersal. Później nad Alpami, gdzie niektóre szczyty pokryte były śniegiem.
Później czekały nas Włochy, Morze Śródziemne i Egipt, Sudan przemierzaliśmy nocą, ale od czasu do czasu widać było światła miast. Tymczasem Etiopia pogrążona była w ciemności, dzięki czemu wyraźnie widać było gwiazdy. Dzięki temu, że żadne światła ich nie przyćmiewały, były ich tysiące. Piękny widok. A świat był jeszcze piękniejszy, gdy pod nami rozpętała się burza. Pioruny trzaskały po kilka na sekundę, niebo bez przerwy błyskało, a mimo to widać było gwiazdy. Z ziemi taki widok jest raczej nieosiągalny, a szkoda!
A nad Somalią… spałyśmy. Chociaż nie było łatwo, bo ilość światełek i dźwięków bardzo to utrudniała. Nogi chciały się już rozprostować, a nie miały szansy. A gdy w końcu udało nam się zasnąć... Włączono główne oświetlenie. Postanowiłyśmy mimo to jeszcze pospać, ale nagle poczułyśmy, że przed naszymi twarzami coś lata. Panowie stewardzi machali nam przed buziami gorącymi ręczniczkami i uśmiechali się szelmowsko. Koniec spania. Wcześniej obejrzałyśmy ,,Moulin Rouge" i ,,500 dni miłości", a teraz skusiłyśmy się na losowo wybrany odcinek ,,Jak poznałem waszą matkę". I o 4 rano czasu lokalnego, czyli o 2 polskiego, zjadłyśmy śniadanie. A co nam tam, zegary biologiczne szaleją! O 6:15 czasu miejscowego dolecieliśmy.
W samolocie trzeba było wypełnić dwie deklaracje, jedną o stanie zdrowia. Pytano o przebyte choroby, odwiedzone kraje, planowaną datę powroty itd. Typowa biurokracja, ale przynajmniej ładne papierki.
Teraz jesteśmy w hotelu. Można powiedzieć właściwie, że w raju. Ale o tym później, w końcu po 24 godzinach spędzonych w podróży trzeba w końcu się wyspać na plaży czy coś... Za to opowiem Wam troszkę o tym, co to za dziwne miejsce, o którym większość znajomych nigdy nie słyszała...
Nasz wybór to państwo tak małe, że prawie go nie widać na mapach. Gubi się w błękicie Oceanu Indyjskiego obok Madagaskaru, bo ma jedynie 2045 km², czyli jest o 20% mniejsze od Luksemburga. To maleństwo to Mauritius, który najpierw był kolonią holenderską, później francuską, a w końcu brytyjską. A za trzy lata świętować będzie 50 lat niezależności.
Jak widać, jesteśmy na wysokości Australii, więc może być dość egzotycznie.
Chociaż
niewiele osób słyszało o tym miejscu, to jest coś, co kojarzy każdy. Ptak dodo –
endemiczny gatunek, który występował tylko tutaj. Chociaż wyginął w drugiej
połowie XVII wieku (oczywiście za sprawą człowieka), do dziś jest symbolem wyspy.
Czytanie o
faunie tego miejsca może zachwycić, ale też przerazić. Występują tu kolorowe
jaszczurki i gekony, synogarlice rdzawosterne (zwane różowymi gołębiami), makaki,
różne papugi, ale też kalongi (olbrzymie nietoperze zwane latającymi lisami).
Synogarlice są urocze.
A kalongi trochę mniej.
Rafy
koralowe zachwycają swym bogactwem. Czerwone rozgwiazdy, tęczowe papugoryby, przedziwny
drapieżnik zwany trumpetfish,
śmieszne najeżki (które nadymają się, gdy się czegoś boją)
czy sympatyczne żółwie Karetta pływają tuż obok jadowitych
ognic pstrych,
muren (pamiętacie te potwory, które zaprowadziły Małą Syrenkę do
Urszuli? To właśnie one! Prawdziwe są jeszcze straszniejsze…)
czy szkaradnic,
które wyglądają jak kamienie, ale są od nich bardziej niebezpieczne.
Trzeba też
uważać na ślimaki wodne, bo niektóre z nich mają jadowite kolce. A gdy opuści
się rafy i wypłynie na głębokie wody, można spotkać delfiny, a nawet wieloryby.
Niestety, obok tych sympatycznych ssaków grasują też ryby, które mogą
przyprawić człowieka o zawał. Rekin młot
o zabawnie rozstawionych oczach czy rekin szary, który nie jest agresywny,
jeśli się go nie sprowokuje, straszą swym rozmiarem i ostrymi zębami, ale to
żarłacza białopłetwego zdecydowanie nie chciałybyśmy spotkać w wodzie. Co
prawda nie jest to żarłacz biały (tzw. rekin ludojad), a życie to nie „Szczęki”,
ale gatunek ten jest potencjalnie niebezpieczny dla człowieka. To właśnie on
często jako pierwszy pojawia się na miejscu wypadków lotniczych i morskich.
Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość – człowiek poławia go dla mięsa i płetw,
z których robi zupę. Często odcina się tylko płetwy, a żywe zwierzę wyrzuca do wody, gdzie powoli umiera. Tak więc nieliczne ofiary rekinów można uznać za
wyrównanie rachunków. Oko za oko, ręka za płetwę. A i tak myślę, że to one przegrywają. Tak czy siak… Lepiej będzie trzymać się od nich z daleka.
Nie wiemy, ile
z tych kolorowych cudów i niebezpiecznych kreatur uda nam się zobaczyć, ale z
pewnością będzie ciekawie. Zwłaszcza że zamieszkamy tuż obok miejsca
znanego jako podwodny wodospad. Trzeba przyznać, że widok powala… Ciekawe, czy
na żywo też wygląda tak spektakularnie - nie mogłyśmy się przekonać, bo lądowałyśmy tuż przed świtem...
PS Wiele zdjęć tu zamieszczonych pożyczyłyśmy od National Geographic i się tego nie wstydzimy ;) Wszelkie prawa autorskie należą do nich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz